Rozdział 3

– Dobra, Lea. Uspokój się, wczoraj wieczorem tańczyłaś z demonami, to i degradację do czasów szkolnych jakoś dźwigniesz – warknęłam pod nosem, zaciskając dłonie w pięści. Niestety nie pomogło – nadal sterczałam na chodniku jak upośledzona i mierzyłam budynek nieco odrapanej tysiąclatki spojrzeniem zaszczutego królika.

Nie, to nie była moja szkoła. To był budynek, który widziałam do tej pory jedynie z zewnątrz, co już samo w sobie napawało mnie dziecinnym lękiem z czasów, gdy nie byłam jeszcze tą Leą, którą jestem teraz – że po prostu się zgubię. Nie będę wiedziała, gdzie powinnam iść, gdzie jest moja klasa, że zrobię tym z siebie kompletną idiotkę, bo wszyscy inni będą przecież świetnie poinformowani...

– Cholera, a nawet jeśli, to co? Jesteś tu tylko dlatego, że musisz – syknęłam na siebie, ignorując, że zasłużyłam tym sobie na kilka ciekawskich spojrzeń. Odwdzięczyłam się im takim, które obiecywało śmierć w najbardziej wymyślnych męczarniach, z gracją odrzuciłam włosy na plecy i o wiele odważniej ruszyłam przez formujący się tłum w kierunku szeroko otwartych drzwi, nucąc fałszywie „Dancing Queen" Abby.

Tańcząca z demonami. Ha ha, jakie śmieszne. Nawet żadnego na oczy nie widziałam, a co tu dopiero mówić o tańczeniu... Wstyd przyznać, ale ten cały Kordon pozostawił mi w sercu dziwny... niedosyt. Bo to nie było to, czego się spodziewałam. Gdzie zagrożenie życia? Gdzie ta czająca się za każdym rogiem śmierć? Owszem, podobało mi się tam – wciąż nie mogłam przestać myśleć o tym dziwnym wrażeniu przyciągania i jedności z opuszczoną połową miasta, jaka opanowała mnie od razu po tym, jak przekroczyłam cienką granicę z tandetnego ogrodzenia – ale... było mi jakoś za mało. Krótko mówiąc: spodziewałam się fajerwerków, których nie otrzymałam.

A teraz... Teraz czekały na mnie lekcje w szkole. Rany, a taką miałam nadzieję, że z tego wyrosłam...

Miasto miało bardzo duży problem w związku z ulokowaniem na nowo rzeszy głodnych wiedzy uczniów. W czasie, gdy w panice opuszczano Strefę Wyłączenia, szkoły w zdecydowanej większości posłużyły za schronienie dla tysięcy ludzi, którzy nagle znaleźli się bez dachu nad głową. No bo czemu nie? Edukację i tak szlag chwilowo trafił, a pustych mieszkań nie było przecież aż tyle, by nimi dało się uratować sytuację. Gdyby nie przeznaczenie na ten cel pustych szkół, trzeba by było bezdomne rodzinki dokwaterowywać tym, którzy mieli to szczęście i nigdzie nie musieli się przenosić, a to obudziło oczywistą falę protestów. Szkoły i tak stały opuszczone, a obszerne pomieszczenia klasowe dość łatwo można przerobić na prowizoryczne mieszkania, nawet kilkupokojowe. Moje liceum spotkał właśnie ten los, dlatego z oczywistych powodów przynajmniej na razie nie mogliśmy do niego wrócić. No i... przydzielono nas tutaj.

Wiecie, co lubiłam w moim liceum? To, że było bardzo stare. Zabytkowa kamienica z ponad czterechsetletnią tradycją miała w sobie to coś – magię zaklętą w murach, w wyślizganych tysiącami stóp stopniach, w starych meblach i przedmiotach, których dotykało kilka pokoleń. Miała w sobie historię – duszę, która przyciągała mnie jak magnes. I tajemnicę – bo nietrudno było odkryć, że nie wszystkie z pomieszczeń są dostępne dla uczniów. Jak to ja – ciekawska i wiecznie lubiąca mieć wszystko pod kontrolą – za swoją jedyną szkolną rozrywkę (oprócz spania w opuszczonej auli) obrałam znalezienie sposobu na to, jak dostać się do tych wszystkich pomieszczeń. A przede wszystkim do ogromnej piwnicy, o której wiadomo było, że ma sześć poziomów, a do której nikt nie wiedział, jak wejść. No i miałam jakąś taką cichutką nadzieję, że i teraz będzie to moim sposobem na umilenie smutnej szkolnej egzystencji – zdecydowanie odważniejsza, miałam większą szansę na to, by dostać się w dziury, w które niegdyś bałam się dostawać – a tu...

Nie, odrapana tysiąclatka za wiele tajemnic z pewnością w sobie nie kryła. Chociaż cholera ją tam wie – dość duża była jak na tysiąclatkę, więc może...? Ale co w takim klocu może być ciekawego? To chyba już nie czasy schronów atomowych w piwnicach.

