Rozdział 7

Sen był dziwnie lepki i miał wiercący w nosie zapach wilgotnego tynku, ze wszystkiego zaś najbardziej przypominał mleczne, na wpół wyrwane z pamięci wspomnienie.

Znajdowałam się w pomieszczeniu, które tak często pojawiało się w nocnych wizjach, że już nie potrafiłam tego nawet zliczyć. O tym, że ostatnio mignęło mi przed oczami również w dzień, starałam się nie pamiętać, jakby miało to sprawić, że przez to wizja stanie się o wiele mniej realna. Że zdołam odegnać ten paraliżujący strach, który blokował mi oddech do tego stopnia, że musiałam co chwilę nerwowo przełykać ślinę, by pozbyć się z gardła duszącej guli.

Pokój był dość spory i niemal zupełnie pusty. Zachodzące słońce kładło ognisty cień na pomalowane na brzoskwiniowo bez uprzedniego kłopotania się z robieniem gładzi ściany. Białe kafelki, którymi wyłożono je mniej więcej do połowy, lśniły sterylną czystością, a smród chemikaliów sprawiał, że zaczynały łzawić mi oczy. Niewielka, lekko obtłuczona umywalka naprzeciwko łóżka, na którym siedziałam obejmując kolana rękoma, biła po oczach porcelanowym blaskiem, tak czysta, że z pewnością mogłabym się w niej przejrzeć równie skutecznie, jak w wiszącym powyżej lustrze o delikatnie nadkruszonej ramce. Ktoś zapomniał dokładnie dokręcić długi kran z absurdalnie dużymi kurkami, a odgłos miarowo kapiącej wody powoli doprowadzał mnie do białej gorączki. Niemal podskakiwałam na szpitalnym materacu za każdym razem, gdy się rozlegał.

Wszystkie zmysły miałam nienaturalnie wyostrzone. Otaczające mnie kolory zdawały się tak intensywne, że aż bolała mnie głowa, dźwięki kłuły w uszy, od zapachów bez przerwy chciało mi się kichać i kaszleć. Dotyk cienkiej koszuli nocnej, założonej bezpośrednio na gołe ciało, okazał się dziwnie nieprzyjemny, jakby skóra mnie od niego parzyła. Cholera, nawet paznokcie mnie bolały, gdy lekko wbijałam je w ciało na ramionach, chcąc w ten sposób przywołać się do porządku.

Byłam mała. No dobra, może i jako dorosła również nie grzeszyłam wzrostem – nie udało mi się dociągnąć choćby do głupiego metra sześćdziesięciu, przez co często pogardliwie nazywałam siebie samą karłem – ale teraz zdawało mi się, że miałam wymiary najwyżej pięcioletniego dziecka. Widziałam, że moje ręce są jeszcze po dziecięcemu pulchne, a palce o wiele krótsze i dziwnie nieporadne.

Bałam się. Trzęsłam się jak galareta, ze wszystkich sił próbując się nie rozpłakać, choć sama na dobrą sprawę nie wiedziałam, czego tak naprawdę się obawiam. W ogóle mój punkt widzenia był jakiś dziwny – choć znajdowałam się w ciele małej dziewczynki, w rzeczywistości wcale nią nie byłam, jedynie obserwowałam jej oczami. I czułam ten jej strach, tak silny i obezwładniający, że aż robiło mi się niedobrze.

Strach, który ja sama czuję za każdym razem, gdy muszę pokazać się u lekarza, jak sobie nagle uświadomiłam. Ale co to miało do rzeczy?

Za białymi drzwiami z tandetnej sklejki rozległ się jakiś odgłos, być może szelest dość odległych kroków. Podskoczyłam w panice, z ust mimowolnie wyrwał mi się żałosny szloch. Zacisnęłam drobne piąstki, złoszcząc się przez tą chwilę słabości. Czułam, że nie powinnam być tak słaba, że powinnam wziąć się w garść. Że ci ludzie, których tak bardzo się bałam, tak naprawdę drżeli przede mną równie mocno, o ile nie bardziej...

