29


Lipiec 2026

Diana

— Nadajemy dziś ze słonecznego Denver. — Śmiech reportera. — Dobrze pożartować z rana, szczególnie, że tak naprawdę jest zaciągnięte chmurami aż po południową Dakotę. Jednak zachodnia część stanu Wyoming napawa optymizmem, mamy środek lata, bramy parku Yellowstone pękną w szwach od gości...

Zerkam spod pochylonej głowy na telewizor, słodząc kawę. Drzewa przy drodze nie mając szans z porywistym wiatrem, niemalże kładą się na ulicę, zmuszając kierowców do powolnej jazdy. Odnajduję spojrzeniem przezroczystą reklamówkę, lecącą w powietrzu nierównym torem jak motyl. Rozpościera swoje plastikowe skrzydła i frunie wprost na okno, by zaraz unieść się wyżej i wplątać między gałęzie drzewa jak w sieć pająka. Szarpie się chwilę, ale zaraz daje za wygraną, falując delikatnie.

Przypominam sobie, że w Mills pogoda zmieniała się czasami co godzinę. Potrząsam głową, notując w myślach, by włożyć do torby ze dwa swetry i parę spodenek.

— Diana, od kiedy słodzisz aż tyle? — Stassy szturcha mnie łokciem, zerka na mój kubek, a gdy również na niego spoglądam, widzę sześć rozpuszczających się białych kostek.

Posyłam jej krzywy uśmiech, chwytam kubek za ucho i wylewam całą jego zawartość do zlewu.

— Co cię ostatnio gryzie? Co się dzieje? Możesz mi powiedzieć. — Podchodzi bliżej, stukając obcasami o płytki.

Zerkam kątem oka na jej ręce skrzyżowane na piersiach ukrytych pod prześwitującą krótką koszulką. Jasne włosy związała mnóstwem kolorowych gumek przypominających te, którymi łączy się listki tabletek w aptece.

— Nie zamulam więcej niż zwykle — żartuję z poważną miną.

— Dyskutowałabym, ciągle się zawieszasz.

Spoglądam znów na telewizor i rzucam bez uczuć:

— Muszę wyjechać, nie będzie mnie przez tydzień w pobliżu...

— Dokąd? — Wzrusza ramieniem, po czym sięga po jabłko i po chwili wbija w nie białe zęby.

Słucham w skupieniu, jak soczysty owoc chrupie w jej ustach. Zauważam, że wcale mi to nie przeszkadza, choć jeszcze kilka dni temu miałam ochotę wbić sobie szpikulec do lodu w dłoń, gdy łuskała słonecznik.

Prostuję się i nabieram głęboko powietrza w obawie, że stchórzę, jeśli powiem to na głos.

— Na Wyoming, sprawy rodzinne. — Potrząsam głową i wymijam zdekoncentrowaną Stassy.

— Aha. Myślałam, że jesteś stąd... Mam nadzieję, że wszystko dobrze u twojej rodziny. — Raczy mnie uśmiechem, drapiąc się po piegowatym nosie.

Uśmiecham się do niej i potwierdzam.

Moje słowa mają gorzki posmak; dziwnie mi nazywać pojawienie się po ponad dziesięciu latach w „tym miejscu " i rozważanie sprzedaży domu jako „sprawami rodzinnymi".

Stassy poznałam na ostatnim roku college'u. Czasem u niej pomieszkuję, wychodzimy razem wieczorami na miasto, spędzamy wolny czas po świętach, ale nie ma pojęcia o mojej przeszłości. Nie szukałam przyjaźni i chociaż jest mi bliska, to nie potrafię jej tak nazwać na głos. Mimo że od początku starałam się trzymać ją na dystans i traktować chłodno, ona z szerokim uśmiechem towarzyszyła mi choćby w drodze od sali do sali. Ignorowała kąśliwe odpowiedzi i godzinne milczenie. Dla tak rozgadanej osoby jak ona byłam koleżanką idealną. Kiedyś unikałam ludzi, którzy wciąż mówili o sobie i nie dawali innym dojść do głosu, a jeśli już, to w odpowiedzi pytali czy widzieli ich samochód.

Teraz jednak od trzynastu lat nie mam nic do powiedzenia i jeśli Stassy nie przeszkadza to, że nie wie o mnie niczego, to mnie też nie.

