3


Diana

— Pamiętasz, co masz kupić? — Mama wytarła dłonie o fartuszek. — Poczekaj, napiszę ci na kartce.

— Będę pamiętać... beżową farbę, pędzel, taśmę i kawałek folii... Mąkę, tabletki przeciwbólowe, ciastka z orzechami, mleko... — Wyliczyłam na palcach.

— Nie beżową, a... — przerwała mi, sięgając po ulotkę z farbami i mrużąc powieki nad nią, dodała: — „Poranny chłód nad pustynią".

Przewróciłam oczami, przestępując z nogi na nogę i mamrocząc pod nosem:
— To powinna być nazwa tej wioski.

— Kup dokładnie taki odcień.

— Tu żaden kolor nie będzie pasował, co byś nie nałożyła, to będzie to chłód na pustyni. — Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że przekręciłam nazwę.

Mama wbiła we mnie spojrzenie,  zauważyłam, że przejechała językiem po zębach.

— To kup czarny albo żółty, albo czarny i żółty i namalujemy tu takie paski, wtedy będziesz miała i słońce, i ciepło, i jedną wielką pszczołę — wyrzuciła z siebie, machając dłońmi na wszystkie strony.

— Mamo...

— Wiem, że nic ci się tu nie podoba, że będziesz ciągle narzekać na zimno, brak słońca, zbyt dużą ilość drzew, ale trudno, ja kocham to miejsce. Niedługo wyjedziesz na studia, gdzie tylko będziesz chciała, a ja zostanę tutaj. — Skrzyżowała ręce na piersiach, uciekając wzrokiem za okno. — Stella Farrell mówiła, że są tu piękne łąki, rzeka, zaraz zacznie się festyn, wszędzie będzie pełno dyń... — Potarła czoło, a jej głos zadrżał. — I będziesz tu wracać do mnie i wspominać właśnie te rzeczy.

— Nieprawda — odparłam — będę wspominać ciebie, nie miejsce, twoje ciasto z żurawiną, kawę z cynamonem i wspólne oglądanie komedii romantycznych.

Podeszłam do niej, widząc, że miała się zaraz rozpłakać. Przytuliła mnie i zaczęła kołysać, chowając przed całym światem, jak kiedyś, gdy byłam mała. Zaciągnęłam się jej zapachem: słodkimi perfumami, jak cukrem wanilinowym.

— Załóż czapkę — wyszeptała tuż nad moją głową, a ja znów urosłam, prostując kolana.

— Mamo, na litość boską, po co? Jest jeszcze wrzesień, mamy przepiękną jesień. Jest cieplej niż w lecie, po co mi ta czapka? — Zironizowałam, spoglądając jej w oczy.

— Trochę wieje — odparła, drapiąc się komicznie po nosie, by zaraz się ożywić. — Proszę cię, posłuchaj, zrób to dla mnie. — Bez ostrzeżenia nałożyła mi czapkę na głowę, niechcący zasłaniając nią oczy.

— Ach, powiedz, że chodzi ci o to, by nikt mnie nie poderwał. Ale spokojnie, z taką twarzą nikt się nie odważy. — Zaśmiałam się, w tej samej chwili dostając pstryczka w nos.

— No wiesz ty co! — Podniosła głos z grobową miną. — Chociaż mnie nie obrażaj.

Spojrzałam z uśmiechem na starszą, doskonałą wersję mnie i skierowałam się do drzwi, rzucając w biegu:

— Chodziło mi o mój uśmiech po tacie — zażartowałam, ale zamiast rozbawienia wywołałam tym u mamy łzy w oczach. — OK, do potem. Kocham cię — wymamrotałam i wybiegłam na zewnątrz.

Dom mieścił się niedaleko centrum, ale najpierw trzeba pokonać las, który przecinał pas ulicy. Przejście między drzewami zajmowało góra dziesięć minut. 

Jason mówił, że pół godziny...

Powtarzałam w myślach listę zakupów, przerywając na chwilę, gdy dostrzegłam pod wejściem do marketu dziwne latające, świecące kulki. Wytężyłam wzrok za każdym krokiem, próbując wyróżnić więcej szczegółów.

Po kilku kolejnych rozpoznałam Jasona i jego znajomych.
Grali w „płonącą Sue". W powietrzu unosił się specyficzny zapach, słychać było dźwięk stukającego o siebie szkła. Przekroczyłam niebezpieczną strefę, gdy uderzyła we mnie chmura dymu i nie był to dym papierosowy, chociaż chłopcy wyciągali to „coś” z paczek po papierosach.