Ale dlaczego?

Kroki oddaliły się niespiesznie, ktoś w sąsiednim pomieszczeniu odstawił jakiś przedmiot na szklaną półkę. Nie wiedziałam, jak to możliwe, że wszystkie te dźwięki docierają do mnie z taką intensywnością.

Nasłuchiwałam. Gdy przez dłuższą chwilę panowała niczym niezmącona cisza, bardzo ostrożnie się wyprostowałam i zsunęłam nogi na lodowatą podłogę. Na boso podeszłam do jednego ze znajdujących się na przeciwległych ścianach okien – do tego, przez które wpadało słońce, za którym tak mocno tęskniłam. Klaskając bosymi stopami, podeszłam do parapetu i wspięłam się na palce, by wyjrzeć pomiędzy lekko pordzewiałymi kratami na zewnątrz.

Budynek mieścił się właściwie w środku lasu. Wokół widziałam jeszcze kilka innych, rozsianych na sporej przestrzeni, otoczonej wysokim płotem z wiązką drutu kolczastego na szczycie. Pomiędzy gałęziami wysmukłych sosen o idealnie prostych pniach przeciekało parę krystalicznie czystych promieni słonecznych, do których ochoczo wystawiłam spragnioną ciepła twarz. Pociągnęłam nosem, mając nadzieję wyczuć oszałamiający zapach rozgrzanych igieł, przeciskający się przez nieszczelności okiennej ramy. O dziwo, wyczułam go. Dziecięce usteczka wykrzywił delikatny uśmiech.

Pragnęłam móc otworzyć okno i puścić się biegiem przed siebie. Dziecięcy mózg nie był w stanie ubrać tego wszystkiego w słowa, mogłam więc odczytywać jedynie przemykające przez niego obrazy, które dla mnie okazały się na tyle chaotyczne i skomplikowane, że ostatecznie nie zrozumiałam, jak niby powinnam tego dokonać, choć dziecko pewne było, że może mu się to udać. Wystarczyło tylko...

Nagle w drzwiach zachrzęścił klucz. Dziewczynka odskoczyła od parapetu, jakby nagle ją oparzył, i przewróciła się, poślizgnąwszy na białych, szpitalnych kafelkach. Z nawracającym strachem obserwowała, jak szpara dzieląca lekkie skrzydło od framugi się powiększa, nieznośnie wolno, zbyt wolno... jak w jednym z tych horrorów, podczas których oglądający denerwuje się na bohatera, że ten nie reaguje, choć ma na to tak wiele czasu.

Strach był wręcz obezwładniający. Dziecięce ciało dygotało jak w gorączce, a kończyny zdawały się zdrętwieć, nieposłuszne sygnałom wysyłanym z tego miejsca w ciele, w którym musiał mieścić się instynkt...

Ze wszystkiego najbardziej przypominało mi to reakcję skrzywdzonego zwierzęcia. Zwierzęcia, które nie rozumiało, dlaczego znalazło się w takiej sytuacji i czym sobie zasłużyło na spotykające je okrucieństwo. Zwierzęcia, które gdyby tylko chciało, zdołałoby im wszystkim dać do wiwatu, lecz strach zaślepiał je tak mocno, że o żadnej reakcji nie mogło być mowy...

Gdy ktoś skutecznie wmówi ci, że jesteś słaby, takim właśnie się staniesz, prawda?

Tylko co z tym dzieckiem – z tą młodszą wersją mnie, czego byłam pewna – było nie tak? Skąd w nim to poczucie, że tak naprawdę to ono było tu górą? Że mogłoby coś zrobić, wyrwać się na oszałamiająco pachnącą wolność, na to krystaliczne, ciepłe słońce, gdyby tylko zdołało pokonać rozsadzającą serce panikę...?