Otwieram boczną kieszonkę torby i upewniam się, że mam w niej dokumenty. Zatapiam dłoń głębiej i przymykam oczy, gdy wyczuwam kopertę i owinięte słuchawkami stare MP3, którego teraz już nikt nie używa. Na pomalowanej na srebrno obudowie urządzenia widnieją wydrapane litery „L&D". Pocieram je opuszką palca, wyobrażając sobie, że są na nich odciski autora.

Sięgam do komody z jedną zajętą przeze mnie szufladą i wyciągam z niej gruby sweter w kolorze jasnego fioletu i bardzo krótkie jeansowe spodenki. Na dnie szuflady leży zapinana na guziki sukienka. Wpatruję się w nią, myśląc o tym, że ciągle wożę ją ze sobą, na każdy dłuższy tydzień u Stassy, czy weekend u ciotki Adeli. Mam ją zawsze przy sobie, chociaż już kilka razy po namyśle lądowała w reklamówce przeznaczonej dla potrzebujących. Wątpiłam, by komuś była niezbędna do życia, ale nie chciałam jej wyrzucać, wolałam, by ktoś zrobił to za mnie, gdyby mu się nie spodobała...

A jednak zawsze przed drzwiami wyciągałam ją i chowałam z powrotem do szafy. Po jakimś czasie stała się pierścionkiem, który nosi się z przyzwyczajenia od kilku lat na tym samym palcu i odczuwa dyskomfort, gdy się go ściągnie.

Wzdycham, wspomnienia związane z sukienką są nadal żywe, choćbym zdusiła je innymi — traumatycznymi, te nadal żyją, a teraz wydają mi się nawet nieco jaskrawsze. Wywołują zaszklenie w oczach, gdy byłam pewna, że już nie mam łez.

Jadąc do Mills jestem przygotowana na spotkanie przeszłości, zdaję sobie sprawę, że prędzej czy później miniemy się na ulicy, czy zderzymy wózkiem sklepowym w markecie Studda. Dowiedziałam się, co Lane porabia, chociaż nie sądzę, by można było nazwać to stalkingiem. Prawdę mówiąc, założyłam nowego Facebooka dopiero miesiąc temu, na starym koncie ostatni post jest z dwa tysiące trzynastego... Na nowym nie mam żadnych zdjęć, unikam też aparatu innych, na grupowym z ukończenia college'u stoję z tyłu za barczystym kolegą. Data urodzin jest inna niż na dowodzie, nie znajdują się tam żadne informacje ani linki do ciekawych piosenek. Został utworzony tylko na potrzeby znalezienia profilu Brandona. Ma wystarczająco dużo zdjęć, na których jest Lane, bym wiedziała, że ten nadal mieszka w Mills. Również z Facebooka dowiedziałam się, że pracują razem w firmie, w której szefem jest Brandon. Spoglądając na zdjęcia i widząc Lane'a po tylu latach, poczułam ściskający żal.

Nie mogłam obserwować, jak się zmieniał, jak jego twarz pokrywały delikatne zmarszczki, jak doroślał i mężniał. Lane nie przypomina muskularnego dwumetrowego faceta, ale wygląda zdrowo, lepiej niż kiedy miał dziewiętnaście lat.

Jestem z niego dumna.

Przewracam oczami i ściskam w pięści sukienkę, a po chwili wpycham ją do kieszonki w torbie.

Mam wszystko. Przede mną ponad trzy godziny drogi. Mogę jechać.


Lane

Wpadam do domu matki dosłownie na chwilę. Prosiła mnie o kilka rzeczy do szpitala i muszę je teraz znaleźć i spakować. Koszulkę nocną na zmianę, kilka książek i kolorowe kosmetyki. Sprawdzam, czy w lodówce nie zostało nic, co by mogło się zepsuć i zaśmierdzieć do jej powrotu, gdy zza okna dobiega warkot silnika i łoskot zamykanych drzwi. Unoszę wzrok, wiedząc, że naprzeciwko nikt nie mieszka od kilku lat. Zatrzymuję się przed szybą w oknie, a potem wciskam w nią twarz, nie będąc pewnym czy to na co patrzę to prawda.

Na podjeździe stoi zżerana rdzą taksówka, a przed nią duch.

