Rozdział 8

Przecież ja zawsze wiedziałam, że w tym wszystkim musi być coś więcej. Czułam to w każdym swoim oddechu, w każdej kości, w każdej najdrobniejszej komórce mojego ciała.

Czułam to za każdym razem, gdy patrzyłam w stronę nieodległego Kordonu, zmagając się z Nieoswojonymi przeczuciami, tak skomplikowanymi w swojej specyficznej obcości, że nie potrafiłam ich nawet zdefiniować, choć oplatały mnie do tego stopnia, że nie pozostawiały w mojej głowie miejsca na nic innego.

Czułam to, do cholery.

Wiedziałam, że demony nie pojawiły się znikąd, i to równie dobrze, jak zdawałam sobie sprawę z tego, że ze światem dzieje się coś bardzo niedobrego. Jeszcze moment, a skutki mogą być nieodwracalne...

I wiedziałam, że gdzieś w tym jest moja rola, do diabła. Tylko gdzie?

Byłam pewna, że jestem chora psychicznie. Że to jakieś okruchy budującej się powoli na mojej od zawsze niezbyt stabilnej psychice schizofrenii. Sami powiedzcie, że nie byłam dla niej dobrą pożywką – artystyczna dusza, której nie lubi świat, w dodatku ze wzajemnością? Samotniczka, całe swoje życie spędzająca z nosem w komputerze, za pomocą klawiatury i edytora tekstu próbująca poradzić sobie z nękającymi ją w snach obrazami? Uciekająca od cywilizacji choleryczka z paroma niecodziennymi zainteresowaniami i iście dziecięcym buntem przeciwko ściśle ustalonym zasadom w sercu? Przecież to doskonałe pole do popisu dla każdego psychiatry. W takim umyśle zaskakująco łatwo przecież wyhodować jakąś cholerę. Nie dziwiło mnie to wcale, choć mocno utrudniało życie. Po prostu z czasem przyjęłam grzecznie do świadomości fakt, że nie jestem i nigdy nie będę normalna – że coś tam jednak się w tej mojej głowie zalęgło, by jeszcze bardziej wszystko skomplikować – a teraz...

Bogowie, jeśli jacykolwiek istniejecie, może ja wcale nie byłam nienormalna? Może coś w tym było? Coś, co wciąż mi umykało, lecz dzisiejszej nocy znalazło się o wiele bliżej niż zwykle, już niemal w zasięgu dłoni...?

Zerwałam się z chłodnych kafelków i jeszcze raz przejrzałam w lustrze. Przejechałam opuszką palca po niewielkiej bliźnie, jakbym chciała się upewnić, że ona naprawdę tam istniała. Była naprawdę słabo dostrzegalna, pewnie niemal niewidoczna, gdyby nie to, że od rana wciąż ją drapałam, miała fakturę zdrowej skóry, ale faktycznie dało się ją dostrzec bez większych trudności, jeśli tylko wiedziało się, czego należy szukać.

Była tam. Piekła, podrażniona już od ciągłego maltretowania paznokciami, i zaczerwieniła się na jaskrawy, kojarzący się ze znakiem ostrzegawczym kolor.

Była. I prawdopodobnie stanowiła dowód na to, że jest ze mną w porządku...

Chociaż nie, to chyba byłaby już lekka przesada.

Gdyby nie ta blizna, te sny, w których byłam wilkiem i zamkniętą w szpitalnej sali dziewczynką byłyby po prostu kolejnym przejawem mojego szaleństwa, a tak...

A tak co? Może ja już tą bliznę kiedyś widziałam, tylko teraz dorobiłam sobie do niej ideologię?

Nie, to nie mogło być to. Tu było coś jeszcze. Coś...

Dlaczego to umykało za każdym razem, gdy próbowałam się na nim skupić?! Zaklęłam z frustracji i uderzyłam pięścią w krawędź umywalki. Ból w dłoni na moment mnie otrzeźwił, ale nie na tyle, by przegnać setkę Nieoswojonych myśli, kłębiących się jednocześnie w mojej głowie i odbierających mi zdolność logicznego myślenia.

Uspokój się, Lea. Rozluźnij się, zamknij oczy... skup się na skojarzeniach. Może właśnie tędy wiedzie właściwa droga? Skoro sny były obrazami naszej podświadomości, uda mi się rozwiązać zagadkę za pomocą tak zwanych „błędów w matriksie"?

Marne szanse. Ale zobaczmy.

Zacisnęłam powieki i nabrałam głęboko powietrza. Przytrzymałam je chwilę w płucach, zanim wypuściłam powoli, narzucając własnemu sercu spokojniejszy rytm.

