27

Diano.

Matka powiedziała mi dziś, że jestem egoistą. Może kiedyś to zrozumiem. Na tę chwilę jestem zły. Nadal tak bardzo wściekły. Nie na wszystko, ale większość. Denerwuje mnie tak dużo rzeczy. Mało rozumiem i to też mnie denerwuje. Na przykład to, że twoja mama nie żyje. Miałem nie poruszać tego tematu, przez to tutaj jesteś, ale ty tego nie przeczytasz... Cierpisz, myśl, że twojej mamy już nie ma boli, ale może zaznasz trochę ulgi, gdy powiem Ci, że chwilę po tym jak zamknęła oczy na zawsze nie myślała już o tobie, brzmi okrutnie, ale taka jest prawda, nie myślała o tobie, bo tam wchodząc na chmury spotkała się z Twoim tatą, swoimi rodzicami, ludzmi, którzy byli dla niej ważni i wiesz co, urządzili tam wielką imprezę, śmieli się, wspominali życie i cieszyli, że są już razem. Tak to właśnie widzę.

Ten, który kiedyś wszystko zrozumie i może wtedy przestanie się wściekać.


                                                                                Grudzień 2013

Diano

Piszę ten list — albo raczej zlepek słów — na wymiętej, szarej kartce, niech będzie metaforą mnie samego, synonimem, odzwierciedleniem. Tak, zaliczam teraz zaległości z angielskiego.

Twoja mama miała rację, nie pasujemy do siebie. Ty jesteś słoneczkiem, a ja chmurą, Ty słonecznikiem, ja zwiędłym chwastem. Brudnym i nasiąkniętym opryskami.

Jestem paprochem, który z łatwością może zdmuchnąć lekki podmuch wiatru. Znaczę tyle, na ile odcisnę się w pamięci innych, Ty, chociaż krótko, odbiłaś już wieczny ślad w moim życiu. Tęsknię i najbardziej sobie o tym zdaję sprawę, gdy jestem obok Ciebie. Moje wspomnienia zaczynają się zniekształcać, możliwe, że wiele mój mózg koloryzuje, nie wiem już, co miało miejsce, a co jest wytworem mojej wyobraźni czy snów. A co, jeśli Ty nie istniejesz i to ja jestem w szpitalu, a wszystko inne to zabawa mózgu?

Czy jest się czym przejmować? Przecież tak naprawdę to już dawno żadne z nas nie żyje. Nasze życie jest jak jedno westchnienie między innymi oddechami. Jak chwilowy ból, który zdaje się nie do zniesienia i o którym się szybko zapomina i myśli, że jednak, gdyby była szansa, to dałoby się radę przeżyć jeszcze raz... Ktoś w tej chwili patrzy na nasz grób, Diana, a nasza walka, szarpanina, radość, osiągnięcia nie znaczą już nic, zabraliśmy je do ziemi...

Jak myślisz, czy jutro ta kartka wyląduje na Twoim stoliku? Sam tego nie wiem...

Ten... Nieważne.

***

Siedząc w sali rekreacyjnej, leniwie sączyłem energetyk przelany do kubka. Imitował herbatę. Tylko na taką „używkę" mogłem sobie pozwolić. Wpatrywałem się w wysoką, chociaż miejscami ubogą choinkę, którą dzień wcześniej ubraliśmy razem z pacjentami.

W moim domu choinka pojawiała się tylko do ukończenia przeze mnie dwunastych urodzin. Miło było patrzeć, jak inni się cieszą i coś w tym widzą. Święta dyni również nienawidziłem, a jednak spędziłem całe na zewnątrz, walcząc ze śliną gęstniejącą w ustach.

Za oknem, chociaż dochodziła dopiero piąta po południu, zrobiło się ciemno. Siedziałem i patrzyłem na przystrojone drzewko, zamyślając się, gdy białe światełka zapalały się na nim i gasły. Co jakiś czas mrugały szybko, jakby do rytmu jakiejś klubowej piosenki, potem takt zwalniał, cichł — i tak w kółko.

Z kuchni dotarły odgłosy przygotowywania kolacji; nikt nie musiał mnie prosić, od razu zgłosiłem się, że pomogę. Matka zresztą też została w swojej pracy, by inni z personelu mogli wrócić do rodzin.