Szkoła znajdowała się w kwadracie wolnej przestrzeni pomiędzy monumentalnymi wieżowcami – odrapanymi, brudnymi, stojącymi bliżej siebie, niż by wypadało – i za moich czasów stanowiła coś, co określało się mianem „szkoły dla plebsu". Kiedyś to było gimnazjum – gimnazjum, do którego chodziło się raczej za karę. Bo dzielnica nieciekawa, bo miało najniższy poziom, bo całkiem niedaleko stąd było do poprawczaka... powodów było wiele. Odrapany, szary, wyjątkowo zaniedbany klocek z żelazobetonu straszył tak, że niegdyś nawet wolałam nie kręcić się w jego okolicy, bojąc się, że natrafię na jakąś szukającą ofiary grupkę i niechcący zbyt mocno wcisnę jej się na oczy. A teraz miałam tu chodzić.

Gdyby nie to, że byłam od rana kompletnie załamana, to pewnie śmiałabym się w głos.

Przez lata opuszczenia ze szkółką działo się jeszcze gorzej, niż kiedyś. Gdy stanęłam na kilku niewysokich stopniach prowadzących do wejścia, zorientowałam się, że okrywająca je betonowa zaprawa kruszy się, jeśli tylko nieco mocniej ją kopnąć, pozwalając wypełznąć na zewnątrz kryjącym się pod jej warstwą dziwnie szpitalnym białym kafelkom. Tynk na ścianach łuszczył się całymi płatami, z oświetlenia nad drzwiami pozostał jedynie smętny kabel. Trochę to już jakby przesada – ja wiem, że czasy mamy takie, jakie mamy, no ale chyba mogliby to jakoś posprzątać, skoro wiedzieli, że zaraz budynek wraca do używania. Wiadomość przecież nie wypłynęła tak znowu z dnia na dzień. No ale niech im będzie, wygląda to dość śmiesznie. Może choć minimalnie mi się humor poprawi...

Chwilę zawahałam się w ciasnym przedsionku, wreszcie jednak poszłam tam, gdzie po prostu szli wszyscy: po stromych stopniach z żelbetonu do prawdopodobnie szatni. Ludzi było tylu, że nie miałam nawet chwili na to, by się rozejrzeć i jakkolwiek otoczenie ocenić. Nie wiem, ile nas tutaj przywiało, ale wyglądało to na wymieszaną ludność przynajmniej dwóch szkół. Może właśnie tak było – moje liceum zmieszali z tutejszymi i wyszło coś takiego... Jeśli dobrze przyjrzeć się mijanym twarzyczkom, faktycznie spora ich część przywodziła niezbyt sympatyczne skojarzenia. Skrzywiłam się mało dyskretnie na widok dresów z paskami, wykolczykowanych dziewczyn w pośpiechu gaszących papierosy i kulących się ze strachu kilku normalniejszych osób.

Szatnia okazała się zaskakująco duża i przestronna. W wielu miejscach wyglądała na świeżo wyremontowaną – świeżego tynku nie zbezczeszczono jeszcze farbą i mało estetycznymi napisami wychwalającymi lub obrażającymi kluby sportowe, oświetlenie wciąż w większości składało się z prowizorycznych żarówek-baniek, a siatka oddzielająca boksy jeszcze lśniła nowością. No to wiemy przynajmniej, dlaczego elewacja tak straszy – bo cała kasa poszła na przerobienie normalnej piwnicy na dalszą część szatni, by każda ze zbyt wielu klas miała szansę na swój kawałek podłogi... Całkiem nieźle to wyszło, tłum zdołał rozparcelować się tak, że niemal dało się odetchnąć, ale przy tym, jak wygląda tutaj spora część „młodzieży" łatwo wywnioskować, że ze swoim szczęściem zaraz sobie nagrabię...

No i masz. Wlazłam w kogoś. Jak babcię kocham – ledwo zdążyłam się rozejrzeć, a już zaliczyłam kraksę z jakąś dość solidnie zbudowaną laską z kolorowymi włosami. Ja niemal się przewróciłam, w ostatniej chwili uratowałam ściskany kurczowo kubek termiczny z kawą przed upadkiem, dziewczynie zaś wyleciało z rąk wszystko, co do tej pory w nich niosła: kilka podniszczonych podręczników, zeszyt i pączek w wyjątkowo nieapetycznej podartej torebce śniadaniowej.

– O rany, przepraszam! – zawołałam szybko. – Nic ci się nie stało?

Dziewczyna obrzuciła mnie groźnym spojrzeniem (zauważyłam, że do jednego oka wsadziła czerwoną soczewkę) i warknęła coś bliżej niezrozumiałego. W razie czego przeprosiłam jeszcze raz i ruszyłam do boksu, na którym widziałam numer mojej klasy, gdy...

– Ej, dziunia, a kto to pozbiera?

Zatrzymałam się. Przez chwilę nie wiedziałam nawet, że to było do mnie.