Do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn w szpitalnych kitlach i jeden w mundurze, który odrobinę skojarzył mi się z wojskowym, choć nie umiałabym powiedzieć, do jakiego kraju i formacji należał, co było dość dziwne, jako że przez mojego fascynującego się wojskowością tatę zwykle potrafiłam rozpoznawać takie rzeczy po dłuższej chwili skupienia.

W oczach jednego z nich – tego, który najmocniej z całej trójki wyglądał na lekarza – pojawiło się coś, co mogłam z trudem rozpoznać jako podszytą lękiem złość. Ze schowanych za grubymi szkłami okularów źrenic nie czytało się zbyt łatwo. Ciężko było przytrzymać je wzrokiem, ciężko było zajrzeć w nie wystarczająco głęboko, by odczytać zamiary ich właściciela, co budziło we mnie dodatkową falę strachu. Ta myśl jeszcze mocniej skojarzyła mi się ze zwierzęciem. Ze skrzywdzonym drapieżnikiem...

Ze skrzywdzonym wilkiem, jak nagle sobie uświadomiłam. Ale dlaczego przed oczami stanął mi akurat wilk? Na to pytanie zupełnie nie potrafiłam odpowiedzieć.

– Dlaczego nie jesteś w łóżku?

Głos mężczyzny, niski i lekko zachrypnięty, brzmiał z pozoru spokojnie, lecz sprawił, że spanikowana opuściłam wzrok, bojąc się dłużej go prowokować. Nieustannie zezowałam w jego stronę, jak zraniony pies, bojący się rzucić przeciwnikowi jawne wyzwanie, lecz równie mocno lękający się, że mógłby stracić go z oczu i nie wiedzieć, na co tamten się szykuje.

Zraniony wilk. Pamiętaj o wilku!

Dlaczego to wydawało mi się takie ważne?

Chciałam coś odpowiedzieć, wymyślić jakąś bajkę na własne usprawiedliwienie, ale żelazne kleszcze narastającej paniki tak mocno ściskały mnie za gardło, że zdołałam jedynie żałośnie zaskamleć.

Człowiek zdecydowanym krokiem podszedł bliżej. Cofnęłam się w panice, chcąc znaleźć jak najdalej od niego, tak daleko, jak to tylko możliwe, i ponownie zaskamlałam, gdy okazało się, że tuż za mną znajduje się ściana. Wtuliłam się plecami w kąt i zwinęłam w jak najciaśniejszy kłębek, mając idiotyczną nadzieję, że w ten sposób zdołam zniknąć, schować się w sobie... stopić z lodowatymi kafelkami w jedno. Ale człowiek był coraz bliżej. Ponad smród chemikaliów i zbyt mocnych perfum przebijał się kwaśny zapach ludzkiego strachu, ale nie umiałam wykorzystać tego jako swojego atutu.

– Zadałem ci pytanie. Dlaczego nie jesteś w łóżku? Prosiliśmy cię, żebyś z niego nie wychodziła – powtórzył cierpliwie.

Zapragnęłam zakryć uszy rękami i zacisnąć z całych sił oczy, by wreszcie zniknął, ale nie odważyłam się na tak gwałtowny ruch, gdy znajdował się tak blisko.

– Odpowiedz, proszę.

– Ja musiałam na chwilę wstać! – pisnęłam wreszcie, wybuchając płaczem. – Tam jest słońce i... ja tak bardzo tęsknię... Dlaczego tu nie ma moich rodziców?! Ja chcę do mojej mamy!

– A kto ci pozwolił na odłączenie kroplówki? Tylko na chwilę zostawiliśmy cię samą.

Mimowolnie wzrok uciekł mi w stronę wbitego w lewe zgięcie łokcia wenflonu. Nawet tej mojej obserwującej wszystko dorosłej części zrobiło się na jego widok słabo. Coś załaskotało mnie w piersi, sprawiając, że omal nie zaczęłam krzyczeć.

