11

Jimmy


Wróciliśmy do domu z opóźnieniem, ponieważ Olivia chciała wylosować w automacie z kulkami różową piłkę z Barbie. Ostatecznie pocieszyła się pomarańczową z jakąś „Mia i ja". Szedłem z nią za rękę, gdy Brandon wyprzedzał nas co chwilę, z głową w chmurach. Wychodząc z zoo natknęliśmy się na Kristen. Była ze starszym kolesiem, a gdy nas zauważyła posłała Brandonowi głupi uśmiech i zaczęła popisywać się nową miłością, jak smarkula.

Brandon wpadł pierwszy do domu, od progu wołając Gabrielę. Przeszedł przez kuchnię i pokoje, po czym wrócił do nas i wzruszył ramionami, wyciągając telefon.

— Gdzie jesteś? No, już wróciliśmy. Jak to szybko? Serio? Byłaś z nią kiedykolwiek w zoo albo gdzieś, gdzie są ludzie? — wyrzucił, a ja zerknąłem na Liv, gdy wydęła usta. Odkleił telefon od ucha i potrząsając nogą, czekał, aż po drugiej stronie ucichną krzyki. — Dobrze, za godzinę będziesz, tak? Super, pa.

Rozłączył się, rzucił komórkę gdzieś na fotel i spojrzał na mnie, jakby zamierzał powiedzieć, że chce zostać sam. Zamiast tego z jego ust padło:

— Posiedzisz tu z nią? Ogarnę się, a potem pójdziemy do Hugo, zgoda?

— Nie ma sprawy, idź. — Posłałem mu uśmiech dodający otuchy, chociaż do końca dnia nic nie było w stanie poprawić mu humoru.

Brandon zniknął za drzwiami łazienki, a ja skierowałem się do aneksu.

— Co zjesz? — spytałem zapatrzoną w telewizor dziewczynkę. — Olivia — powtórzyłem głośniej, czym zwróciłem jej uwagę. Wbiła we mnie swoje wielkie jak u jakiegoś wyraka, zielone oczy i wystrzeliła, prawie plącząc się o falbaniastą spódnicę.

— Co ci pomóc, Lane? — Wyszczerzyła się, opierając buźkę o blat.

— Pytałem, co chcesz zjeść — odparłem, nastawiając wodę w czajniku.

— Och, wiesz co? Mam ochotę na owsiane racuchy z powidłami śliwkowymi, takie zapiekane z syropem klonowym. — Oblizała się na końcu, składając zamówienie.

Patrzyłem na nią, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.

— Spoko. Nie porwę się na takie danie, nie umiem smażyć racuchów.

— To ja ci pokażę jak. — Ożywiła się i wepchnęła mi się pod nogi, gdzie była szafka z patelniami. Chwyciłem ją pod pachy, na co pisnęła uradowana i posadziłem na stołku.

— Nauczysz mnie innym razem, gdy będzie ktoś dorosły obok. — Wycelowałem palcem w jej mały, okraszony czarnymi piegami nos i zmusiłem, by przez chwilę patrzyła mi w oczy.

— Ty jesteś dorosły! — zaśmiała się głośno, uderzając pięścią w blat.

— Chodziło mi o kogoś bardziej dorosłego. — Przewróciłem oczami i opłukałem czysty kubek, potem wsypałem do niego dwie łyżeczki kawy. — Ktoś taki, jak twoja mama.

— To mów, że stary!

Wybuchnąłem śmiechem, wlewając do kubka wrzątek.

— Jak posmaruję bułkę nutellą, to będzie w porządku? — spytałem z uniesionymi brwiami. Miałem nadzieję, że powie „tak".

— No dobra — westchnęła przeciągle — ale zrób mi herbatę z sokiem z cytryny, ale na zimno i żeby nie było pestek — rzuciła z uniesioną brodą i pognała na kanapę, bo usłyszała jakąś swoją ulubioną bajkę.