No okej, z jednej strony nie dziwiłam się temu, jak tu zdecydowana większość wygląda. To byli ludzie żyjący w ciągłym strachu. Ludzie, którzy nie mieli gwarancji, że gdy obudzą się następnego dnia rano, nie zapuka im do drzwi Strażnik z nakazem szybkiej wyprowadzki. Ludzie, którzy kilka lat wcześniej stracili swoją szansę na normalne życie – na studia, na dobrą pracę, na realizowanie swoich przyziemnych marzeń. Coś takiego zniszczyć może każdego, więc nic dziwnego, że patologia rozszerzyła się jak rozlana na papierze plama atramentu. Tylko w takim wydaniu ci ludzie wydawali się sobie nawzajem wystarczająco twardzi, by rzeczywistość jakoś wytrzymać. Musieli być twardzi, bo mieszkali znowu nie tak daleko od Kordonu. Musieli, bo inaczej zwyczajnie nie mieliby jak żyć – bezrobocie w końcu szaleje, a dla niektórych jedyną szansą na zdobycie czegokolwiek jest... ukradnięcie tego. Nie wszyscy mają w tym wszystkim swoją prywatną bajkę. W gruncie rzeczy można uznać, że mi się wręcz poszczęściło – nie załamałam się, wzięłam się za siebie... i tak jak moi rodzice znalazłam sobie pracę, jaka w tych czasach była potrzebna. I dzięki temu żyłam. Nie wszyscy mieli takiego farta, więc to normalne, że...

Okej, w porządku, normalne. Ale i tak po prostu do mnie się tak nie odzywa.

Zmierzyłam dziewczynę spokojnym wzrokiem. Wyglądała mi na typową dresiarę – lekko zaniedbana, ubrana przesadnie wyzywająco, z wyjątkowo mało profesjonalnym tatuażem okrywającym całą szyję i część prawego przedramienia. Żuła gumę, patrząc na mnie z pogardą. Kilka metrów za nią zaczaiły się kolejne trzy – tak od siebie różne, a jednak w niewyjaśniony bliżej sposób podobne jak dwie krople wody.

Czyli ma obstawę. Cudownie.

– Głucha jesteś? – warknęła. – Pozbieraj to, lala.

Kilka wyglądających normalnie osób szybko zwinęło się z miejsca zdarzenia, udając, że patrzą w inną stronę. Dziewczyny chyba były w okolicy dość znane, bo spora część kuliła ramiona, udając, że nic takiego się nie dzieje. Nikt nie wyglądał na chętnego, by mi pomóc, nawet chłopaki mieli to gdzieś. Kilku dresików przyglądało nam się tylko z dziwnymi uśmiechami z daleka.

Słabo to wygląda, nie powiem.

– Nazywam się Lea – powiedziałam uprzejmie.

– Że co? – Dziewczyna na chwilę się stropiła.

– Powiedziałam, że nazywam się Lea. To tak w razie czego, bo widzę, że masz problem z tym, jak mnie określić.

Jakiś dresiarz gwizdnął, dziewczyna dosłownie się zapowietrzyła.

– Gówno mnie obchodzi, jak ci starzy nadali. Zbieraj to! – Palcem wskazała na swoje rzeczy. – I rekompensatę proszsz. Dycha się należy. Ale już, bo cię rodzona mamuśka nie pozna, dziewczynko.

Stałam. Czekałam. Dziwny ogień w głębi piersi płonął coraz jaśniej, ręce zaczynały mi drżeć.

– Ty jesteś jakaś głupia, dziecko? – Zbliżyła się do mnie niebezpiecznie. Jeszcze chwila, a prawdopodobnie dostanie mi się za to bezczelne zachowanie, i to tak, że aż nakryję się nogami. – Powiedziałam: zbieraj to, mała cipko!

Dobrze. Jeszcze jeden krok. No, chodź tutaj...!

Nieoswojona myśl błysnęła w mojej głowie, zamieniając się w palące pragnienie. Uśmiechnęłam się, nie zdoławszy tego powstrzymać.

– Masz wpierdol, Barbie – wycedziła dziewczyna i wreszcie skoczyła w moją stronę.

Jakiś dresiarz zawył, kilku innych zaczęło bić brawo.

Czułam się tak, jakbym była w stanie z ogromnym wyprzedzeniem przewidzieć każdy jej ruch. Wszystko zwolniło – poruszała się jak na kiepskim filmie, jak pod wodą, jak w gęstym budyniu. Wyszczerzyła absurdalnie zęby, zamachnęła się, prawdopodobnie zamierzając dać mi w twarz opancerzoną kilkoma pierścionkami pięścią, drugą dłoń już szykowała, żeby złapać mnie za włosy, przygiąć do ziemi i sprzedać kolanem porządnego kopniaka w splot słoneczny.

Żałosne. Powolne.

Nieoswojona myśl zalśniła jak płomień polany benzyną.

Moja lewa dłoń wystrzeliła błyskawicznie, twarda rękojeść ukrytego w rękawie skórzanej kurtki bagnetu od kałasznikowa perfekcyjnie trafiła w kartoflowaty noc ozdobiony kilkoma niepasującymi do siebie kolczykami. Trysnęła zaskakująco jasna krew, dziewczyna zakwiczała i poleciała w tył, koleżanki złapały ją odruchowo. Ja nawet się nie zachwiałam.

Cholera, nawet nie wiedziałam, że tak potrafię. Wyszczerzyłam się szeroko w samozachwycie, nie zauważając tego, że wokół zapanowała niemal idealna cisza.

– Cześć, jestem Lea. – Wyciągnęłam w stronę nieskutecznie hamującej krwotok dziewczyny prawą dłoń. – Trochę łatwo się denerwuję, ale w gruncie rzeczy fajna ze mnie laska.

– Wypierdalaj! – zaskrzeczała bezradnie, pozwalając, by koleżanki z pewnym trudem postawiły ją na nogi.