Jednym ciągiem wypiłem ostro piekący napój i wstałem, nie odrywając spojrzenia od choinki. Stałem jeszcze chwilę, a potem powolnym krokiem skierowałem się do pokoju Diany. Zatrzymałem się przed drzwiami i spojrzałem przez szybę. Clementyna przecierała stolik, chociaż był czysty, wiem, bo sam myłem go dziś ten dwa razy. Włożyłem dłonie w kieszenie spodni i przyłożyłem czoło do przezroczystej ścianki. Diana siedziała na krześle z opartym na parapecie łokciem i patrzyła przez okno. Włosy miała splecione w warkocz, założyła też granatową sukienkę z białym kołnierzykiem. Smukłe nogi, które tak uwielbiam, były okryte czarnymi rajstopami. Uśmiechnąłem się, gdy mój wzrok powędrował do stóp, na których miała puchate ciapy pandy, sam je jej kupiłem. Tylko one z całej stylizacji pasowały do mojej dziewczyny.

Clementyna zauważyła mnie i skinęła głową, bym wszedł.

— Jak tam na stołówce? — spytała z typowym dla siebie akcentem.

— Wszystko zrobione, kucharki też już są chyba gotowe.

Uśmiechnęła się i ruszyła do drzwi.

— Wsunę głowę, jak będzie trzeba przyjść.

Zgodziłem się i stanąłem za Dianą, patrząc na to, co ona. Za oknem po szarawym niebie przeleciało kilka wron, potem znowu nic się nie działo i tylko srebrne brzozy przyciągały wzrok, odznaczając się na ciemnym tle. Ich kora dawała złudne wyobrażenie, że były pokryte śniegiem. Usiadłem na skraju łóżka i oparłem łokcie o rozstawione kolana. Patrzyłem chwilę na swoje dłonie, gdy poczułem na sobie wzrok Diany. Był taki, jak do tej pory, jak za mgłą, ale mimo uścisku w sercu uśmiechnąłem się do niej miło, a ona przeniosła powoli spojrzenie na moje usta, potem wróciła do oczu.

— Spokojnych świąt, Diana — szepnąłem, nie życząc jej wesołych. Bardziej zależało mi na spokoju, który dawno opuścił jej serce.

Spokojna była po lekach, a ja pragnąłem, by mogła być taka bez nich. By wystarczyła jej moja obecność.

Ciotka Diany przebyła lekki udar. Sama chwilowo potrzebowała opieki.

Znów do niej napisałem, gdy odblokowała mnie na Messengerze. Spytałem, czy nie potrzebuje pomocy, a ona odpisała, że przychodzi do niej zaprzyjaźniona pielęgniarka i poprosiła, bym dawał znać, jak się ma Diana. Lekarze informowali ją na bieżąco o jej stanie, ale Adela wiedziała, że tak jak ja, nie doglądał jej nikt.

Nie ma dzieci i ani trochę nie przypomina Alison, ale kocha Dianę. Na swój sposób.

Zapatrzyłem się na kapcie Diany i odpłynąłem we wspomnienia.

Mój ojciec siedzi przy stole i skrobie ryby z łusek. Zawsze jedliśmy na święta te, które złowił. Chyba jako jedyni nie mając szynki.

— Choinkę też mamy sztuczną.

— Bo wkurzają mnie igły, wszędzie potem są, nawet na pościeli — odpiera mama, a on unosi wzrok znad miski i posyła jej dziwny uśmieszek.

— Najważniejsze jest to, z kim spędzasz święta, nie żadne dodatki, to wszystko jest dla ludzi. — Potrząsa głową w dom naprzeciwko. — Johnson co rok tak stroi dom i podwórko, że musimy w nocy zakładać podwójne żaluzje. I dla kogo? Dla kogo ten rozwiedziony stary dziad to robi? Chce, żeby go zobaczyli z kosmosu, dzwonił nawet gdzieś, by robili zdjęcia z satelity w czasie świąt. — Śmieje się głośno. — Po co on to robi?

W święta dwa tysiące trzynastego roku zostaję tam, gdzie jest ktoś, dla kogo chcę się starać.

*

Kochana.