Jakie są Nieoswojone myśli? Czym są?

Są zapachami. Są dźwiękami, wyczuwalną, silnie oddziałującą na jakiś głęboko skryty, dodatkowy zmysł aurą, są obrazami przemykającymi pod zamkniętymi powiekami z taką prędkością, że nie sposób ich pochwycić.

Chyba że właśnie w snach. W tych nienaturalnych snach, które były zbyt barwne i wyraziste na to, bym mogła określić je jedynie zwykłymi snami...

Więc jakie były te sny? Co w nich widziałaś, Lea?

Tam były zapachy. Zapachy, których w normalnym życiu nie byłam w stanie przyporządkować do niczego, co znane. Tam były...

Podskoczyłam jak oparzona, gdy na korytarzu rozległ się dźwięk dzwonka, a drzwi do damskiej toalety otworzyły się tak gwałtownie, że prawie uderzyły klamką w ścianę. Do środka wparowały dwie wysokie, starannie umalowane dziewczyny – śmiały się głośno, rozmawiały o czymś z przejęciem, wpychając przekleństwa niemal co drugie słowo, i wyglądały na całkowicie skupione na sobie, dopóki nie zauważyły mnie. Gdy ich wzrok skoncentrował się na mojej sylwetce, zatrzymały się w progu jak wryte, zawahały wyraźnie nad pokonaniem kolejnych metrów, a w ich niemal identycznych niebieskich oczach błysnęła... obawa? Strach?

Dlaczego niby miałyby się mnie bać?

Byłam wściekła, że mi przerwały, co być może w jakiś sposób odmalowało się na mojej twarzy. Najmocniej ze wszystkiego pragnęłam w tamtej chwili unieść wargi i warknąć na nie z głębi gardła, pokazać w ten sposób, że znalazły się w ostatnim miejscu, w którym powinny się znajdować... że nie życzyłam sobie, by w tamtej chwili w tym niewielkim pomieszczeniu znajdował się ktokolwiek oprócz mnie. Zreflektowałam się dopiero w ostatniej chwili, a świadomość, jak było mi do tego blisko, podziałała na mnie jak wylany na głowę kubeł lodowatej wody.

Kurde. Nie, ze mną nigdy nie było dobrze.

Złapałam walającą się na ziemi torebkę, niedbale zarzuciłam ją na ramię, urażając się w rozdrapaną skórę na tajemniczej bliźnie, i wyszłam z łazienki zamaszystym krokiem. Chciałam stamtąd uciec. Już, natychmiast!

Nie chciałam być wśród ludzi, o czym przekonałam się na zatłoczonym korytarzu. Coś ścisnęło mnie w piersi, blokując na chwilę oddech, zakręciło mi się w głowie. Już myślałam, że zwyczajnie dostanę tam ataku paniki, gdy zobaczyłam pomiędzy stłoczonymi ciałami niewielki prześwit. Skorzystałam z niego czym prędzej, rzucając się w kierunku zejścia do szatni.

Musiałam stąd po prostu wyjść. Musiałam pomyśleć, skupić się, dopóki wspomnienie snu i Nieoswojona myśl były tak blisko...

Panicznie wręcz bałam się, że znowu mi uciekną i ponownie zostanę z niczym.

Pech chciał, że zanim dorwałam się do wyślizganych stopni z lastriko, prowadzących do piwnicy budynku, natknęłam się na Natalię.

– Rany, Lea, wreszcie cię znalazłam! – Dopadła do mnie praktycznie w dwóch susach i złapała mnie stanowczo za ramiona, skutecznie unieruchamiając. Obojętnie, ile lat szermierki miałabym za sobą, nadal nie potrafiłam skutecznie wyrwać się komuś, kto był wyższy i cięższy ode mnie, gdy nie miałam przy sobie niczego ostrego. Bagnetu oczywiście nie liczyłam. – Co się stało? Wybiegłaś tak nagle z sali, że wszyscy zaczęli się bać. Wyglądałaś, jakbyś nagle miała się tam pochorować. Co jest?

Miałam wyrzuty sumienia, gdy jedynym, co zobaczyłam w jej oczach, okazała się zwyczajna, ludzka troska, ale nie potrafiłam nic poradzić na to, że opinia nauczycieli i znajomych z klasy była dla mnie ostatnim, czym zamierzałam się akurat martwić. Poza tym bliskość dziewczyny zwyczajnie zaczęła wyzwalać we mnie kolejną porcję Nieoswojonych myśli, od której niemal zaczęłam się dusić. Najgorsze było to, że moją pierwszą instynktowną wręcz reakcją była ochota, by koleżankę zwyczajnie... ugryźć.