Wzruszyłam ramionami, posłałam jej ostatni uśmiech w stylu „sorry, ja chciałam dobrze" i poszłam w swoją stronę, ignorując, że kilkoro widzów zawyło z uciechy i zaczęło gwizdać na potęgę.

Ajć, ale teraz będę mieć przerąbane. Chyba trzeba będzie poruszać się po mieście taksówkami, bo jak to się na mnie gdzieś zaczai, to podejrzewam, że jedyne, co będę mogła zrobić, to zwinąć się w kulkę i uważać, by nie dostać zbyt wiele razy w głowę...

Weszłam wreszcie do właściwego boksu, nie zdążyłam jednak nawet zdjąć torebki z ramienia, gdy dosłownie obskoczył mnie tłumek znajomych twarzy. Spróbowałam się uśmiechnąć, choć na widok każdej z nich przechodziły mnie dreszcze. Demony przeszłości nieproszone pukały do mych drzwi, a mi coraz większy wysiłek sprawiało odegnanie ich przynajmniej na tyle, by zacząć w miarę skutecznie udawać, że wszystko jest w porządku. Nieoswojone uczucie wciąż czaiło się gdzieś w głębi mnie, sprawiając, że mięśnie miałam napięte niemal do bólu i niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak tego, by wyjść na zewnątrz, odetchnąć głęboko nienaturalnie gorącym powietrzem i...

I zawyć. Skąd we mnie tak idiotyczne pragnienie?

– Ojej, nic ci nie jest?! – Z zamyślenia wyrwało mnie wypowiedziane ze strachem pytanie. Otrząsnęłam się nieco i powiodłam po wszystkich wzrokiem. – Nic ci nie zrobiła?

– Widziałam, jak cię zaczepiła. Ja się czujesz? Chcesz usiąść? – Olga złapała mnie za dłoń i przysunęła się tak blisko, jakby faktycznie bała się, że zaraz upadnę. Wszystkie miały dokładnie takie miny.

– Widziałaś? I nie zareagowałaś? – Uśmiech błyskawicznie spełzł mi z twarzy. – Wy to wszystko widziałyście, ale wolałyście siedzieć tutaj? – Z niedowierzaniem rozejrzałam się po całej grupce. – A jakby faktycznie coś mi zrobiła? Też byście udawały, że nic się nie dzieje?

– Jej wszyscy się boją – zaczęła cicho Natalia, lecz przerwałam jej ze wściekłością:

– A nawet jeśli? Was jest więcej, do cholery! – Wyrwałam się z uścisku zdezorientowanej Olgi. Rany, one naprawdę nie rozumiały, o co mi chodziło? – Gdyby zaczęła mnie bić, to też byście tu stały jak idiotki i się martwiły, zamiast mi pomóc? Zajebiste z was przyjaciółki, nie ma co – burknęłam pod nosem.

– A jakby się potem na nas mściła?

Nie wiem, która to powiedziała. Grunt, że sprawiło, że nagle wybuchłam dzikim śmiechem, aż zataczając się na ściankę działową ze sztywnej siatki. Mało mi łzy nie poleciały. Nie pamiętam, kiedy śmiałam się tak szczerze.

Z jakiegoś powodu nagła wesołość naszła mnie, gdy wyobraziłam sobie podobną sytuację z udziałem Strażników. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że gdy jednego z nich osaczą demony, reszta oddziału stoi tylko w bezpiecznym miejscu i się przygląda, bardzo nieszczęśnikowi współczując. Chyba nie byłoby już wtedy ani jednego Strażnika.

– Naprawdę dobrze się czujesz? – Natalia zaczynała się już niecierpliwić. Pamiętałam doskonale, że kiedyś miałam wrażenie, że zdołam się z nią zaprzyjaźnić, lecz zrezygnowałam, gdy okazało się, że jej największą pasją jest szkoła i marnowanie czasu na naukę tysiąca bezsensownych rzeczy, przez które nie miała czasu nawet na wzięcie porządnego prysznica, co mi nie mieściło się w głowie. No bo chęć dostania się na dobre studia to jedno, ale jakieś życie oprócz tego też trzeba mieć, prawda? Zainteresowania, znajomych, pasje? To chyba też ważne, ważniejsze, niż stuprocentowa frekwencja i biało-czerwony pasek na świstku papieru, który i tak do niczego ci się nie przyda?

Zawsze miałam dość luźne podejście do nauki. Może nawet zbyt luźne, skoro od zawsze wiedziałam, że matura potrzebna mi jest jedynie do tego, by ją zdać, a nikogo na kolei nie obejdzie, na ile procent to zrobiłam. Nijak nie potrafiłam zrozumieć, jak można całe swoje życie ograniczyć do piątki z na przykład chemii, gdy chce się studiować historię. Nie potrafiłam zrozumieć, bo to zawsze było dla mnie po prostu marnowaniem czasu. Szkołę postrzegałam jako coś, co zaśmiecało mi głowę milionem niepotrzebnych rzeczy, na co marnowałam zdrowie, nerwy i czas, który mogłabym poświęcić czemuś innemu. Ćwiczeniu pisania, które było od zawsze moją pasją, pracy... Piątką z kartkówki się nie najem. Nie zbawię dzięki niej świata. Nie stanę się od niej lepszym człowiekiem. Nie rozwinę się, nie zdobędę nowych doświadczeń. Więc po co mi ona? Zwłaszcza w klasie humanistycznej?