Przepraszam, że dziś byłem później. Była mała zadyma w pokoju salowych... W sumie myślę, że wcale Cię to nie interesuje i ominiesz ten akapit... Hmm... I przepraszam, że we wcześniejszych listach nie było akapitów, pomyślałem, że jeśli nie przeczytasz tego teraz, to zrobisz to kiedyś, gdy już stąd wyjdziesz, a wtedy spalę się ze wstydu. Chociaż, jeszcze wiele przede mną, jeszcze nie raz będę miał do tego powód. Jak zauważysz, też kiedyś, gdy już stąd wyjdziesz, mam tendencję do uciekania do dygresji, gdy piszę. (Tak, znam takie słowa). Odpływam i nawet nie wiem, kiedy znajduję się na środku oceanu, podczas gdy miałem pływać tylko przy brzegu. Ha, wiem, taki ze mnie poeta. I znów: o czym pisałem? Ach, o tym, że przyszedłem dziś później niż zwykle. Mam na to dobre alibi. Naprawdę dobre. Dziś stało się coś, co długo zostanie w mojej głowie. Kolejny raz czułem prawdziwy strach, ale nie o siebie i to to tak wytrąciło mnie z równowagi. To uczucie... Przed poznaniem Ciebie nie wiedziałem, że strach o kogoś jest tak destrukcyjny.

Nie byłem w stanie się ruszyć, w głowie miałem pustkę i działałem jak robot, z automatu. Słyszałaś hałas na korytarzu? To cichy Jack z drugiego skrzydła zapragnął zatańczyć z salową Sofią. Tak, ten spokojny i uśmiechnięty jak budyń gość, co nigdy się nie odzywa. Ten sam... Dziś przestałem ufać uśmiechającym się do mnie ludziom w tym budynku.

Tobie ufam...

Ten niestrudzony.

*

Diano.

Czuję się, jakbym pisał pamiętnik. Prowadził monolog, mówił do ręki. Nie mam o to pretensji, rozumiem wszystko, ale poddajesz lekcji moją słabą wolę i cierpliwość.

Nie jestem zły, ale zastanawiam się chwilami, po co to robię, ty i tak nie czytasz żadnego z nich. Potem przypominam sobie, że przeczytasz je kiedyś. Boże... (jeśli istniejesz).

Oglądałem kiedyś dokument. Kobieta leżała kilka lat na szpitalnym łóżku, wszędzie miała poprzyczepiane różne kable i rurki. Lekarze byli pewni, miała się już nie obudzić, nie reagowała na to, co ktoś do niej mówił, nie robiło jej różnicy, czy są przy niej jej dzieci czy nie. Nie ruszała nawet palcem, ale jej mąż był pewny, że ona wszystko słyszy i czuje. Kłócił się z lekarzami, nie odpuszczał, mówił do niej, puszczał ulubioną muzykę. Zupełnie jak ja...

Pomyślałem wtedy, trudno, znajdziesz sobie inną, przestań żyć w nierealnej bańce i pozwól jej odejść. Podobno, jeśli się kogoś kocha naprawdę, to powinno się dać mu odejść. Czy na pewno? Musiało minąć sporo czasu, musiałem poznać Ciebie, bym zrozumiał, że on nie robił tego dla siebie, że nie bał się jej odejścia. On po prostu wierzył. Był pewny, że ona go słyszy i miał gdzieś, czy ktoś uważa, że stracił rozum.

I wiesz, co się stało?

Tak, dokładnie to, o czym myślisz.

Poruszyła palcem u nogi, potem zaczęła wodzić za nim wzrokiem, uśmiechać się, jeść.
Wierzę w Ciebie tak, jak on w nią. Obie jesteście sparaliżowane i nie wiem, której przypadek jest bardziej tragiczny. Być zamkniętą we własnym ciele, czy we własnym umyśle...

Ten, który założył dziś dla Ciebie koszulę.

*

Diano.

Puszysta salowa Clementyna suszyła mi głowę o paczkę chusteczek higienicznych, które powinny znaleźć się w innym miejscu, a które ja odłożyłem znów nie tam, gdzie trzeba... Odpisz, czy Ty, jako kobieta, też zwracasz uwagę na takie pierdoły i będziesz mi kiedyś robić o to taką awanturę? Stałem w składziku i słuchałem jak Clementyna z chusteczek przeszła na brudne buty męża i jego niezainteresowanie naczyniami w zlewie, zaczynało robić się niebezpiecznie, a ja za wszelką cenę chciałem już przyjść do Ciebie i sprawdzić, czy przeczytałaś mój list. Bo każdego dnia przychodzę tu z nadzieją, że w końcu się odezwiesz. Pamiętam, jak mama w taki sposób karała tatę, kiedy wrócił z ryb bez ryb, ale pijany jak szewc, kiedy rzucił pracę i przez dwa miesiące tylko leżał przed telewizorem i pił piwo albo kiedy po prostu się o coś pokłócili.