Krótki odcinek drogi do szklanych drzwi stał się dla mnie nagle najtrudniejszym z całej przeprawy. Spojrzałam kątem oka na Jasona, gdy płonąca kulka poszybowała nad jego głową, a on krzyknął: „Złapię cię, Sue!".
Posłałam mu delikatny uśmiech, który odwzajemnił swoim promiennym uzębieniem.
Odwrócił się plecami, wlewając w siebie prawie całe piwo, spora ilość rozbryzgała się na chodniku i poplamiła mi spodnie.

Mam nadzieję, że doskonały węch mamy akurat dziś będzie upośledzony...

Szarpnęłam za klamkę od drzwi i skrzyżowałam spojrzenie z chłopakiem, z którym Jason często siedział na ławkach, gdy miałam WF. Brunet powodził po mnie wzrokiem w tak dziwny sposób, że odetchnęłam z prawdziwą ulgą, gdy weszłam do sklepu.
Znalazłam wszystko, o co prosiła mama. Wybrałam mniejszą puszkę farby, ale założywszy plecak na ramię, aż się ugięłam.
Zapłaciłam, a czekając na resztę zauważyłam, że zaczęło się ściemniać.
Poprawiłam sobie plecak i chwyciłam pewniej uchwyt puszki. Czapka zsunęła mi się z włosów i musiałam co chwilę ją poprawiać.
Podziękowałam sprzedawcy, uśmiechając się krzywo, gdy zaproponował pomoc swojego syna.
W końcu jedynie przytrzymał mi drzwi. Wypadłam na zewnątrz, od razu czując ten charakterystyczny zapach.

Oni nadal tu byli.

Rzucali w siebie płonącymi piłkami, a nawet butelkami, że też właściciel sklepu przymykał na to oko.

Odetchnęłam głęboko, by ruszyć dziarsko przed siebie, ale już po kilku krokach zatrzymałam się jak wryta, rejestrując kątem oka jedynie mały, jasny punkcik zmierzający wprost na mnie. Odskoczyłam, ale wciąż palący się papieros zdążył wylądować na moim ramieniu. Upuściłam puszkę, strącając go i zamarłam, gdy na jego miejscu ukazała się czarna, wypalona dziura.

W mojej ulubionej musztardowej kurtce.

Zacisnęłam usta i uniosłam wzrok, gdy do moich uszu dotarło ciche, zachrypnięte „przepraszam". Uśmiechnęłam się gorzko, zgrzytając zębami, zbyt długo wpatrując się w przymrużone ciemne oczy kolegi Jasona.
Zrobiłam krok do tyłu, nie przerywając kontaktu wzrokowego, sięgnęłam po puszkę i odeszłam powoli w swoją stronę.
Miałam wrażenie iż z nozdrzy zamiast powietrza wyleci mi sadza i kawałeczki rozżarzonego popiołu.

Przede mną znowu wyłonił się las. Strąciłam z ramion panią Farrell mówiącą mi, że to bardzo spokojna okolica i od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego
roku nie zdarzył się tu przypadek morderstwa. Tak, to naprawdę pokrzepiające i czasem wydawało mi się, że ta kobieta nie rozmawiała z nikim prócz męża, który zmęczony po pracy zasypiał obok niej na kanapie, gdy ona nadal do niego mówiła.

Uśmiechnęłam się na to wyobrażenie mimo złości i spojrzałam za siebie, słysząc sygnał podjeżdżającego radiowozu.

Pod marketem zapanował popłoch. Zostały tylko upadające ostatni raz gasnące „płonące Sue".

Pokręciłam głową i poprawiłam szelkę plecaka, by ruszyć przed siebie. Nie zrobiłam dwóch kroków, gdy coś zaszeleściło w krzakach.

No pięknie, czyli teraz Stella zmieni swoją formułkę na „od roku dwutysięcznego trzynastego nie zdarzył się tu przypadek morderstwa”?

Obserwowałam ciemność przed sobą z szybko bijącym sercem.
Kiedyś nie rozumiałam bohaterów w filmach, którzy stali jak wryci, gdy zbliżał się do nich morderca. W tej chwili jedyne, co byłam w stanie zrobić, to właśnie stać i przyglądać się wyłaniającej z ciemności postaci. Jakiś samochód oświetlił ją i strach przeobraził się w gniew.

To ten palant, który rzucił we mnie niedopałkiem!

Wyskoczył z kryjówki, wpadając do rowu i po chwili niezgrabnie się z niego wygramolił.