Ale do diabła z tym. Tylko mogę się niepotrzebnie zdenerwować. Najlepiej mieć ich po prostu tak bardzo gdzieś, jak to tylko możliwe, i przeżyć. Pokazywać się w szkole najrzadziej, jak to możliwe, uczyć na tyle, by zdać, i koniec. Potrzebna mi matura, a nie doktorat.

– Słyszysz? Dobrze się czujesz? – Dziewczyna bardziej stanowczo szarpnęła mnie za ramię.

– Uspokójcie się, nic mi nie jest – prychnęłam. – Laska trafiła na mój gorszy dzień.

– To znaczy? – Naraz znowu wszystkie nadstawiły ucha.

– Możecie sobie same zobaczyć. Możliwe, że nadal zbiera zęby z podłogi. – Wzruszyłam ramionami, wzięłam torebkę, schowałam do niej bagnet, gdy nikt nie widział, i wyszłam z boksu, kierując się ku schodom. Trzepnięciem rozłożyłam już wymiętoszony plan zajęć i wczytałam się w niego, próbując jednocześnie nie spaść ze schodów.

Prześledziłam wzrokiem wydrukowane elegancko litery. Wyglądało na to, że pierwszą miałam matematykę w sali numer osiem. A gdzie konkretnie jest sala osiem, nikt już nie zamierzał dodać. Westchnęłam ze zniecierpliwieniem, wywróciłam oczami, ponownie zwinęłam kartkę w nieregularną kulkę i wcisnęłam do bocznej kieszonki torebki. Powiodłam dookoła wzrokiem, mając nadzieję, że natrafię na jakąś podpowiedź. Nie obraziłabym się, gdyby ktoś się pofatygował i w jakimś widocznym miejscu przykleił plan budynku.

Korytarz był dość szeroki i wysoki. Dzięki wielkim oknom było w nim dość widno, jednak – jak to zwykle w szkołach bywa – dla niektórych niewystarczająco. Łyse jarzeniówki na popękanym suficie brzęczały tak głośno, że całkiem nieźle mogły konkurować z hałasem dziesiątek rozmawiających z podekscytowaniem osób, a każda z nich obowiązkowo świeciła na inny kolor. Nie wiem, jak wielkim wysiłkiem jest kupienie kilku takich samych żarówek, ale niemal się już przyzwyczaiłam, że w szkołach jest to raczej niemożliwe. Nienawidzę jarzeniówek.

Tak, wiem, to głupie, ale być może nawet się ich trochę boję. Od lat obowiązkowo wpisują się w większość moich koszmarów sennych, więc nie widzę nic dziwnego w tym, że tak się przez to uwarunkowałam. Kiedyś śmiałam się, że lampa jarzeniowa mogłaby być doskonały straszakiem na mnie. Jak zamontujesz coś takiego w pokoju, to masz mnie z głowy, bo do takiego pomieszczenia nie wejdę...

Te jarzeniówki dodatkowo migały. Nie wiem, czego to była kwestia – może beznadziejnego napięcia w sieci elektrycznej, co zdarza się bardzo często, odkąd objęto Kordonem starą elektrownię i w jej zastępstwo wzniesiono w ogromnym pośpiechu nową. Nie zawsze działała, jak należy, często przez kilka dni naprawiano liczne usterki, można więc powiedzieć, że przywykłam. Tylko, cholera, nie tutaj. Nie przy jarzeniówkach. Ale kto by się tam moimi antypatiami przejmował, prawda? Jarzeniówki migały, brzęczały, i koniec. Co z tego, że Leę doprowadza to niemalże do przysłowiowego pierdolca. Co z tego, że przy takim czymś choćby się chciało, to i tak nie zdołałoby się zbyt długo czytać, bo oczy i bez tego bolały. Tak, zapowiada się świetnie...

Szkoła wyglądała jak coś żywcem wyciągniętego z filmów o PRL-u, jakie kiedyś lubiłam oglądać z rodzicami. Ściany korytarza do połowy obito boazerią z kiepskiej imitacji drewna, którą ktoś o szczątkowej ilości gustu pomalował farbą o wysokim połysku na ciemny kolor. Wyżej to śliczne cudo ustępowało miejsca poszarzałej ze starości białej farbie i kilku korkowym tablicom na ogłoszenia, obecnie pustym. Podłogę pokrywało linoleum w wyjątkowo nieapetycznym kolorze, który mi kojarzył się jedynie z surowym mięsem. W żeberkowych grzejnikach pod oknami zalęgło się tyle kurzu, że nawet z kilku metrów go widziałam.

No dobrze, całkiem tu ślicznie, ale gdzie jest sala numer osiem?

Popatrzyłam po pomalowanych olejną farbą drzwiach. Jak na parter, numeracja była dość ciekawa – zaczynała się od dwudziestu pięciu i szła w górę, co niejako uznałam za znak, że sala numer osiem musi być na piętrze. Dłuższą chwilę zajęło mi przedarcie się przez tłum i dopchanie do klatki schodowej. W niej architekci ponownie się popisali – stopnie z wyślizganego lastriko idealnie wprost komponowały się ze zniszczoną farbą na ścianach, która na parterze była zielonkawa, a wyżej... malinowa. Taką głęboką malinowością, od której aż napływała do ust ślina, bo prawie czuło się jej zapach. Nie, nie wiem, do czego to miało pasować. Na pewno nie do kolejnych jarzeniówek, pod którymi jak głupia kuliłam ramiona.