– Odpowiedz mi wreszcie – warknęła na mnie, widząc, że nie garnę się do rozmowy. Głównie dlatego, że musiałam z całej siły zacisnąć zęby, by naprawdę nie zrobić niczego głupiego. – Dlaczego tak się przestraszyłaś, gdy pokazałam ci tę bliznę? Nie wiedziałaś, że ją masz? Przecież uderzyłaś się w nią wczoraj, nie?

– Ja po prostu... – Urwałam wpół słowa, gdy zorientowałam się, jak wysuszone mam gardło. Mój głos zabrzmiał bardziej jak warknięcie niż coś, co mógł wydać z siebie człowiek. – Proszę, to nie jest dobry moment. Muszę...

– Z tobą naprawdę coś się dzieje. – Pokręciła głową z taką miną, jakby miała do czynienia z wyjątkowo upartym dzieckiem. Wprost nienawidziłam, gdy ktoś mnie tak traktował. – Powiedz mi wreszcie. Mam zaprowadzić cię do pielęgniarki? Bez obrazy, ale wyglądasz, jakbyś miała zaraz zemdleć.

– Żadnych pielęgniarek! Po prostu... – Po prostu tak bardzo nie chciałam być z ludźmi. Tak do nich nie pasowałam...

Miejsce wilka nie było wśród ludzi!

– Zaczynam się martwić. – Lekko poluzowała uścisk na moich ramionach. – Nie chcesz mówić, to nie mów, ale... wydaje mi się, że potrzebujesz pomocy.

– Potrzebuję, żebyś mnie puściła – wycedziłam, gdy wstrząsnął mną ognisty dreszcz. Do złudzenia przypominał ten, który sprawił, że dziewczynka ze snu przemieniła się w wilka.

Że ja przemieniłam się w wilka. To przecież musiałam być ja, obojętnie, jak abstrakcyjnie by to nie brzmiało. Moje życie i wszystko to, co działo się ze światem było wystarczająco pokręcone, bym mogła w to uwierzyć.

– Że co? – Natalia przekrzywiła głowę, jakby chciała spojrzeć na mnie pod innym kątem. Tym razem wyglądała na kompletnie zagubioną. – Oszalałaś? Lea, ktoś cię skrzywdził?

– Przepraszam, ale puść mnie, bo ja mogę skrzywdzić ciebie! – krzyknęłam na nią, nie będąc w stanie dłużej się powstrzymywać. Udało mi się wykorzystać jej szok, by wyrwać się z uścisku i cofnąć kilka kroków, aż plecami przytuliłam się do zimnej ściany korytarza. Kilka osób obejrzało się ciekawie w naszą stronę, lecz nie wydałyśmy im się na tyle interesujące, by poświęcić nam nieco więcej uwagi.

I dobrze, bo zaczynało się robić naprawdę dziwnie.

– Że co możesz? – Natalii szczęka opadła już prawie do podłogi.

Potrząsnęłam tylko głową, nie będąc w stanie wydobyć z siebie głosu. Sama nie rozumiałam, o co tu chodziło, więc jak mogłam jej to dodatkowo wytłumaczyć? I dlaczego miałabym niby ją atakować...?

Bo nie dotykało się wilków. To proste.

Co ja miałam z tymi pieprzonymi wilkami?!

– Jutro ci wszystko wytłumaczę – rzuciłam wreszcie, zbierając samą siebie jako tako do kupy. Sądząc po jej minie, nie szło mi to najlepiej. – Na razie muszę iść. Ja...

– Chyba zwariowałaś, jeśli myślisz, że gdzieś cię taką puszczę – ofuknęła mnie, odzyskując swoją stanowczość. Ponownie zagrodziła mi drogę, gdy spróbowałam wykorzystać swój wzrost i zwiać jej pod ramieniem do szatni. – Chodzi o ten dziwny sen, o którym mówiłaś? Aż tak na ciebie wpłynął?

– Tak, chodzi o niego – jęknęłam, uznawszy, że powiedzenie przynajmniej takiej ilości prawdy nie powinno mi w niczym zaszkodzić.

– Co ty w nim zobaczyłaś? – drążyła uparcie.

– Coś, co uświadomiło mi pewną bardzo ważną rzecz – palnęłam ze zniecierpliwieniem, na moment odzyskując przynajmniej okruch ze swojej zwyczajnej pewności siebie. – Naprawdę muszę iść, Natalia, potem ci wszystko opowiem!

– No dobrze... – Nadal ze sceptyczną miną, odsunęła się lekko, dając mi wolną drogę. – Ale pamiętaj, że ci tego nie odpuszczę.