— Cześć, ciężkie masz te zakupy? — rzucił, gdy patrzyłam na niego z szeroko otwartymi oczami. Przewróciłam nimi i odwróciłam się, chcąc jak najszybciej odejść.

Włożyłam dłoń do kieszeni, zaciskając ją na telefonie i upewniając się, że dałabym radę na wyczucie zadzwonić na numer alarmowy w razie konieczności. Skupiłam na tym uwagę, a potem drgnęłam, gdy chłopak znalazł się obok mnie i ponowił pytanie, szturchając lekko łokciem.

— Nie. Wszystko jest ok — rzuciłam i przyspieszyłam.

— Przecież widzę, mogę ci z tym pomóc.

— Nie, nie idź za mną. Proszę, nic się nie stało.

— Ej nie bój się mnie, to ja, chodzimy razem do szkoły, nie chcę być nachalny, ale ledwo idziesz...

Zmarszczyłam brwi w idiotycznym uśmiechu, rozglądając się po okolicy oświetlanej jedynie samotnymi starymi lampami.

— Zrobiłeś mi dziurę w kurtce — odparłam impulsywnie, kręcąc z dezaprobatą głową.

Chłopak wyciągnął jedną dłoń z kieszeni i potarl palcami pełne usta:
— Och, zrobiłem ci draśnięcie? — wyszeptał teatralnie. — Przepraszam, nie rzucałem w ciebie, chodziło mi o śmietnik, cholera... Jak to wygląda? — Zainteresował się, wciąż spoglądając za siebie.

Odwróciłam się do niego twarzą, wyjaśniając bezsilnie:

— Mam trzecią kieszeń.

Zatrzymał na mnie swój rozbiegany wzrok, uniósł kąciki ust i zaraz je zacisnął, spuszczając wzrok.
Widziałam jak próbował pohamować  się przed roześmianiem na głos.

Stałam na środku ciemnej ulicy, sam na sam z naćpanym typem, który wyglądał jak Jason w wersji demo... I jeszcze z nim dyskutowałam.

— Bardzo lubisz tę kurtkę? — spytał z wyraźnym rozbawieniem w głosie.

— Kocham ją.

— W porządku — Uniósł rękę, głośno wzdychając. — Za kilka dni będzie jak nowa. Moja matka jest mistrzynią w usuwaniu dziur po ogniu w ubraniach — dodał, wskazując na siebie dłonią, od włosów po kolana.

— Współczuję jej — odpowiedziałam, by za chwilę dodać, gdy zobaczyłam wyraz jego twarzy. —  Współczuję jej cerowania tych dziur, czy co tam z nimi robi. Zgaduję, że ciągle z nimi przychodzisz, skoro już jest w tym mistrzynią.

Chłopak trzymał dłonie w kieszeniach czarnych spodni i patrzył na mnie z obojętną miną. W kieszeni jego ciemnej bluzy z kapturem co chwilę podświetlał się ekran telefonu.

— Połknąłeś telefon?

— Daj to, pomogę ci.

Rzuciliśmy w jednym czasie. Wybuchnęliśmy zduszonym śmiechem, unosząc dłonie, by pozwolić mówić drugiemu.

— Wciąż dzwoni ci telefon — wyjaśniłam.

Zatopił dłoń w kieszeni i przystawił urządzenie centralnie pod nos.

— Jason... Hmm... Mam teraz dwa powody, by iść w tę stronę. — Wycelował palcem przed siebie i ruszył trochę powłóczystymi krokami. — Co zmalowałaś?

Dwa powody...?

— Ja? —  zaczęłam z rozkojarzeniem. —  Jeszcze nic. — Uniosłam z trudem puszkę na wysokość twarzy.

— A więc radzisz sobie?

— Oczywiście, nie widać? — odparłam, zatrzymując się, by ściągnąć irytującą czapkę i wcisnąć ją do kieszeni. Nie zdążyłam pisnąć słowem, gdy zwinnie zdjął mi plecak i zarzucił sobie na jedno ramię. — A wy, co zmalowaliście? — spytałam, patrząc na swoje rzeczy. Wzruszył ramionami, oglądając się dyskretnie za siebie.

Szłam przez niezaprzeczalnie najmroczniejsze miejsce w tej wiosce, obok teoretycznie nieznajomego chłopaka, zadającego się z najgorszą bandą w tej okolicy, mającego na plecach mój plecak, z moim portfelem i wszystkimi danymi...

Uniosłam wzrok, by spojrzeć na jego profil, ale szybko wbiłam go w otaczające nas ciemne drzewa, gdy zadał to pytanie:

— Nie boisz się sama chodzić po nocy?