I mam wrażenie, że obrałaś jej taktykę...

Ten, który zje gar dyniowej zupy i zagryzie dyniowym puree, jeśli tylko się do niego odezwiesz.

*

Diana.

No dobrze. I tak wiem, że i tym razem tego nie przeczytasz, mogę równie dobrze zostawić na Twoim stoliku pustą kartkę, ale nie zrezygnuję z położenia jej. Jestem wytrwały, ale może gdybym udał, że odpuszczam, to Ty poruszyłabyś się, a Twoje pogmatwane myśli dotyczyłyby w końcu mnie? Może zauważyłabyś, że czegoś w Twoim pokoju brakuje, może wiadra z mopem? Może przyzwyczajona do stale tego samego, poczujesz dyskomfort i następnym razem zastanę Twój zamglony błękitny wzrok z wyczekiwaniem wbity w drzwi? Może zobaczę cień uśmiechu na Twoich ustach i usłyszę znów barwę Twojego głosu? Chciałbym usłyszeć cokolwiek, nawet „daj mi spokój".

Nie, nie dałbym ci spokoju.

Chciałbym, byś dowiedziała się, że nadal istnieję i wierzę, że wyjdziemy stąd razem.

Ten, który zdał sobie sprawę, że nie wie już co to uśmiech.

*

Diana.

Karteczka wciąż leży w tym samym miejscu...

Nie wspominałem Ci nigdy, że lubię zimę, ale niestety wszystko w tym roku jest nie takie, jakie być powinno, nawet ona. Wczoraj jednak przez noc świat zrobił się biały i miałem dla Ciebie niespodziankę, z którą musiałem zwrócić się do Clementyny. Wiedziałem, że nie pójdzie gładko, co się nasłuchałem to moje, ale miałem to. Pozwolenie na zabranie Cię na zewnątrz. Byłem tak podekscytowany, że dopiero gdy przywiozła do pokoju inwalidzki wózek, zacząłem się zastanawiać, co ja w ogóle wyprawiam? Clementyna miała obserwować nas przez okno w czasie wolnym, gdy inni pacjenci słuchali relaksacyjnej muzyki czy grali w Piotrusia, ale mimo to poczułem strach. Może robiłem coś wbrew Tobie, może Ty wcale nie lubisz zimy, nigdy o to nie spytałem...

Patrzyłaś ze wzrokiem mętnym i zwróconym w niewiadomym kierunku. Jakbyś była w innym świecie, gdzieś daleko od nas i przeżywała tam swoje życie. Z jakimś przystojnym, dobrym mężczyzną u boku, z pięknym domem i zdrowymi dziećmi. Z uśmiechem, ze słońcem, szczęściem...

Przez moment pomyślałem, że niech to szlag, jeśli w takim świecie jesteś szczęśliwa, to nie mam prawa Cię stamtąd wyciągać. A potem uniosłaś wzrok, a moje serce stanęło na chwilę. Patrzyłaś na mnie, byłaś tu ze mną. I wiedziałem, że chcę, byś znalazła swój idealny świat tutaj, przy mnie...

Ten, który Cię kocha.

*

Droga...

Moja....

Diano...

Pragnąłem rozpocząć list w jak najlepszy sposób. Cóż... Tymczasem nie mam pojęcia nawet jakich słów użyć. Nadal jesteś mi droga, ale moja już tylko wtedy, gdy to sobie wyobrażę przed snem... Jestem w takiej rozsypce, że może dziś najlepiej nie będę pisał nic, tylko zostawię tę kartkę na znak, że tu byłem. Potem przytulę się znowu do Twojej koszulki i zasnę... Wcześniej trzymałem ją w foliowej siatce i wyciągałem na chwilę, ale już straciła Twój zapach i używam jej jako poszewki na poduszkę. Mógłbym dać Ci ją teraz, byś mi ją sobą napachniła. Tylko że Ty już nie pachniesz jak kiedyś.

xoxo

Ten, który żałuje każdego straconego dnia.

Dziś rano, gdy przyszedłem do pracy, pokój Diany był pusty. Zatrzymałem się przy łóżku i po prostu na nie patrzyłem przez dziesięć minut, może pół godziny.

Słyszałem, że ciotka chciała przenieść ją do jakiejś prywatnej placówki, ale miałem nadzieję, że to tylko plany bez pokrycia.