– Jasna sprawa. – Zmusiłam się do uśmiechu i wreszcie rzuciłam się do szerokich, niskich schodków.

W szatni w porównaniu z korytarzem panowała wręcz upajająca cisza, lecz i tak nie mogłam się rozluźnić, gdy miałam świadomość, że ze wszystkich stron otaczają mnie ludzie i betonowe ściany. Musiałam jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Musiałam, bo...

Tego jeszcze nie ustaliłam.

Nie miałam wprawdzie zupełnie niczego w szatni, ale tędy właśnie dało się podczas przerwy dostać do wyjścia niepostrzeżenie. Zwyczajnie wychodziłam tak do niewielkiego przedsionka tuż za plecami pilnującej uczniów z zapałem godnym lepszej sprawy woźnej, dzięki czemu mogłam dopaść do rozwalających się drzwi budynku i wyskoczyć na zalany słońcem plac, wylany rozpuszczającym się od lat upałów asfaltem.

– Hej, zaczekaj!

Nie obejrzałam się, by sprawdzić, kto mógł mnie wołać. Po prostu niemal biegiem rzuciłam się przed siebie, chcąc zaczerpnąć wreszcie świeżego powietrza. Pragnąc jak najszybciej pozbyć się ciężaru tysięcy ton żelazobetonu, z którego zbudowano budynek, i który blokował mi dostęp do lekko fioletowego od panującego gorąca nieba...

Chciałam zieleni. Chciałam zanurzyć się między wysmukłymi drzewami lasu, schować w panującym między nimi przyjemnym chłodzie, wsłuchać w szum wiatru w ich koronach... na chwilę zupełnie zapomnieć o tym, że gdziekolwiek istniał nowoczesny świat.

Chciałam... zapomnieć o hałasie. Dziwnie to brzmiało, ale było całą prawdą, na jaką potrafiłam się w tamtej chwili przed samą sobą zdobyć.

Panujący pomiędzy wysokimi, stojącymi w dość bliskich odległościach wieżowcami gorąc początkowo omal nie zwalił mnie z nóg. Ściany o lekko pożółkłym z upływu lat tynku wznosiły się wokół mnie jak milczący strażnicy, pilnujący, bym nie zrobiła niczego głupiego. Brudne okna o w większości odrapanych ze starości ramach zdawały się mnie obserwować.

Nigdzie nie widziałam żywej duszy. I to napawało mnie ciężką do opanowania euforią.

Oddychałam głęboko parzącym powietrzem, syciłam oczy wyniszczoną przez nieludzką temperaturę przytłumioną zielenią nielicznych drzew i krzewów. Próbowałam się uspokoić...

Musiałam pomyśleć. Musiałam znaleźć się gdzieś, gdzie będzie spokojniej, i spróbować uporządkować Nieoswojone myśli. Wciąż były tak blisko, że po prostu grzechem z mojej strony byłoby je tak po prostu zignorować. Musiałam korzystać z okazji, bo nie wiedziałam, kiedy pojawi się następna. Czy w ogóle się pojawi.

Tyle czasu od tego uciekałam, tak długo udawałam, że wszystko jest w porządku, że kiedyś to musiało się na mnie zemścić. Inna sprawa, że dokonało tej zemsty w dość oryginalny sposób... ale to nie jest w tej chwili istotne.

Zacisnęłam palce na pasku torebki niemal do bólu i ruszyłam po prostu przed siebie, rozglądając się za miejscem, w którym mogłabym usiąść i skupić się na własnych odczuciach. Nie znałam tego osiedla zbyt dobrze, choć mieszkała kiedyś na nim moja babcia i teoretycznie powinnam jeszcze w dzieciństwie zwiedzić wszystkie jego zakamarki, więc poruszałam się praktycznie na oślep, nie wiedziałam nawet, czego powinnam szukać. Przestawałam jednak być wybredna. Chyba pierwszy z brzegu plac zabaw byłby dla mnie szczytem marzeń. Bo kto w taką pogodę chodzi z dziećmi na place zabaw? Zwłaszcza że trwa rok szkolny, więc całą hałaśliwą hałastrę pewnie upchnięto w podstawówkach i klimatyzowanych przedszkolach.

Aż chętnie bym się do takiego przedszkola przeszła, byleby tylko się nieco ochłodzić...

Okazało się, że nie musiałam długo szukać. Plac zabaw znajdował się na dość szerokim pasie trawnika pomiędzy zwykłymi czteropiętrowymi blokami, na tyle daleko od biegnących pod klatkami schodowymi chodników, że miałam szansę na trochę prywatności. Upatrzyłam sobie niewielką ławeczkę, usiadłam na niej i spróbowałam się skupić.