Wyciągnąłem kubek z zamrażarki, gdzie herbata według przepisu Liv się schłodziła i postawiłem na stole razem z talerzem, na którym były trzy bułki z nutellą. Dziewczynka zaczęła śpiewać intro bajki, w ogóle nie przejmując się moją obecnością.

Upiłem przyjemny łyk kawy i spojrzałem na ekran, gdzie skakały dziwne kolorowe konie. Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy zauważyłem na tyłku jednego tatuaż z tęczą. Potem dotarło do mnie, że wszystkie konie miały tam jakieś tatuaże...

Piłem spokojnie z fałszującą przy uchu Liv. Bazgroliła flamastrem na okładce bloku rysunkowego; wszystkie kartki były zapełnione jej rysunkami, które jak na dzieła pięciolatki były naprawdę ciekawe.

Odpłynąłem w myśli, a gdy wróciłem do żywych, poczułem na ręku delikatne szarpanie.

— Co robisz? — odsunąłem się, a potem roześmiałem, widząc na skórze rysunek jabłek i gwiazdek.

— Pomyślałam, że zrobię ci tatuaż. — Uśmiechnęła się słodko, ale w spojrzeniu miała coś z gremlina.

— Piękny — skwitowałem, zaciskając usta.

— No nie? Piękny jest. Narysuję ci jeszcze znak Rainbow Dash. Jak będę duża, to będę miała wszędzie tatuaże. Ty masz tatuaże?

— Nie, skarbie — odparłem automatycznie, strasznie mnie to rozbroiło.

— Dlaczego? Nie lubisz?

— Lubię, ale... Nie wiem.

— Ja będę miała od razu, jak będę dorosła i będę robić innym.

— Tak?

— Tak! Będę rysowatorką tatuażów — odparła dumnie, a ja zacisnąłem usta i potrząsnąłem głową w zduszonym uśmiechu. — A ty?

Nabrałem powietrza w płuca i zawiesiłem się, gdy dotarło do mnie, że nie wiem co jej odpowiedzieć. Oparłem głowę o poduszkę i nie zwracałem uwagi na to, że miałem już całą rękę w kucykach pony, gwiazdkach, kokardkach i serduszkach.

Gabriela wpadła do domu z wózkiem, w którym spał Leo. Uniosłem dłoń, by nie krzyczeć, ale Liv już zerwała się z kanapy i pobiegła przytulić mamę.

— Jakie były kolejki, myślałam, że wyjdę z siebie — zaczęła Gabriela, gestykulując żywo. — Gdzie Brandon?

— Bierze prysznic.

Potrząsnęła głową i zmrużyła oczy, patrząc na moją rękę.

— Lane... — Uniosła dłoń, szukając czegoś na stole. Podeszła szybko do mnie, chwyciła za marker, którym niedawno Liv zrobiła mi tatuaż, i aż pobladła. — Boże Lane, ona ci to zrobiła?

— Tak, ale spokojnie...

— A ty wiesz, że te markery schodzą ze skóry tygodniami? — wyrzuciła i odchyliła kawałek golfu, pokazując mi blade, ale nadal widoczne na ciemnej skórze kreski i kółka — To mi zrobiła dwa tygodnie temu — skierowała się do aneksu i cisnęła markerem do śmietnika. — Miałam je schować, ale kompletnie zapomniałam. Przepraszam cię, Lane. — Zaśmiała się przez łzy, a ja gapiłem się tępo na własną rękę.

— Dobrze, że mamy jesień, do wiosny może zejdzie — odparłem i wstałem.

— No, tak mi przykro, jak ty pójdziesz z tym do szkoły na WF? — Pokręciła głową i pogroziła palcem Liv, która patrzyła na mnie ze zdenerwowaniem. — A ty dostaniesz nauczkę, obiecuję — zwróciła się do córki.

— Spokojnie, Gabrielo, proszę wyluzować — zaśmiałem się i pochyliłem nad Liv, szepcząc: — Z ciebie to jest ziółko. No już, uśmiechnij się, nie jestem zły, ale kumplom się takich rzeczy nie robi, ok?