– Źle się po niej czuję – odpowiedziałam z całą dziecięcą szczerością. W głowie świtało mi wspomnienie, dzięki któremu wiedziałam, że ta mała wersja mnie już jakiś czas temu nauczyła się bez robienia sobie krzywdy odłączać kroplówkę, podpatrzywszy wcześniej, jak robią to mężczyźni w kitlach. Dziecięce rączki nie zawsze były na tyle zwinne, by poradzić sobie ze wszystkim, często więc rozlewałam nieco podobno drogocennego, przezroczystego płynu i własnej krwi na pościeli, przez co mężczyźni byli wściekli.

– A ja wielokrotnie powtarzałem ci, że musisz wytrzymać, bo to dla twojego dobra! – krzyknął człowiek, nagle tracąc całą cierpliwość. – Nie obchodzi mnie twój dyskomfort! Chcesz wrócić do domu, czy nie?!

Pokiwałam głową, pokonując opór zesztywniałych mięśni karku. Tylko na tyle się zdobyłam.

– Nigdy do niego nie wrócisz, jeśli nie zaczniesz grzecznie przyjmować leków, rozumiesz?

– Ale to tak boli... – Rozpłakałam się na dobre. Kolejne wspomnienie podsunęło mi echo nieprzyjemnego palenia i obrzydliwego wrażenia rozpierania, jakie towarzyszyło wszystkim podobnych kroplówkom. Nawet dla dorosłej mnie było to koszmarnie niekomfortowe uczucie, więc co dopiero musiała przeżywać ta mała...

Co ja musiałam przeżywać, poprawiłam się odruchowo w myślach. To nie było moje wspomnienie, powtarzałam sobie uparcie, ale z jakiegoś powodu wciąż myślałam o dziecku jak o sobie.

– Wiem, że boli, ale nigdy nie wrócisz do mamy, jeśli nie wytrzymasz. Słyszysz?

Ponownie skinęłam głową, choć w moim małym dziecięcym serduszku obudziło się jakieś nowe odczucie...

Złość. Zaczynałam być zła. Kolejny raz przed oczami stanął mi obraz zapędzonego w róg przerażonego wilka, wpadającego nagle w szał, by obronić się ostatkiem sił, choćby nie miał najmniejszych szans ze swoimi oprawcami. Wbiłam paznokcie we wnętrze dłoni, usiłując stłumić narastający gdzieś w gardle wściekły warkot. Przeczuwałam, że gdybym sobie na niego pozwoliła, bolałoby jeszcze bardziej, bo mężczyźni naprawdę tego nie lubili.

– Widzę, że rozumiesz. – Okularnik pokiwał głową i wyprostował się, nareszcie przestając agresywnie nade mną nachylać. – Teraz zrobię ci zastrzyk, dobrze?

Nie pokiwałam głową. Czekałam na to, co się stanie. Wiedziałam, że nie mam już żadnego wyboru. Mogłam tylko pokornie czekać na to, co dalej się stanie.

Drugi z mężczyzn podał okularnikowi sporą strzykawkę, na której widok mało nie zwymiotowałam. Całe ciało zabolało mnie ze strachu na widok igły. Nie jakiejś strasznej, ogromnej, brudnej... to była najzwyczajniejsza na świecie igła i najzwyczajniejsza na świecie strzykawka z lekko różowawym płynem. Ale nawet dorosła ja zaczynała krzyczeć choćby przy głupim pobraniu krwi, a ta mała wersja ze wszystkiego najmocniej pragnęła wybuchnąć płaczem, rzucać się, uciekać, byle tylko nie pozwolić, by ostry kawałek metalu wbił się w jej ciało.

Widząc, że nie pójdzie ze mną tak łatwo, mężczyzna westchnął i obejrzał się znacząco na swojego pomocnika. Ten podszedł do mnie bez wahania, złapał mnie wpół bez żadnego wysiłku i przytrzymał mocno, bym nie zdołała się wyrwać. Zawyłam jak obdzierana ze skóry, ale nie zdołałam powstrzymać zastrzyku. Bo niby jak? Przez chwilę jedynie chodziło mi po głowie, by ugryźć ściskającego mnie w ramionach człowieka – miałam tak blisko do jego gardła, że bez trudu zdołałabym zrobić mu tym sposobem poważną krzywdę... ale co by mi to dało?