Tylko że wraz z koniecznością zmierzenia się z własnymi demonami, jak przywołany pojawił się strach. I nic nie potrafiłam na niego poradzić, obojętnie jak uparcie bym sobie wmawiała, że jestem tutaj całkowicie bezpieczna.

Bo może wcale nie byłam bezpieczna? Nie miałam pojęcia, co się we mnie czaiło i dopóki się nie dowiem, nie będę mogła mieć takiej gwarancji.

Ale czy ja chciałam się tego dowiadywać?

Nie, nie chciałam. Powinnam – owszem. Powinnam, bo to mogło być o wiele ważniejsze, niż mi się zdawało. Mogło być czymś istotnym nie tylko dla mnie, ale również dla tego okulawionego, spalonego piekącym słońce świata, bo takie przecież miałam wrażenie od samego początku. A już chyba się zorientowałam, że powinnam wierzyć swoim przeczuciom, prawda?

Powinnam wierzyć swojej podświadomości. Zabawne, co nie? Zwłaszcza że nawet jej nie rozumiałam na tyle, na ile powinnam.

No więc co chciałaś mi powiedzieć, moja podświadomości, skoro tak uparcie domagasz się prawa głosu, co?

Ukryłam bezradnie twarz w dłoniach, gdy okazało się, że pomimo zmiany otoczenia, pomimo ciszy i spokoju, które mnie otaczały, i tak natykałam się na nieprzeniknioną ścianę w miejscu w mojej głowie, w którym powinny znajdować się wszelkie wyjaśnienia.

Jedno było pewne: najmocniej powinnam przyglądać się moim wilczym snom.

Tak właśnie je nazywałam: wilcze sny. Pojawiały się dość często i miałam je chyba odkąd tylko pamiętałam. Nigdy nie chodziło w nich o nic ważnego, lecz pojawiały się regularnie i za każdym razem przemieniałam się w nich w wilka. Powody tego były różne – ktoś chciał zrobić mi krzywdę, miałam po prostu taki kaprys, bałam się czegoś i nie umiałam nad tym panować... Myślę, że można byłoby napisać z tego całkiem niezłą książkę, gdyby zebrać je wszystkie do kupy. Do diabła, przecież to właśnie robiłam w wolnym czasie, co nie? I sama straciłam już rachubę, ile stron temu poświęciłam, ile godzin zmarnowałam przed komputerowym monitorem, wyżywając się na klawiaturze. Wilcze sny za każdym razem były cholernie wyraziste – i to tak bardzo, że w normalnym życiu nie miałam już żadnego problemu, by wyobrazić sobie, że mam ogon, długi pysk, ruchliwe uszy i ostre zębiska – i za każdym razem domagały się, by je zapisać.

Ale co mogły oznaczać? Na pewno wiązały się z tym powtarzającym natrętnie majakiem, który tak przesadnie wyraziście ujrzałam tej nocy. Który wyglądał bardziej jak wspomnienie niż...

Właśnie, wspomnienie. Bo czy była szansa na to, by sen faktycznie mógł być wspomnieniem? Fakt, nie pamiętałam szczególnie dużo z okresu, gdy miałam pięć lat, ale przecież to nie było nic strasznego. Urywki z przedszkola, zawierane tam przyjaźnie, trochę zwyczajnych dla każdego dziecka przygód – chyba miałam tego w swoim archiwum wystarczająco, by uznać to za normę. Ale fakt, miałam jakąś taką czarną dziurę...

Ale czy mogłam to uznawać za pewnik? Miałam pięć lat, do cholery. Nie oszukujmy się – nie ma na świecie wielu osób, które ze stuprocentową pewnością mogą opowiedzieć, co robiły w poszczególne dni, gdy miały pięć lat. Do tego musiałam spytać rodziców...

Właśnie, rodzice. Rany, jak nagle ucieszyłam się z perspektywy tej imprezy na cześć mojej cioci, która miała dzisiaj się odbyć... To tak ułatwiało mi wiele spraw, że mało nie zaczęłam skakać ze szczęścia. Dzięki temu miałam szansę wypytać delikatnie o to, co mnie nurtowało, i przy okazji nie miałam czasu, by się jednak rozmyślić, prawda?

Tylko że się bałam. Bałam się tego, co mogłam usłyszeć...

No co takiego mogłaś usłyszeć, Lea? Że histeryzowałaś? Bo chyba nie spodziewałaś się, że rodzice opowiedzą ci, jak to sprzedali cię jako pięciolatkę do ośrodka badawczego, który zrobił z ciebie przemieniającego się w wilka mutanta, prawda? To niedorzeczne. Co jak co, ale w fabule książki science-fiction nie żyjesz.