— Przepraszam — wydusiła i wtuliła się w mamę, zawstydzona.

***

Flamastrowe graffiti rzeczywiście było nie do ruszenia. Tarłem skórę do krwi w łazience Brandona, ku jego wielkiej uciesze. Dobrze, że chociaż to poprawiło mu humor. Zmierzwiłem włosy mokrą, bolącą dłonią i pochylony nad umywalką spojrzałem w lustro.

— Współczuję, serio, ale to jest w kij zabawne — wydusił, ocierając łzawiące oczy.

Wyprostowałem się powoli i z rezygnacją zacząłem poprawiać nieco oklapnięte kosmyki.

— Daj mi jakiś żel albo lakier.

— Do czego? — spytał i wzruszył ramionami.

— Do włosów? — westchnąłem. — Twoja mama ma coś takiego?

— No ma — odparł, gapiąc się na mnie nadal rozchylonymi ustami i odwrócił się do zamykanej szafki, by poszperać.

Opakowania różnych kosmetyków stukały o siebie, a gdy podał mi jeden z nich, spojrzałem na niego z politowaniem, bo był to krem do depilacji.

— Skąd ja mam to wiedzieć? Nie używam — oburzył się, gdy sam wybrałem coś z Nivea.

— Ale czytać potrafisz? — zakpiłem, uśmiechając się półgębkiem. Wycisnąłem na dłoń odrobinę pianki i wtarłem w grzywkę. Brandon stał ze skrzyżowanymi rękoma, oparty bokiem o szafę i przyglądał mi się z krzywą miną. Zaprzestałem czynności, by odnaleźć w lustrze jego spojrzenie.

— Jakoś tak... — zaczął, wzruszając ramieniem i kręcąc głową. — Nie pamiętam, byś wcześniej tak o siebie dbał, picował się.

Zaśmiałem się.

— Ułożenie siana na łbie nazywasz picowaniem się? Bardziej niż branie godzinnej kąpieli z solą, chodzenie co tydzień do fryzjera, wybieranie pół dnia koszulki?

— Dobra — rzucił, odpychając się od ściany — chodzi mi o coś innego, ale nie chcę o tym teraz gadać.

— Wiesz, że sam zacząłeś?

— Wiem, daj mi spokój.

— Jezu Chryste, jak ja wytrzymam z tobą tę imprezę — westchnąłem i uśmiechnąłem się, gdy z korytarza usłyszałem, że jestem lalusiem i wcale nie musi nigdzie ze mną iść.

*

Siedzieliśmy już u Hugo, na plastikowych krzesłach pod rozłożystym parasolem. Przybywało ludzi i za każdym razem, gdy ktoś przekraczał furtkę, zerkałem na Brandona, badając jego reakcję: nie lubił dużych zbiorowisk.

Ten szczerzył się do mnie, leniwie popijając z butelki.

Rzuciłem mu kolejne spojrzenie spod uniesionej brwi i odchyliłem głowę, by popatrzeć w niebo.

Było pięknie, tak po prostu.

Moje ramię muskała drobna gałązka pochylonego drzewa, ciepły wiatr prowokował dreszcze na ciele, a powietrze nadal było ciężkie. Usiadłem prosto i zerknąłem zza ramienia. Do moich uszu nie docierał żaden rechot żab czy szczekanie psów. Jedyne co jednostajnie odbijało się od drzew to krakanie wron i gwałtowne odgłosy orzechów, które ptaki upuszczały z wysokości.

Przeniosłem spojrzenie na bawiących się ludzi; jakaś dziewczyna oblała sobie dekolt piwem, a chłopak krzyknął, że nie może się zmarnować i przyssał się do jej piersi, zlizując alkohol.

— Jak zmieszam to z colą, to zaoszczędzę na popitce, nie będzie to drink, prawda? — mówił do mnie Brandon, a ja potrząsnąłem dłonią do rytmu Memories Davida Guetty.