Tym już się dla mnie stała. Marą, która nawiedzała mnie w snach, podmuchem wiatru i promieniem słońca, nieuchwytnym i już nigdy moim.
Ciśnienie rozsadza mi skronie, gdy z rozchylonymi ustami podchodzę do drzwi. Otwieram je nieśpiesznie i wychodzę na trawnik, przeskakując dwa schodki. Idę powolnym krokiem w stronę pochylonej nad szybą pasażera kobiety, ale zatrzymuję się gwałtownie, gdy ta zarzuca na ramię dużą, sportową torbę.

Taksówka odjeżdża, a ja nawet nie rejestruję tego momentu, zbyt skupiony na twarzy kobiety i jej spojrzeniu sunącym przeze mnie jakby skanowała dokładnie każdy detal.

Co powinienem powiedzieć? Najlepiej nic. Nic nie będzie adekwatne, nawet zwykłe „cześć".

— Diana — wzdycham, a moje zaciśnięte gardło piecze ogniem.

— Jimmy — odpowiada dźwięcznie i zaciska usta w uśmiechu. Rozluźniam brwi i śmieję się, poprawiając ją:

— Lane. Jimmy już dawno nie. Co... Co tu robisz?

Potrząsa głową, jakby się ocknęła i przypomniała sobie cel swojej wizyty.

— Mam tu dom — przełyka ślinę i ucieka spojrzeniem gdzieś obok mnie — zastanawiam się, czy może nie czas go ogarnąć, chyba wygląda koszmarnie. Może go sprzedam... Pomyślałam, że odwiedzenie cię będzie dobrym pomysłem, bo i tak byśmy się spotkali, nawet przypadkiem, a zbyt cię szanuję... — odpowiada, przerywając w pół zdania. — Mam... mam listy od ciebie.

Zrzuca torbę z ramienia i zaczyna przeszukiwać kieszenie. Jej długie, falowane i jaśniejsze niż kiedyś włosy opadają na ramię i twarz. Zaciskam pięści, czekając i powstrzymuję się przed odgarnięciem ich jej za ucho. W końcu w dłoni Diany znajduje się plik kopert. Spogląda na mnie, podgryzając usta. Unoszę wzrok i odwzajemniam blady uśmiech.

W pierwszej chwili chcę zataić fakt, że jest ich więcej niż te, które Diana trzyma przede mną w dłoni. Potem jednak stwierdzam, że adresatem była przecież ona i ma prawo o nich wiedzieć, do tego minęło przecież tyle lat...

Nie jestem pewny, bo nie widziałem jej od trzynastu lat, więc mogła się zmienić, ale przez cały czas wydaje mi się bardzo zdenerwowana i rozdygotana. Oczywiście, sytuacja nie jest łatwa ani zwyczajna, moje serce nadal bije w piersi jak szalone, odkąd wysiadła z taksówki i przez chwilę boję się, że padnę na zawał w wieku trzydziestu trzech lat...

Ale Diana...

Odpieram od siebie przeczucie, że może taka być na co dzień.

*

Opieram się o drzwi i patrzę na nią, gdy pochylona nad pokaźnym plikiem kartek pociąga co chwilę nosem. Odpycham się od futryny i wyciągam w stronę kobiety paczkę chusteczek. Unosi głowę, poprawia włosy i jednym krótkim spojrzeniem odpowiada na moje uczucia. To nie do opisania, jaką radość czuję, zauważając w jej oczach jakiekolwiek emocje.

— Dziękuję — wydusza, potrząsając głową. Mam wrażenie, że chce coś dodać, ale ona jedynie odwraca wzrok na poruszane ciepłym letnim wiatrem kwiaty magnolii.

— Nie ma sprawy — odpowiadam.

— Byłam pewna, że te listy, które mam od ciotki to wszystkie...

— No nie, masz tylko trzy ostatnie, wszystkie poprzednie zamieniałem na nowe...

Przerywam, gdy przeszywa mnie spojrzeniem tak samo jasnych i przejrzystych oczu jak kiedyś.

— Zostawiałeś mi je codziennie — stwierdza.

— A ty ich nie czytałaś. — Śmieję się smutno.

— Pamiętasz te wszystkie chwile? To wszystko, co się z nami działo, przed tym... — Urywa i czuję potrzebę dokończenia za nią, wiem jednak, że nie mogę tego zrobić.

Uśmiecham się za to pod nosem rozbawiony jej pytaniem. Jak mógłbym zapomnieć najpiękniejsze i najważniejsze chwile w życiu?