Chyba że...?

Nie, wilcze sny wilczymi snami, ale nie mogłam przecież być zdolna do przemieniania się w wilka, nosz kurde! Obojętnie, czy bym tego chciała.

A chciałam, co uświadomiłam sobie z pewnym zdziwieniem.

To znaczy... O tym, że fajnie by było być wilkołakiem, myślałam od dawna. Uważałam to za taki okruch pozostały z dzieciństwa – jedno z tych dawnych marzeń, które nie chciało mnie opuścić, ale do czego za żadne skarby świata bym się nie przyznała. Podejrzewam, że większość ludzi ma coś takiego. W moim przypadku tym sekrecikiem – tym pragnieniem od najmłodszych lat – było móc przemieniać się w wilka. Tak po prostu przybierać inną skórę, czuć niesione przez świadomość tej możliwości poczucie bezpieczeństwa... Marzyłam, by za każdym razem, gdy będzie mi źle, móc iść do lasu, przemienić się i puścić biegiem przed siebie. I po prostu wąchać świat, kontemplować go z poziomu silnego, pozbawionego trosk drapieżnika i pokonywać kolejne kilometry tak szybko, by pozostawić wszystkie problemy daleko za sobą.

To brzmiało pięknie. To niosło ze sobą wolność i beztroskę, których zawsze mi brakowało, na które nigdy nie potrafiłam się tak po prostu otworzyć, choć nie wiedziałam nigdy dlaczego.

No dobrze. Marzenia marzeniami... ale nie mogłam przecież liczyć na to, że coś takiego się wydarzy. Nawet jeśli po świecie chodziły demony i zarażały swoją przypadłością kolejnych ludzi jak jakieś pieprzone zombie. To już wykraczało poza ten limit fantastyczności, jaki mogła znieść rzeczywistość.

A przynajmniej tak sobie wmawiałam. No bo co by to wywołało na świecie? Co by to oznaczało? Myślę, że możliwość przemienienia człowieka w wilkołaka zachwiałaby fundamentami wszystkiego, co znane. I to do tego stopnia, że ciężko mi było sobie wyobrazić, jakie konsekwencje mogło to ze sobą nieść.

Tylko że gdzieś w głębi mnie odezwał się jakiś natrętny głosik... drobna iskierka nadziei, że może...

Tak, to było moje marzenie, obojętnie jak dziecinne. Spełnienie go choćby w tak wątpliwy sposób, jak eksperymenty na pięciolatkach, napełniło mnie swego rodzaju... nadzieją właśnie. Że może...?

Tylko dlaczego bym niczego nie pamiętała?

Inaczej. Dlaczego widziałabym to wszystko jedynie w snach? I czy to możliwe, że rodzice by o niczym nie wiedzieli?

Nie, niemożliwe. Byli tak nadopiekuńczy, że wątpiłam, by mogli nie zauważyć, gdyby ich jedyna córka zniknęła na rok. Ba! Chyba nawet najgorszy rodzic świata by się zorientował, że coś jest grane. Nie?

Kuźwa, dlaczego ja zaczynałam się cieszyć z czegoś takiego?!

Ze złością zerwałam się z miejsca i zaczęłam spacerować po niewielkiej przestrzeni, ogrodzonej niskim płotkiem. Bezwiednie zataczałam kręgi wokół pomalowanych na radosne kolory sprzętów – drabinek, zjeżdżalni, piaskownic – nie widząc ich tak naprawdę.

Strach powrócił, gdy tylko kolejny raz sięgnęłam gdzieś dalej.

No bo wilcze sny nie były jedynymi. Były też sny Nieoswojone...

Sny duszne od panującego gorąca. Sny o lekko niepokojącym zapachu nienazwanego, kojarzącym mi się z wilgotnym betonem, tanim papierem i kiepską farbą drukarską. Niektóre książki tak pachniały.

Może gdybym powąchała którąś z nich...?

Parsknęłam śmiechem, którego nie zdołałam w porę opanować. Tak, Lea, jasne, jeszcze więcej sztachaj się książkami, bo to może wpasuje ci wszystkie klepki na swoje miejsca. Jakby już samo sztachanie się książkami nie było dziwne bez tego powodu...

Skup się, dziewczyno. Tu chodzi o coś więcej niż twoje niekoniecznie pasujące klepki.

Uspokój się... i zastanów jeszcze raz.