Na piętrze klasy miały numery powyżej dziesięciu. Przeszłam korytarz w tę i z powrotem, przeklinając pod nosem, wreszcie wzięłam się za szukanie przejścia do dalszej części szkoły – oczywiście okazało się, że istnieje tylko jedno, na półpiętrze kolejnej klatki schodowej. Ciekawe, czy gdy to budowali, znali coś takiego, jak przepisy przeciwpożarowe. Przeszłam kolejnym wąskim korytarzem – a właściwie dziwnym łącznikiem, w którym nie było pomieszczeń – znalazłam się w następnej połowie szkoły. Tym razem salę numer osiem odszukałam bez problemu. Drzwi były otwarte, weszłam więc do środka, usiadłam w ostatniej ławce pod oknem, z którego miałam doskonały widok na mieszczące się w sercu szkoły paskudne boisko wylane popękanym, powybrzuszanym przez lata asfaltem, i zaczęłam się rozpakowywać.

Nie, nie wzięłam podręczników. Z moim kręgosłupem i tak bywało nie najlepiej, miałam je więc tylko w formie elektronicznej w smartfonie. Żywiłam się nadzieją, że nikt się nie przyczepi również do zeszytu, który zamierzałam wykorzystywać do wszystkich pozostałych przedmiotów.

Ławki zapełniały się powoli. Pogratulowałam sobie w myślach, gdy zauważyłam, że wybrałam taką, z której z biurka będę właściwie niewidoczna. Sam mój wzrost wystarczy, żeby wszyscy pozostali skutecznie mnie zakamuflowali. No proszę, jakaż ja jestem przewidująca. Zabrałam się za popijanie kawą pierwszego dzisiaj pączka i przyglądanie się wchodzącym osobom. Szukałam wśród nich obcych twarzy, szukałam zmian w tych znajomych... oceniałam. Właściwie sama nie wiedziałam po co. Być może dlatego, że nigdy jeszcze nie patrzyłam na moich dawnych szkolnych znajomych wzrokiem nowej Lei. Nowej Lei, która się ich nie bała, która...

Wstyd przyznać, ale chyba czułam do nich coś na kształt pogardy. Tak, gardziłam nimi, tak puści i nijacy mi się wydawali.

Gardziłam nimi, bo nie wiedzieli tego, co ja...

Skrzywiłam się, jęknęłam cicho, gdy gdzieś za oczami odezwał się już znajomy ból. Pomasowałam skronie, na chwilę zaciskając powieki.

– Lea, nie chcę być nudna, ale naprawdę nie wyglądasz najlepiej.

Uniosłam szybko wzrok, co przypłaciłam kolejną falą bólu. Natalia przysiadła na krześle obok, w jej oczach widziałam prawdziwe zmartwienie.

– Od wczoraj boli mnie głowa, to nic takiego – zbagatelizowałam szybko. Prawdopodobnie zabrzmiałam wyjątkowo słabo, bo zdecydowanie nie wyglądała tak, jakbym zdołała ją przekonać.

– Mogę z tobą usiąść? – spytała tylko.

– Jasne, siadaj. – Nie wiem, skąd się we mnie wzięła ta serdeczność. Zgarnęłam swój bałagan na połowę ławki od strony okna i przesunęłam się nieco, dając jej więcej miejsca.

Nie wiem. Cholera, nie wiem, ale...

Bałam się. Bałam się tego, co oznaczały te bóle. Bałam się tego, co się ze mną działo, co pojawiało się w mojej głowie, tego, co we mnie siedziało... i chyba ponad wszystko nie chciałam zostawać z tym sama. Tylko dlaczego natychmiast, gdy myślałam o samotności, stawał mi przed oczami obraz Jana?

Gburowaty Strażnik miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że myślałam o nim stanowczo za dużo. I z jakiegoś powodu ściskało mnie boleśnie w piersi, gdy tak się działo. No dobra, był przystojny – i to jak marzenie, a przynajmniej dla mnie, bo zawsze miałam słabość do długowłosych – ale w głębi czułam, że to nie do końca o to właśnie chodzi... Tylko o co?

Wreszcie zadzwonił dzwonek, wybijając mnie brutalnie z zamyślenia. Rozmowy ucichły, do klasy weszła wysoka i chuda jak tyczka kobieta koło pięćdziesiątki. Nie wyglądała na taką, którą zachwycałaby perspektywa prowadzenia jakichkolwiek lekcji, a już zwłaszcza matematyki w klasie humanistycznej, która wiadomo, że jej przedmiot oleje...

No, chyba żeby brać pod uwagę Natalię i kilka osób jej pokroju. Wbrew pozorom było ich tu całkiem sporo, a żadna z nich się przez lata nie wykruszyła.