— Pamiętam wszystko — wyduszam, mrużąc oczy — jaka była pogoda, w co byłaś ubrana... nie pamiętam, jak wyglądał pokój Jasona, a praktycznie u niego mieszkałem, ale to pamiętam dokładnie...

— Tak bardzo się zmieniłeś... — szepcze, a jej oczy robią się szkliste.

— Nie do poznania? — żartuję z powodzeniem; Diana śmieje się w głos przez chwilę, może nieco nerwowo, ale jednak jest to śmiech.

Patrzymy sobie prosto w oczy odrobinę za długo i zaskakuję sam siebie, kiedy pierwszy odwracam wzrok.

Tak naprawdę nic nas już nie łączy, jedyne co mamy wspólnego to te piękne i trudne wspomnienia oraz plik listów pisanych przeze mnie.

*

— Zostawię cię na chwilę, zrobię nam coś do picia. W porządku? — pytam, robiąc krok do tyłu.

Znów jedynie potrząsa głową i wraca do pomiętych kartek. Nadal stoję w miejscu, patrząc na nią, tak jak to miałem w zwyczaju kiedyś, gdy... wtedy też do szczęścia wystarczył mi sam zarys jej sylwetki i nadzieja, że kiedyś na mnie spojrzy.

Przenoszę wzrok na kartkę i już po wstępie wiem, który to list.

Hej, xxx

Doskonale zapamiętałem ułożenie karteczki, pozostaje mi więc tylko wierzyć, że Twoje spojrzenie skierowało się w jej stronę chociaż na chwilę.

Wiesz, że w nocy padał śnieg?

Tak, w końcu. Niestety nie zobaczysz z okna nawet cienkiej warstewki, roztopił się jeszcze przed świtem. Wiem, bo nie spałem do rana. Nie napiszę Ci, jaki był powód mojej bezsenności. Uznałabyś mnie za wariata... Chociaż, nie wątpię, że już mnie za niego masz. Pamiętasz, gdy kiedyś powiedziałem ci, że nie jestem zbyt inteligentny i nie zauważę, gdy naprawdę będziesz miała mnie dość? Umiem też kłamać.
Co zresztą też wiesz...

A do tego nie potrafię pisać listów...

Robię też pewnie sporo błędów, a mój charakter pisma... Wiem, kura pazurem. Mam jednak nadzieję, że nie zmęczysz się, czytając ten list, tak jak ja, gdy go piszę...

Niestety, jak na razie tylko tak mogę do Ciebie dotrzeć, szkoda, tylko że nie usłyszę odpowiedzi. Klnę się na wszystko, że pragnę cofnąć czas i prawdziwie Cię słuchać, chłonąć Twój głos, zaciągać się nim, jak papierosami... Skupiać całą uwagę na Tobie tak jak na białej kresce, jak na Coronie Extra... Nie miałem tych rzeczy w ustach od tygodnia, dlatego o nich piszę, nie przemyślałem tego. Chyba wrócę, ale tylko do papierosów.

Za chwilę zbiorę swoje cztery litery i przyjdę do ośrodka. Na początku robiłem wszystko by tylko spóźnić się na autobus, nie mieć czystych ciuchów czy nawet, uważaj, przeziębić się.

Taaa...

Byłem tak zdesperowany, by nie iść do pracy, że mogłem zdychać kilka dni w męczarniach. Wiesz, Jason również dostał zawiasy i godziny w szpitalu. Zaczynam wierzyć, że głupi mają szczęście, czuwa nad nimi równie nierozgarnięty anioł, chociaż uwierz, że stojąc na sali sądowej, było mi wszystko jedno, straciłem już przecież wszystko, na czym najbardziej mi zależało. Na wolności czy w więzieniu czułbym to samo, kochałbym cię nadal tak samo i cierpiał tak samo... Ani na wolności, ani w więzieniu nie miałbym cię obok siebie... (Potem to skreślę, ale tak byś mogła to przeczytać. Jakby co, tego tu nie ma.)

Nie pracuję jako woźny, pielęgniarz czy operator mopa. Jestem tu, by nie trafić do więzienia, obiecałem matce, że zmienię swoje życie, jeśli tylko ona zmieni swoje.

I tak, miałaś rację, dotknąłem dna.

xoxo

Ten dzieciak w ciele mężczyzny.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top