Ze złością wyciągnęłam z torebki zeszyt, którego zamierzałam używać do wszystkich przedmiotów, i otworzyłam go na przypadkowej stronie. Zamarłam z długopisem nad kartką, przymykając oczy dla lepszego zebrania myśli.

Co było w Nieoswojonych snach? Co sprawiało, że nie mogłaś przechodzić nad nimi do porządku dziennego?

Przede wszystkim ta aura.

Nabazgrałam długopisem słowo „aura" i wzięłam je w wyjątkowo niechlujne kółko. Zawsze się zastanawiałam, jak to jest możliwe, że potrafiąc względnie dobrze rysować – a na pewno lepiej niż przeciętnie – nie umiem napisać niczego tak, by wyglądało inaczej niż próby stawiania literek przez niekoniecznie pojętnego przedszkolaka.

Ale aura. Co jest w tej aurze? Z czym ona mi się kojarzy?

Z upałem. Z dusznym, aż falującym z nieznośnego gorąca powietrzem. Z nagrzanymi przez cały dzień betonowymi, otynkowanymi na szaro ścianami czteropiętrowych bloków. Z zachodzącym, nienaturalnie dużym słońcem i lekko fioletowym, nieskazitelnie czystym niebem, wiszącym tak nisko, że aż powodującym uczucie klaustrofobii. Z poczuciem spokoju i melancholii, w których nie było wcale niczego dobrego – które wywoływały wrażenie, że coś jest nie tak, rozpierający, odzywający się gdzieś okolicy mostka nieznośnym bólem niepokój.

W tych snach często były lokomotywy. Chociaż może nie tyle lokomotywy, co ja i Parkinson – za każdym razem wybierałam się gdzieś daleko, gdzieś, gdzie mogło czyhać na mnie niebezpieczeństwo, z czego zdawałam sobie sprawę. Lecz ignorowałam to, bo oprócz niepokoju i niepewności, oprócz wyczuwalnego zagrożenia było coś jeszcze... mianowicie nieznośna, niemożliwa do zagonienia w kąt i ukojenia ciekawość, która sprawiała, że nie mogłam usiedzieć w miejscu. Ciekawość i ta dziwna tęsknota, która odzywała się uporczywie również na jawie za każdym razem, gdy patrzyłam za Kordon. Gdy choćby myślałam, co tam było...

Która znikała jak ręką odjął, gdy tylko znajdowałam się poza wyznaczającym granicę zakazanej strefy ogrodzeniem.

Widziałam opuszczone budynki. Wybujałe lasy, w których od lat nie było ludzi, zniszczone bazy wojskowe, powoli zawalające się z upływu lat domy mieszkalne, porzucone sprzęty i zasłane gruzem i śmieciami ulice. Widziałam podziemia i całą resztę miejsc, które ciężko by było sobie tak po prostu wyobrazić...

Ścisnęłam długopis w dłoni, prawie go łamiąc.

Może to wcale nie miało sensu? Może dorabiałam sobie ideologię do czegoś, co po prostu nie istniało? Może tylko zebrałam razem kilka w miarę pasujących do siebie faktów i teraz do upadłego próbuję złożyć z nich sensowną całość, mając gdzieś, że kawałki surrealistycznej układanki nijak do siebie nie pasują, obojętnie, ile bym się nad nimi głowiła?

Może ja byłam jednak walnięta, a nie jakaś wybrana, co?

Musiałam porozmawiać z rodzicami. Musiałam wypytać ich, czy nie działo się nic dziwnego, gdy byłam mała, bo jeśli nie dowiem się tego z całą pewnością, nie zrobię żadnego kroku dalej w tych rozważaniach.

Ale czy oni będą chcieli mi coś powiedzieć?

Będą musieli. Chyba zdołam rozpoznać, że moi właśni rodzice – ludzie, z którymi zawsze byłam absurdalnie blisko jako ukochana jedynaczka – będą mnie okłamywać, prawda? A wtedy nie dam za wygraną.

Nie mogę, bo jeśli okaże się, że coś jest na rzeczy...

Bo może po prostu być i tak, że mam do czynienia z czymś o wiele większym, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.

Ponownie zerwałam się z miejsca, wrzuciłam wszystkie rzeczy do torby i ruszyłam zdecydowanym krokiem w kierunku szkoły. Teraz musiałam jakoś wymyślić, dlaczego kolejny raz urwałam się z lekcji...

Zaraz, ale tak już pomijając wszystko. Czy mi się zdaje, czy kiedyś nie trzeba było mieć matury, żeby zostać maszynistą? Kiedy te przepisy się zmieniły i dlaczego akurat wtedy, by mi zaszkodzić?

Nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym po tych wszystkich przemyśleniach zasiąść ponownie w niewygodnej ławce i słuchać kolejnego nudnego wykładu o czymś, co nigdy do niczego mi się nie przyda. Cholera, właśnie dopiero co ustaliłam, że być może przemieniam się w wilka. Interpretacje wierszy młodopolskich poetów miałam w porównaniu do tego tak głęboko gdzieś, że aż nie umiałam tego nawet opisać, bo nie znałam tak mocnych słów.

No ale co ja poradzę? Brakowało tylko tego, by wywalili mnie ze szkoły przez nieobecności. I z pracy, co za tym idzie.

Głowa zaczynała mnie boleć. Nienawidziłam tych chwil, gdy miałam wrażenie, że nie jestem w stanie zapanować nad własnymi myślami. A przewijało mi się ich przez głowę tyle, że nie mogłam ich nawet zliczyć.

Weszłam do szkoły z poczuciem, że nie było mnie szmat czasu, lecz gdy zerknęłam na elektroniczny zegar wiszący na jednej ze ścian korytarza, przekonałam się, że dopiero kończyła się druga lekcja. Wciąż z nienaturalnym poczuciem kompletnego odrealnienia, wyjęłam z kieszeni spodni już pomięty plan lekcji i wczytałam się w niego. Faktycznie czekał mnie teraz polski i młodopolscy poeci.

Ja pierniczę...

Walnęłam takim śmiechem, że po pustym korytarzu aż poniosło się echo.

Jak ja mam być zdrowa psychicznie, skoro w moim życiu dzieją się tak kontrastowe względem siebie rzeczy? Jak ja mam orientować się, co jest ze mną samą, skoro w jednej chwili rozważam, czy nie padłam ofiarą jakichś niekoniecznie moralnych eksperymentów, by w następnej szukać po torebce podręcznika do języka polskiego, który swoją kolorystyką mógł przypaść do gustu jedynie przedszkolakowi?

Nie wierzę. Moje życie to jakaś czarna komedia, nie ma innej opcji. Szkoda tylko, że nie mogłam biernie poddać się biegowi wydarzeń.

Usiadłam na niewygodnej ławeczce pod salą, w której miała odbyć się lekcja, i wzięłam się za kanapkę. Zawsze w choć odrobinę bardziej stresujących sytuacjach mój wieczny głów odzywał się bardziej natarczywie niż zwykle.

Wilczy apetyt. No nie mogę...

Śmiałam się nadal, gdy rozbrzmiał dzwonek na przerwę. I gdy wokół pojawiły się spoglądające po mnie sceptycznie znajome twarze, w tym Natalia, tak widocznie obawiająca się o stan mojego zdrowia psychicznego, że było to widocznie chyba z kilometra.

– Nie martw się, z moim zdrowiem psychicznym nigdy nie było dobrze – palnęłam, zanim zdążyłam profilaktycznie ugryźć się w język. A następnie roześmiałam się z tego jeszcze bardziej.

– Okej... Chcę wiedzieć, co się stało? – spytała tylko, unosząc jedną brew. Przysiadła obok mnie, tym razem jednak nie naruszając mojej strefy komfortu. To w połączeniu z faktem, że nie naciskała na wyjaśnienia pokazało mi, że zdążyła przetrawić sprawę i dojść do wniosku, że faktycznie mogła mieć do czynienia z czymś na tyle dla mnie osobistym, bym nie chciała o tym rozmawiać.

Nie powiem, doceniałam to. I to bardziej, niż pewnie było po mnie widać.

– Wiesz co... – Nachyliłam się konspiracyjnie w jej stronę, zawieszając głos dla lepszego zbudowania napięcia. – Uwierzyłabyś mi, gdybym powiedziała, że nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, ale ma to związek z wilkołakami, eksperymentami na ludziach i końcem świata?

– Znowu jakąś książkę piszesz? – Chyba sama nie była pewna, czy powinna się roześmiać.

– No... można tak powiedzieć. – Machnęłam lekceważąco dłonią i zgięłam się w kolejnym napadzie wesołości.

Jakoś to będzie, Lea. Wydobędziesz zeznania od rodziców, prawda? Już ty dobrze wiesz, jak ich zmanipulować, by osiągnąć to, czego chcesz. Jesteś jedyną, ukochaną córeczką, nie zapominaj. Możesz to wykorzystać, gdy rozmowa nie będzie przebiegała po twojej myśli. A dopiero jeśli wtedy się nie uda...

Pojęcia nie mam, dlaczego w chwili, w której pomyślałam o ostatniej desce ratunku w razie, gdybym nie dowiedziała się niczego od rodziców, przed oczami stanęła mi twarz strażnika Jana.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top