— Nie.

— Hm... Wiesz, to niby spokojna okolica, nikt tu już nawet nie chce nikogo mordować...

Zwęziłam powieki i bardzo powoli skierowałam na niego wzrok.

— Nie to, co dwadzieścia lat temu. — kontynuował. — W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim młoda kobieta wracała sama tak, jak ty, ze sklepu do domu i nagle rozpłynęła się w powietrzu. Szukano jej wszędzie, ludzie pieszo pokonywali cały obszar miasteczka i obrzeża, tworzyli łańcuchy w stawach, były nawet psy tropiące, ale ślad się urywał gdzieś tu na ulicy, psy nie wiedziały, co robić dalej, czując tylko tak zwany zapach strachu, zapach zmiany zdania, co znaczyło, że musiała zostać wciągnięta do samochodu. Wszędzie wisiało mnóstwo plakatów, w każdej gazecie widniało jej zdjęcie. A potem, kilka miesięcy po zdarzeniu, grupa myśliwych natknęła się na wystający z ziemi kobiecy but. W płytkim grobie została pochowana jej noga, kilka metrów dalej klatka piersiowa, jeszcze dalej druga noga, głowa, ale nigdy nie znaleziono rąk, brakowało też zębów. Pewne jest, że szczątki zostały tu przywiezione i zakopane niedługo przed znalezieniem, więc albo długo ją gdzieś przetrzymywał, albo...

— Zmyśliłeś to, prawda? Zmówiliście się ze Stellą, co? — przerwałam, przełykając ogromną gulę i nie mając pojęcia, czemu nie zrobiłam tego już wcześniej.

Spojrzał na mnie ze współczuciem.

— Chciałbym, by tak było...

Nabrałam chłodnego, wymieszanego z dymem powietrza i włożyłam dłoń we włosy, przetwarzając, to co powiedział.  Chciał dowieść, że można było mnie łatwo wystraszyć, to mu się udało.

Zbliżający się do nas samochód oświetlił drogę i wtedy zauważyłam, jak chłopak cały się spiął. Oderwałam od niego wzrok, spoglądając tam, gdzie on.

— Witam. — Jeden z policjantów wyszedł z samochodu, sięgając do spodni po mały zeszycik. — Widzę, że wracacie ze sklepu: nie widzieliście czegoś niepokojącego po drodze?

— Nie — odezwałam się pierwsza, zerkając nerwowo na chłopaka, który nagle wydał się bardziej opanowany ode mnie.

Policjant przeniósł na nas badawcze spojrzenie, ale w końcu odpuścił, gdy chłopak się do mnie przybliżył. Ułożył dłoń na mojej talii, a potem przywarł ciałem do mojego boku, prawie opierając brodę o czubek mojej głowy. Wzdrygnęłam się i szarpnęłam ramieniem.

— Nie zapomnieliśmy kupić farby na sufit, kochanie? — spytał, nachylając się, a ja przez moment nie potrafiłam zsynchronizować mrugania oczami.

— Musimy was spisać — przerwał mu policjant.

Rzuciłam chłopakowi piorunujące spojrzenie.

— Dlaczego? Robiłam zakupy, sprzedawca może to potwierdzić — wyrzuciłam, po chwili zastanawiając się, jak wytłumaczę mamie, że zostałam spisana już po pierwszym samotnym wyjściu na miasto, śmierdząca piwem i z wypaloną dziurą w kurtce.

— Potwierdzi, że byliście w sklepie razem? — Policjant spojrzał na mnie kpiąco, a chłopak przymknął oczy,  oblizując nerwowo usta. — Ktoś zgłosił niewłaściwe zachowanie pod sklepem, młoda damo...

I bardzo dobrze.

— Panowie muszą nas spisać, byśmy mieli alibi, że byliśmy teraz w tym miejscu, gdyby coś się stało gdzieś indziej... — Kolega Jasona zacisnął palce na moim barku, przez co spojrzałam na niego z dołu, zabijając go wzrokiem. To poskutkowało, bo w końcu się odsunął.

— Możemy też zabrać was na komisariat, wtedy będziecie mieć bardzo silne alibi. — Policjant zaśmiał się jako jedyny ze swojego żartu i otworzył zeszycik, oczekując na nasze personalia.

— W porządku — wymamrotałam — Diana Mieczykowski. Trzynasty lutego 1995, Chicago.

Chłopak posłał mi spojrzenie mówiące „o cię w mordę", po czym odchrząkując i łącząc dłonie na dole pleców, wyrecytował swoje dane, robiąc pauzę przy adresie.