Wtedy nawet ta dziecięca wersja mnie zaczęła się bać nachodzących ją odczuć. Przecież to niedobrze gryźć ludzi. W przedszkolu zawsze się ze mnie śmiali, gdy bawiłam się w psa, zaczynałam warczeć i szczekać, wiedziałam więc doskonale, że to nie jest coś, na co powinnam pozwolić sobie przy dorosłych ludziach. A zwłaszcza przy nich. Byliby naprawdę bardzo, bardzo źli.

Gdy wreszcie zeszła cała zawartość strzykawki, człowiek puścił mnie i odsunął się szybko, jakbym go brzydziła.

– No, to teraz sio do łóżka. – Okularnik spróbował uśmiechnąć się przyjaźnie, ale wyszedł mu z tego jedynie jakiś groteskowy grymas, na który nawet najgłupsze dziecko by się nie nabrało.

Spróbowałam wstać. Wiedziałam, że będzie czekać mnie kara, jeśli nie posłucham.

– Teraz podłączę ci z powrotem kroplówkę, a ty jej więcej nie ruszysz, dopóki się nie skończy, jasne?

Zatrzymałam się w połowie ruchu.

Nie! Nie jasne! Nie mogłam do tego dopuścić, nie mogłam więcej tego znosić!

Pomieszany ze złością strach eksplodował gdzieś na wysokości mostka falą wściekłego bólu, od którego ponownie wylądowałam na podłodze, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Zawyłam nieludzko i cofnęłam się błyskawicznie, uciekając poza zasięg wyciągających się po mnie ramion. Ponownie skuliłam się w nagrzanym ciepłem mojego ciała kącie, walcząc z przeszywającymi ciało ognistymi dreszczami i tą potworną złością, która kazała mi ich wszystkich zabić.

Zabić, bez litości, bo inaczej to oni zrobią krzywdę mnie!

Dziwne, że w tej dziecięcej głowie myśl o zadaniu śmierci krystalizowała się tak jasno i oczywiście. Nie była dziecięcym urojeniem, złudzeniem, o którym dorośli czasem coś wspominali, lecz którego tak naprawdę nie rozumiało się zbyt dobrze, bo wydawało się zbyt abstrakcyjne dla pojęcia przez niewykształcony jeszcze do końca umysł. No bo jak to tak? Umrzeć? Przecież tak się nie da, prawda?

Nie, dla małej mnie śmierć była tym, czym powinna być. I wiedziałam, że tutaj okazywała się koniecznością. Smuciło mnie to, wydawało się złe – przecież zabijanie jest złe, rodzice zawsze tak powtarzali – ale jawiło się jako jedyna możliwość uwolnienia od bólu...

Uwolnienia od tego mężczyzny w okularach, i od jego pomocnika, i od tego niby-żołnierza, niespokojnie kręcącego się przy drzwiach i nieustannie zezującego w moją stronę z rodzącą się w oczach paniką.

– Co jest? – Pomocnik zbliżył się ostrożnie, gdy zwinęłam się z kolejnej fali bólu.

– Szlag! – Okularnik odepchnął go zdecydowanym ruchem. – Zawołaj resztę, już!

– Ale wszystkich...?

– Tak, wszystkich! Szybciej!

Tak bardzo pragnęłam zakryć uszy dłońmi i zacząć śpiewać najgłośniej, jak tylko mogłam, byle tylko ich zagłuszyć...

Pojawiło się więcej ludzi, otoczyli mnie zwartym kołem, przez co poczułam się jeszcze gorzej. Szóstka w białych kitlach zaczęła rozmawiać nade mną przyciszonymi głosami, których przez paraliżujący mnie ból nie byłam w stanie zbyt dobrze rozróżnić. Wyczułam, że się boją, ale...