Przysypiałam. Po pierwszej adrenalinie, która wydzieliła mi się w trakcie sprawdzania listy obecności, całe napięcie zeszło ze mnie błyskawicznie, a zmęczenie zakradło się cicho i niepostrzeżenie. Ściskałam mocno w dłoniach kubek z kawą i próbowałam ze wszystkich sił słuchać tego, co kobieta nam mówiła wyjątkowo cichym głosem, ale nic nie potrafiłam poradzić na to, że chwilami dosłownie odpływałam. Odpływałam i jednocześnie zastanawiałam się nad tym, jak to możliwe, że tyle lat minęło, a ja znowu jestem traktowana jak sprawiająca problemy młodzież. Młodzież, która stoi dopiero u progu życia, która dopiero ma wybierać, czym się w tym życiu zająć...

Litości, wszyscy na sali byli pełnoletni. W wieku dwudziestu dwóch lat każdy z nas z pewnością już jakieś swoje życie miał. I naprawdę nie zasługiwał na to, by traktowano go jak dzieciaka, jak na przykład siedzącego w pierwszej ławce Konrada, któremu oberwało się za to, że zamiast słuchać w skupieniu, zamalowywał kratki w zeszycie. Jakieś niesprawiedliwe mi się to wydawało. Nie byliśmy już dziećmi.

Ja nie byłam już dzieckiem. Myślę, że zasługuję na przynajmniej ułamek szacunku, jakim obdarza się osoby dorosłe. Myślę, że mam prawo do wyrażania własnego zdania. Myślę, że można zwracać się do mnie jak do kogoś dorosłego, bo jestem nauczycielowi w tej chwili równa. Mogę oczekiwać zwracania się do mnie per „pani", tak samo jak oczekuje się, że ja będę tak robić, prawda? Uważam się za osobę dorosłą i jako taka chcę być traktowana. Mam pracę, mam swoje życie...

Szlag, jak ja właściwie zdołam się z tym swoim życiem utrzymać, skoro chcąc nie chcąc przeszłam na pół etatu?

– Czy mogłabym prosić o uwagę szanowną panią z ostatniej ławki?

Ostry jak sztylet, wręcz ociekający sarkazmem głos rozciął ciszę jak dobrze naostrzony sztylet. Choć zupełnie już nie rejestrowałam tego, co się wokół mnie działo, teraz dosłownie podskoczyłam na krześle. Zaklęłam wyjątkowo paskudnie, polawszy swój nowy zeszyt do wszystkiego kawą z odkręconego kubka termicznego, i stropiłam się szybko, próbując zatuszować nietakt głupawym śmiechem. Za dużo czasu spędzam z twardymi facetami, którym kultura osobista nie zawsze wychodzi tak, jak powinna...

– Tak, o panią mi chodzi. – Do tej pory nijaka twarz nauczycielki wykrzywiła się w pozornie słodkim uśmiechu. – Jak pani ma na imię?

– Lea – wydukałam. Całą moją legendarną pewność siebie nagle gdzieś wcięło.

– A więc, Lea, czy mogłabyś, proszę, powtórzyć, o czym mówiłam przed chwilą?

Milczałam. No bo co miałam powiedzieć?

– Przepraszam, zamyśliłam się – wyznałam wreszcie z pokornym uśmiechem. Starałam się być jak najmilsza – no bo wymaganie szacunku swoją drogą, ale to jest matematyka, przedmiot, z którego do tej pory zdawałam jedynie dlatego, że udawało mi się zaprzyjaźniać z nauczycielami, bo chyba nigdy w swojej karierze nie dostałam z niej oceny innej niż solidne jeden. Odkąd wyszłam poza etap kolorowania cyferek, matematyka była moim największym przekleństwem.

– Ach, a o czym takim to szanowna Lea myślała, że okazało się tak ważne, by przeszkodzić nam w lekcji? – Założyła kościste ramiona na piersi. Napięcie w klasie panowało już takie, że można było spokojnie porąbać je siekierą.

A ja zaczynałam się denerwować. Już chciałam coś powiedzieć, lecz okazało się, że kobitka jeszcze nie skończyła.

– Dziewczyno, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że teraz powinnaś myśleć tylko o szkole? – zaczęła o wiele mniej sympatycznym tonem. – Zobacz, jaką szansę otrzymałaś. Szkoła jest teraz najważniejsza, nie możesz sobie tak myśleć o niebieskich migdałach i innych głupotach, tylko się skupić na...

Lea odpaliła kamuflowanego od rana pierdolca.

– Myślałam o mojej karierze zawodowej, którą to szkoła mi przerwała – oznajmiłam głośno i wyraźnie. – I o tym, jakie problemy z utrzymaniem się będę miała, skoro musiałam przejść przez to wszystko na pół etatu. To chyba dość istotne zmartwienie. – Ugryzłam się w język, zanim dodałam cokolwiek więcej, co obrażałoby mój znienawidzony przedmiot sam w sobie.

Cisza zgęstniała jeszcze bardziej, o ile to możliwe. Kobieta patrzyła na mnie dłuższą chwilę z ogniem w oczach, zapowietrzywszy się własną złością. Otrząsnęła się stosunkowo szybko, złapała okruch kredy z podstawki pod tablicą i wyciągnęła go w moją stronę jak wyzwanie.

– Proszę. Chodź. Popiszesz się, skoro jesteś taka mądra.

– Ale ja... – Nagle zaczęłam się jąkać. Pierdolec zniknął jak ręką odjął. – Ja bardzo przepraszam, po prostu jestem taka tym wszystkim zdenerwowana... Postaram się już uważać, naprawdę...