— Lane Shane Jimmix, ósmy września 1994. Od urodzenia ta sama martwa, nic nieznacząca planeta w kosmosie.

Policjanci unieśli jedynie swoje czapki, każąc nam spływać do domów. Odjechali, a my staliśmy chwilę przed sobą, mierząc się wzajemnie spojrzeniami.

To on pierwszy zrobił krok, podając mi dłoń i przewracając oczami na znak poddania:
— Lane Jimmix, inaczej Jimmy.

— Diana Mieczykowski. — Wyciągnęłam rękę, chłonąc na wnętrzu dłoni miły dotyk, nieco łaskoczący.

Ruszyliśmy przed siebie w ciszy.
Potrząsnęłam głową, gdy Jimmy przybliżył się, ściągając ze swoich ramion mój plecak. Spojrzałam z bliska na jego twarz. Moją uwagę przykuły pełne usta, których górna warga przypomina trochę literkę „M". Jimmy mówił coś niezrozumiale, wpatrując mi się w oczy, a wtedy zapomniałam o jego ustach.
Uśmiechnęłam się mdło, nie mogąc oderwać wzroku od tęczówek, które w świetle lampy kolorem przypominały kawę z mlekiem i cynamonem.

— Pierwszy raz byłaś spisywana przez policję, racja? — powiedział głośniej, dmuchając mi w twarz oddechem à la Corona i skręty, a czar prysł. Westchnęłam, odwracając wzrok w stronę mojego domu. — W takim mieście jak Chicago, nikt nie zwraca uwagi na szwendające się dzieciaki, tam policja ma naprawdę ręce pełne roboty, zgadza się? Tu wszystko działa inaczej — przerwał, spoglądając z rozchylonymi ustami na las. — Mogę być z nimi po imieniu, bo ten w samochodzie nie raz zostawał u matki na noc, ale ty... Nie powinnaś się w ogóle odzywać ani dyskutować. I nie chodź na litość boską po zmroku przez ten las. Masz rower? Chociaż nie, jak ma cię ktoś potrącić po to, by zwabić do samochodu, to i tak to zrobi. Dam ci swój numer, co? Jak będziesz musiała przejść przez las, to po prostu zadzwoń.

— Jimmy — zaśmiałam się, unosząc rękę i dziękując w duchu, że przestał już pleść. — Idź do domu, czy tam do Jasona, wytrzeźwiej. A jeśli chcesz mój numer, to musisz się niestety bardziej natrudzić. Ta historyjka mroziła krew w żyłach tylko raz, nie musisz jej koloryzować.

Jimmy rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i potrząsnął głową.

— W porządku, ale serio, nie chodź sama po nocy, albo kup sobie gaz, albo ja ci dam, bo broń masz w domu, nie? Ale na spacer lepiej weź gaz.

— Hej, daj już spokój. To podobno bardzo spokojny stan.

— Lepiej być przezornym, nie masz nawet pojęcia jakie po świecie łażą łachudry i co są w stanie zrobić. Uważaj na siebie. I kup ten gaz...

— Gaz... Gdybym go miała, to już byś w tej chwili zanosił się od płaczu.

— I bardzo dobrze, bardzo dobrze. — Wyszczerzył się w uśmiechu i uniósł palec, by potrząsnąć nim przy ustach.
Zdusiłam śmiech.

— W porządku...

— Dziękuję, że mnie nie wsypałaś.

— Powinnam to zrobić — odparłam poważnie — ale kto by mi wtedy zaniósł zakupy pod sam dom? — Uniosłam brew i rozłożyłam ręce, na co Jimmy wybuchnął chwilowym śmiechem. Oddał mi plecak i farbę. Weszłam na schody ignorując iskry, które przeszły przez moją dłoń, gdy niechcący musnęliśmy się palcami. —Skąd wiedziałeś gdzie mieszkam? Powiedziałeś dwa powody by iść w tę stronę...

— Jason mi powiedział — odparł cicho, na co potrząsnęłam głową. —  Jak ci się odwdzięczę? — Zatrzymał mnie, stając na ostatnim schodku, tak że oboje byliśmy równi. — Naprawa kurtki, niesienie zakupów, miły spacer, to za mało. Mogę porwać cię kiedyś na... Nie wiem... Randkę?

Zwilżyłam usta językiem.

Na randkę? Ty mnie? Chcę zobaczyć wyraz twojej twarzy, gdy będziesz trzeźwy i ci to przypomnę.

Ułożyłam dłoń na klamce drzwi i odparłam:

— Po prostu nie rzucaj już we mnie niedopałkami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top