– Co jej podałeś?

– To, co powinienem. Po prostu dostała przed momentem kolejną dawkę. Nie wiem, co się stało!

– Czy ona powinna tak reagować? – uciął głos, który dla odmiany bardziej niż strachem, nasiąknięty był wściekłością. Nie wiedziałam, do kogo była skierowana, modliłam się jedynie, by nie do mnie. Złość ludzi w kitlach oznaczała dla mnie same złe rzeczy.

– Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że zrobiliśmy wszystko tak, jak powinniśmy – bronił się okularnik.

– Ale pewności nie masz? – Ten głos rozcinał powietrze jak dobrze naostrzony nóż. – Powierzyliśmy ci ją, bo miałeś być najlepszy! Miałeś się na tym znać, do diabła, a ty mówisz, że wydaje ci się, że zrobiłeś wszystko tak, jak powinieneś? Wydaje ci się?!

– Pierwszy raz robiłem coś takiego, mówiłem już o tym. Ten projekt jest skomplikowany, nie możecie oczekiwać, że uda się za pierwszym razem. Ostrzegałem, tłumaczyłem na samym początku, jakie jest ryzyko...!

– Ale nie mówiłeś, że może wymknąć się spod kontroli!

Wymknąć spod kontroli? Co to oznaczało?

Ból był dobry, tylko tyle wiedziałam. Czułam, że to on mógł mi pomóc, więc chociaż był koszmarny, jakby coś rozrywało moje ciało od środka, witałam jego kolejne fale z utęsknieniem. Tak, może wreszcie się uda, może...

– Twoim zdaniem wymyka się spod kontroli? – powtórzył okularnik.

– A niby co innego robi?! Dajcie jej wreszcie coś na uspokojenie! Przecież ona się zabije!

– Czekaj! – Nagle mężczyzna nachylił się nade mną niżej. – Nie zabije się, mam wrażenie, że...

Jakiś niewytłumaczalny impuls sprawił, że w jednej chwili napięłam wszystkie mięśnie i rzuciłam mu się do gardła. Chciałam go zabić, rozszarpać na kawałki! Ktoś uderzył mnie czymś ciężkim w głowę, zamroczyło mnie na parę chwil.

– Niemożliwe! Jest za wcześnie! – krzyknęła jakaś kobieta. – Mówiłeś, że to potrwa miesiąc, a minął zaledwie tydzień!

– Mówiłem, że spodziewam się, iż potrwa to miesiąc, ale przecież robiłem to pierwszy raz, do cholery! Przestańcie łapać mnie za słowa, tylko skupcie się wreszcie na tym, co widzicie! – Okularnik jeszcze nie otrząsnął się po moim ataku, ale w jego głosie pojawiła się pewność siebie. – Dla mnie diagnoza jest jedna...

– Nie, jest za wcześnie! O wiele za wcześnie! – Kobieta dla odmiany wydawała się panikować.

– Zróbcie z nią coś! Uspokójcie ją, jak teraz się przemieni, wszystko szlag trafi!

Żołnierz podszedł zdecydowanym krokiem, ludzie w kitlach zrobili mu miejsce. Trzask wyładowania elektrycznego z uruchomionego paralizatora sprawił, że zamarłam na moment. Spróbowałam zareagować, wyrwać się, uciec, ponownie kogoś zaatakować, ale targające moim ciałem skurcze znowu przygniotły mnie do posadzki. Ostry ból przytłumił wszystko inne, sprawiając, że zawyłam jak dzikie zwierzę.

– Daj mi tę strzykawkę! – krzyknął ktoś. Nachylił się nade mną...

Oparzenie od prądu pulsowało gdzieś na moim prawym obojczyku, ale nie wahałam się więcej. Zaczekałam chwilę, udając o wiele mocniej otumanioną bólem, niż byłam w rzeczywistości, a gdy męska twarz znalazła się odpowiednio blisko...