Pracując tam, mogłem na nią patrzeć, puszczać jej muzykę, czytać, opowiadać najbardziej suche żarty z nadzieją, że się odezwie i zacznie żałośnie śmiać, prosząc abym już przestał.

To koniec. Koniec naszej wspólnej, krętej i wyboistej drogi, co do której wciąż miałem nadzieję na wyjechanie z niej na równą i przyjemnie przyjmującą koła ulicę.

Nie jestem w stanie jej pomóc... Chociaż z całych sił próbowałem... I właśnie teraz, gdy znowu ją straciłem, poczułem dziwną, przeszywającą ulgę.

Byłem zmęczony, ale mimo to nie chciałem odpuszczać, nawet gdybym miał dobijać się do jej świadomości za cenę własnego zdrowia. Robiłbym to nadal, aż stałbym się zgorzkniałym, zamkniętym na świat człowieczkiem.

Decyzja Adeli uwolniła mnie z tej obsesji. Mogę odpocząć w tęsknocie, nabrać sił, gdy Diana wróci do życia i będzie chciała się ze mną skontaktować.

I w tym trochę przypominam własną matkę, bo ostatecznie pragnę, by Diana była szczęśliwa, a to, że miałem ją znienawidzić, by sobie z tym poradzić, jest tylko i wyłącznie moją sprawą.

Krążyłem po korytarzu, trzymając w dłoni rzeczy, które chciałem jej przekazać. Zatrzymałem się, gdy zauważyłem wychodzącą z gabinetu Adelę. Zawracała, ale uniosłem do niej rękę.

— Niech pani jej tylko to przekaże, o nic więcej nie proszę. — Wcisnąłem w jej dłoń zaklejoną kopertę z trzema listami i płatkami słonecznika oraz odtwarzacz MP3, na którym nagrałem piosenki, które odtwarzałem jej tutaj w kółko.

Spojrzałem kobiecie w oczy, gdy zgodziła się i podziękowała, ściskając moją dłoń. Potrząsnąłem głową i bez słowa odwróciłem się, by odejść.


                                                                                                ***

                                                                                    Wrzesień 2017

Lane

Jak wspominam swoje życie, gdy brałem? Niewyraźnie.

Chociaż wiem, że czułem bardziej, a samo życie wydawało mi się wreszcie kolorowe, prawie tak samo, jak przy Dianie. Nie będę wymieniał, co brałem, nie podam nikomu gotowych nazw i efektów po nich, jedno mogę powiedzieć, co mają wspólnego — to samo zło kuszące zapomnieniem.

Obietnicę skrzydeł, które wyrastają spod łopatek. To nic, że za każdym kolejnym razem rana powiększa się i gorzej goi, że ciało pokrywają blizny. Że każdy upadek jest bardzo bolesny, wystarczy sięgnąć jeszcze raz i kolejny, aż w końcu skrzydła zostaną na zawsze, bo ten raz będzie ostatnim w naszym życiu.

Długo mi zajęło pojęcie, że jest to nieprawdziwy karykaturalny świat, wszystko, co cudowne bez ukrywania czaiło się, by połknąć mnie, jak muchołówka łapie muchę, ale nie dostrzegałem tego, widziałem to, co chciałem; dla mnie był to piękny egzotyczny kwiat, pachnący nie padliną a ambrozją. A ja nie byłem muchą...

Pomógł mi szok, odwyk i praca w szpitalu. Jason podbierał nadal, rzadziej niż wcześniej i nie tak duże dawki, ale jednak. Twierdził, że tylko dzięki temu nie oszalał na onkologii. Na początku czułem się podobnie, a potem zrozumiałem, że nadal żaden z nas nie dorósł. Jasona zaczął przytłaczać widok małych dzieci cierpiących po chemioterapii, a mnie ludzi zamkniętych w swoich umysłach. Skupiliśmy się na sobie, a nie mieliśmy prawa poczuć tych uczuć — to oni cierpieli, nie my. Oni łapali każdy oddech i przytrzymywali w płucach, by czuć go całym sobą, a my niszczyliśmy swoje ciała, zdrowie. Jest mi wstyd, bo nasze odczucia w tych miejscach były na samym końcu, jeśli w ogóle się liczyły. Jason miał Nicole, nie musiał o nią walczyć, zawsze była przy nim. Nie zdziwiłbym się, gdyby pomogła mu zatrzeć ślady, jeśli kogoś by zabił.

Ja... skupiłem się na tęsknocie za Dianą; w końcu zawsze miałem pociąg do autodestrukcji.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top