Wrzuciłem sobie do ust garść popcornu i przymknąłem oczy, kołysząc głową. Brandon mówił i mówił, ale słuchałem go jednym uchem. Wystarczyło mi to, że siedział obok.

— Podaj mi piwo — poprosiłem, spoglądając na niego i wyciągając dłoń.

Schylił się po puszkę do przenośnej lodówki. Patrzyłem, jak przebierał w nich, jakby szukał najlepszej, gdy do moich uszu, mimo muzyki i gwaru dotarł TEN śmiech. Uniosłem wzrok i śledziłem spod pochylonej głowy płynne i pełne życia kroki Diany. Szła obok Nicole i jej młodszej siostry, wyglądały, jakby były dwiema bardzo bliskimi koleżankami.

— Cholera, Lane, nie wiem które, żadne nie jest godne twojego lalusiowego gardła — wychrypiał Brandon w momencie, gdy dziewczyny zatrzymały się obok.

Szturchał mnie puszką w bok, a ja jak jakieś zombie gapiłem się na Dianę. Miała mocny makijaż, który wyostrzył jej delikatne rysy. Włosy, zwykle żyjące własnym życiem, dziś były idealnie proste, lśniące i sięgały do połowy pleców. Przesunąłem wzrokiem po obcisłej koszuli z odpiętym guzikiem i dopasowanych ciemnych jeansach, gdy Brandon zwrócił uwagę na to, co ja i zagwizdał, wyrzucając dłonie w powietrze.

Wysunąłem brodę z zażenowanym uśmiechem i klepnąłem przyjaciela po tyle głowy.

— Już urobieni? — odezwała się Nicole i podciągnęła spódniczkę. Zdążyłem odpowiedzieć jej uśmiechem, bo zwykle cichy Brandon nieoczekiwanie wkroczył do akcji:

— Skądże znowu, jak masz na imię? Kojarzę cię skądś... — Wyciągnął dłoń do Diany i wstał, zanim zdążyłem złapać go za bluzę.

— Diana, a ty? I pewnie ze szkoły. — Ujrzałem jej szczery, szeroki uśmiech i zacisnąłem usta, również wstając.

— Brandon, a to — odwrócił się, by zarzucić rękę na mój bark i poklepać mnie po piersi z dumą w głosie — mój brat marnotrawny, Lane.

Zwęziła oczy i przechyliła głowę na bok.

— Brat? Wow, ale... To...? — zaczęła się plątać, a gdy Brandon wybuchnął śmiechem, spięła się jeszcze bardziej.

— Któreś z rodziców musi być czarnoskóre? Mama i tata, oboje — odparł i wtedy dziewczyna rozchyliła usta.

— Dobra, Brandon to mój bliski przyjaciel, brat z wyboru... Chociaż nie wiem, co mną kierowało. Jest dość pijany, więc nie słuchaj go. — Zaśmiałem się, a Brandon wybuchnął śmiechem. — I cześć, tak w ogóle — dodałem, spoglądając Dianie w oczy.

Kiwnęła głową i spojrzała na Nicole i jej siostrę, które rzuciły, że będą w pobliżu.

— Nie sądziłem, że cię tu zobaczę.

— Tak — westchnęła, jakby sama zastanawiała się, co tu robi. — Tak naprawdę to Nicole wyciągnęła mnie z domu. — Zerknęła zza ramienia na brunetkę, która siedziała na ławce przed grillem i klepała wciąż w klawiaturę telefonu.

Spojrzałem na Brandona. Machnął dłonią i opadł na krzesło, krzywiąc uśmiech w stylu „gadajcie sobie, nie zwracajcie na mnie uwagi, ja odpocznę".

Usiadłem obok, podstawiając Dianie drugie. Podziękowała i przysunęła je bliżej mnie i Brandona.