Kobieta krzyknęła, niewielki tłum zafalował, gdy szybko jak błyskawica rzuciłam się na okularnika. Trzasnęły szwy koszuli nocnej, ognisty dreszcz wstrząsnął mną całą, eksplodując obezwładniającym poczuciem ulgi. Poczułam się nagle tak, jakbym nareszcie zrzuciła z siebie ciasne ubranie, wydostała się z gniotącej mnie powłoki... jakbym była o wiele zbyt duża na dziecięce ciałko, w którym musiałam się męczyć.

Błysnęły ostre pazury. Czarna sierść pochłonęła blask ostatnich promieni słońca, kły błysnęły oślepiającą bielą, jaką można zobaczyć jedynie u szczeniąt, szeroki strumień krwi bryznął na okno, po drodze znacząc białe lekarskie kitle rozrastającymi się kwiatami czerwieni.

Zerwałam się z podłogi z niewiarygodną zwinnością, bez wahania przeskoczyłam nad okularnikiem, ze wszelkich sił próbującym dłońmi zatamować uciekającą z przegryzionej tętnicy krew, i rzuciłam się w stronę otwartych drzwi na korytarz. Wilcze łapy ślizgały się na wypolerowanych kafelkach, lecz byłam szybka, o wiele szybsza niż oni...

Kolejny trzask elektrycznego wyładowania zabrzmiał w wilczych uszach oszałamiająco głośno. Zaskowyczałam z płonącego w ciele bólu i zwaliłam się ciężko na ziemię, w oczach mi pociemniało...


...zerwałam się z łóżka z głośnym krzykiem, zaplątałam w przepoconą pościel i runęłam na podłogę. Ignorując ból w skroni, którą uderzyłam się o oparcie stojącego przy biurku krzesła, wstałam i dopadłam do włącznika światła. Gdy ciepły, elektryczny blask rozświetlił panujący w pokoju mrok, stanęłam bezradnie i skupiłam się na uspokojeniu oddechu i bijącego szaleńczo serca. Trzęsłam się cała, a miejsce na obojczyku, w które musiałam oberwać podczas wyprawy za Kordon – miejsce, w które dwukrotnie oberwałam paralizatorem w dziwnym, zbyt wyrazistym śnie – piekło mnie nie do wytrzymania.

Uniosłam dłoń, pogładziłam nią płonącą bólem skórę. Powiodłam bezmyślnie wzrokiem dookoła, usiłując uspokoić się widokiem tak znajomych przedmiotów.

Byłam w domu. Byłam bezpieczna. Nie było żadnej przerobionej na szpitalną sali, nie było ludzi w kitlach ani żołnierza z...

Rozpłakałam się głośno i bezradnie jak małe dziecko, obejmując drżącymi ramionami.

***

Do szkoły szykowałam się jak na ścięcie. Choć początkowo miałam w planach w ogóle się do niej nie wybierać, uznałam, że nie wytrzymam w domu zupełnie sama. Po prostu nie było takiej opcji, bym zdołała rozluźnić się w panującej wokół ciszy. Atmosfera ze snu – ten ból i odbierający wszelki zdrowy rozsądek strach – wciąż gdzieś tam się czaiły, sprawiając, że z niepokojem oglądałam się za siebie, drżąc w obawie przed czającymi się w kątach cieniami. W nocy, nie będąc w stanie choćby zmusić się do zaśnięcia, przeszłam się po domu i pozapalałam wszystkie możliwe światła. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tak zrobiłam – zwykle nie przepadałam siedzieć przy górnym oświetleniu i stawiałam na delikatniejszy blask rozstawionych w pokojach mniejszych lampek – ale teraz nie mogłam odmówić sobie poczucia ulgi, jakie niosło ze sobą obserwowanie, jak mrok ucieka przed ostrym światłem.

Czułam się po prostu okropnie. Ale nawet patrząc na szkolny budynek – brudny, szary, z wymalowanymi wokół okien białymi ramkami, na co musiał wpaść ktoś kompletnie pozbawiony gustu (i mózgu przy okazji) – uznałam, że nawet to jest lepsze od zostania sam na sam z własnymi myślami.

Jak zombie przewinęłam się przez szatnię i dowlokłam pod odpowiednią klasę, nie rozglądając zbytnio. Po tym, jak zadzwonił dzwonek, zajęłam miejsce w ostatniej ławce i oparłam się łokciami na blacie, chowając twarz w dłoniach. Nawet nie obchodziło mnie zbytnio to, że rozmażę sobie w ten sposób makijaż, którego wykonanie w tak beznadziejnym stanie i tak uważałam za cud.

Na krzesło obok mnie opadła Natalia. Drgnęłam niespokojnie, z początku zamierzałam kazać jej się wypchać – nadal czułam dziwną gorycz po tym, jak ochrzaniłam je na wczorajszych dniach otwartych, nadal było mi niedobrze na wspomnienie tego, jak kiedyś mnie traktowały, by teraz zacząć udawać moje wielkie przyjaciółki – ale nie odezwałam się. Nawet to miałam w szeroko pojętym gdzieś. Niech se tu siedzi, skoro musi.

Nauczyciela nie było jeszcze widać na horyzoncie. Dziewczyna rozpakowała się, ułożyła rzeczy na blacie i spojrzała na mnie z niepokojem.

– Lea, coś się stało? – spytała wreszcie, orientując się, że nie zamierzam odpowiadać na „cześć", które rzuciła na samym początku.

– Czuję się beznadziejnie – wyjaśniłam niezbyt długo, ale przynajmniej zgodnie z prawdą.

– Nadal się na nas złościsz? – Obróciła się bardziej w moją stronę. – Słuchaj, ja... Naprawdę mi przykro, wiesz? Przepraszam.

Teraz to musiałam na nią spojrzeć.

– Słucham? – wykrztusiłam.

– No przepraszam cię. Za wszystko. Czy mogłybyśmy... nie wiem... zacząć znajomość jeszcze raz? Obie się zmieniłyśmy, więc może...

Mimo woli uśmiechnęłam się lekko.

– Właściwie to... dlaczego nie?

Ucieszyła się i uścisnęła mnie mocno. Odsunęła się, gdy syknęłam, jak uraziła wrażliwy punkt na moim obojczyku, i przytrzymała mnie na długość wyciągniętych ramion.

– Poważnie pytam. Co się dzieje? Coś cię boli? – W jej głosie pobrzmiewała jedynie troska.

– Miałam beznadziejny sen, i tyle. A wczoraj lekko się uderzyłam... gdzieś tutaj. – Wskazałam z grubsza odpowiednie miejsce. Zamierzałam po tym odwrócić się, usiąść normalnie i ponownie zająć użalaniem nad sobą, lecz dziewczyna złapała mnie stanowczo i odchyliła mi bluzkę, by obejrzeć obolałe miejsce.

– O rany – powiedziała wreszcie. – Chyba dobrze by było, gdybyś to zobaczyła.

Zmartwiałam. Spróbowałam okręcić się na tyle, by dojrzeć znajdujące się prawie na plecach „kuku", ale nadal miałam zesztywniały po ciężkiej nocy kark, spełzło więc to na niczym. Nie reagując na zdziwiony okrzyk Natalii, zerwałam się z miejsca i wybiegłam z klasy, w przejściu mijając zszokowaną nauczycielkę. Jak burza wpadłam do znajdującej się na końcu korytarza damskiej łazienki, zsunęłam bluzkę z ramienia i dokładnie obejrzałam się w lustrze...

Miałam tam bliznę. Nieregularny okrąg pociemniałej skóry, może nie jakoś bardzo widoczny, ale zaczerwieniony od drapania i masowania. Najbardziej ze wszystkiego przypominał...

Poparzenie.

Jęknęłam głucho i bezsilnie osunęłam się po ścianie na podłogę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top