Krążyłem spojrzeniem wszędzie, gdzie się dało i uśmiechałem głupio, gdy spotkaliśmy się wzrokiem.
Siedzieliśmy w milczeniu, gdy obok ktoś robił aniołki na trawie czy wymiotował na rabatki. Spojrzałem z niesmakiem w tamtym kierunku.

— Ale bym zjadła gofra — szepnęła Diana.

— Co? — wyrzuciłem, bo odgłos chrząkania za nami skutecznie rozpraszał, by złożyć myśli.

— Ale takiego bąbelkowego, nie kratkowego, jadłeś takiego?

— Jasne — odpowiedziałem, unosząc brwi i postanowiłem udawać, że nie słyszę niczego poza jej głosem, bo czemu nie?

Patrzyłem na profil Diany, gdy z rozmarzeniem wpatrywała się w bramę i aż uśmiechnąłem sam do siebie, gdy sobie o czymś przypomniałem.

Nie myśląc wiele, chwyciłem Dianę za dłoń. Poczułem na wnętrzu swojej chłód pierścionka, kontrastujący z ciepłem skóry dziewczyny.

Jej zaskoczone spojrzenie spod długich, wytuszowanych rzęs w połączeniu z dotykiem zesłało kolejny grom, który jak poprzednie uderzał w skorupę mojego serca.

Poczułem, z niepokojem, że pojawiło się na niej spore pęknięcie.

Diana miała chłopaka. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale była to dobra wymówka i powód, dla którego nie miałbym jej podrywać. Przyjaźń tak, jakkolwiek głupio to brzmiało, bo czy można się tylko przyjaźnić z dziewczyną?

Chciałem mieć dziewczynę, ale nie taką, jak Diana.

Nie potrafiłem zrozumieć, co się ze mną działo. Podczas gdy doskonale wiedziałem, jakimi uczuciami darzyłem Candy, tak to, co rozwijało się przy Dianie, wydawało mi się czymś zupełnie innym, trudnym do opisania.

Od Candy chciałem jednego, od Diany też czegoś chciałem, ale nie wiedziałem czego...

— Spełnię jedno twoje marzenie — szepnąłem, nadal trzymając ją za dłoń.

— Tylko jedno? Mam ich wiele — odpowiedziała poważnie i zamaskowała śmiech chrząknięciem.

Nie poruszyłem nawet brwią, wpatrując się w jej śliczną, rozpromienioną twarz.

— OK — odparłem, przełykając ślinę — dzisiaj spełnię jedno.

Spojrzała mi głęboko w oczy, aż poczułem przebiegający po kręgosłupie dreszcz.

— Nadal żartujemy? — spytała, niepewnie, poluźniając palce, a ja nieświadomie przytrzymałem je swoimi opuszkami.

— Chodź, nie będziesz żałować.

— Mam gdzieś iść z tobą sama?

Uniosłem brew i przybliżyłem się, splatając nasze dłonie. Pochyliłem się nad nią, szepcząc szczerze rozbawiony:

— Boisz się mnie?

— Nie... — Odwróciła wzrok i wyswobodziła dłoń z uścisku. — Po prostu nie wiem, czego się po tobie spodziewać...

— Rozkoszy — zażartowałem, ale ona nie podzielała mojego poczucia humoru. — Chodź ze mną, a dam ci rozkosz. — Wybuchnąłem śmiechem.

Popatrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami, ale urwała spojrzenie i też się zaśmiała, krzyżując ręce na piersiach:

— Jasne, już lecę.

— Dobrze, na poważnie. — Wsunąłem dłoń we włosy i pociągnąłem za nie. — Chodź do kuchni, będą tam gofry, więcej nie powiem.

Obrzuciła mnie krzywym spojrzeniem i wyrzuciła, z drżącymi kącikami ust:

— To jakiś nowy sposób uprowadzenia? Na gofry?

Odwróciłem się bez słowa, ponownie łapiąc ją za dłoń. Przeszliśmy przez ogródek, a ja wymamrotałem pod nosem:

— I weź tu próbuj wyczarować niespodziankę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top