– Będziesz uważać przy tablicy. Zapraszam.

Całe życie mignęło mi przed oczami. Powoli podniosłam się z niewygodnego krzesełka, poprawiłam niewidoczne zagniecenia na bluzce, rozejrzałam się po wszystkich, szukając ratunku. Na co właściwie liczyłam? Patrzyli z ciekawością, rozbawieniem, w niektórych przypadkach z dezaprobatą, lecz nikt nie wyglądał na chętnego, by rzucić się na pożarcie królowej nauk za mnie. Bardzo powoli ruszyłam do tablicy, wzięłam w dłoń kredę, napisałam podyktowane równanie... i tak zostałam.

– No? – poganiała kobieta z triumfem malującym się na twarzy. – Nie wiesz, jakie jest rozwiązanie?

Pokręciłam bezradnie głową. Już miałam zacząć się tłumaczyć, gdy... w ciszy rozbrzmiał nieznośnie głośny dzwonek.

– No, masz szczęście. – Kobieta zmrużyła gniewnie oczy i machnęła lekceważąco dłonią, dając mi odejść. – Ale widzimy się w tym miejscu następnym razem.

Pokiwałam grzecznie głową i spierniczyłam do ławki, jakby mnie stu diabłów goniło. Jednym ruchem zgarnęłam wszystkie swoje rzeczy do torebki i wręcz wybiegłam na korytarz.

– Ty naprawdę tego nie umiałaś? – Natalia, choć o wiele ode mnie wyższa, a więc i posiadająca dłuższe nogi, miała spore problemy, żeby nadążyć. – Przecież to wzór skróconego mnożenia.

– Z niewiadomymi – jęknęłam. – W kwestii mojej znajomości nauk ścisłych naprawdę nic się nie zmieniło przez te lata. – Przytuliłam kubek z kawą jak tarczę. – Co teraz mamy? – zmieniłam szybko temat.

– Angielski w sali numer dwadzieścia pięć. Wiesz, gdzie to jest? – Dłuższą chwilę przyglądała się planowi lekcji.

– Tuż obok wyjścia z szatni. Chodźmy już. – Nie wiem, dlaczego tak zależało mi na tym, żeby ze mną szła, ale poczekałam, aż spakowała idealnie złożoną kartkę do teczki.

Już pod odpowiednią klasą zdałam sobie sprawę z kolejnej sprawy. Mianowicie takiej, że podręczniki do angielskiego, choć je kupiłam, z pewnością zostały na stole w kuchni.

– Nosz ja pierdzielę! – produkowałam się, grzebiąc w torebce w próżnej nadziei, że książki magicznie się w niej zjawią, jeśli odpowiednio ładnie je o to poproszę. – No i co teraz? Jeśli tego angielskiego uczy raszpla choć trochę podobna do tamtej, to mam przerąbane jak stąd do Częstochowy...

– Jak to? Nie masz książek? Już pierwszego dnia? – Dla niej musiało to być po prostu niepojęte, bo patrzyła na mnie jak na chorą psychicznie. – No, to ładnie się przygotowałaś...

– Jestem pewna, że je brałam – skłamałam. W ostatnim akcie rozpaczy obróciłam torebkę do góry nogami i wytrząsnęłam całą jej zawartość na parapet z lastriko. Jak się okazało, rzeczy miałam w niej całkiem sporo, ale żadna podręcznika nie przypominała.

Kurna, a czy ja szkolnych rzeczy przypadkiem do plecaka nie pakowałam...? Mądrze, Lea, mądrze. Ciekawe, że o robocie nigdy nie zapominałaś. Bezradnie jeszcze raz przegrzebałam utworzony bałagan, lecz książek w zielonych okładkach nie było dokładnie tak samo, jak przed chwilą.

– Co to jest? – Natalia ciekawie podniosła do oczu jeden z zeszytów z kolejowym wykazem ostrzeżeń stałych. Miałam ich przy sobie sześć. Sześć zeszytów, plik wykazów pracy, osiem rolek zapasowej taśmy rejestrującej do prędkościomierza, bloczek rozkazu pisemnego „S", który wczoraj miałam zostawić na Parkinsonie, i ani pół pieprzonego podręcznika.

– To? – Obejrzałam się na koleżankę, gdy już przestałam się załamywać. – A, taka głupota do pracy. W sumie większość tutaj to głupoty do pracy. Pomyliłam torby. Chyba. – Chyba, bo zeszyt do wszystkiego przecież miałam, podobnie jak zapas żarcia, które normalnemu człowiekowi wystarczyłoby przynajmniej na tydzień. I piórniczek w kształcie kota z puchatym ogonkiem, któremu nie byłam w stanie się oprzeć, gdy zobaczyłam go w sklepie. Ale piórniczkiem się raczej nie uratuję... podobnie jak bagnetem, który jak najszybciej schowałam z powrotem.

– Głupoty do pracy? To gdzie ty pracujesz? Coś tam mówiłaś o jakiejś karierze... – Z bardzo niepewną miną przejrzała bloczek z rozkazami i zaczęła oglądać zafoliowaną rolkę taśmy. W tej postaci w sumie do niczego nie była podobna, więc nic dziwnego, że się nią zainteresowała.

– A no bo ten – wypowiedziałam się. – Pracuję na kolei. Prowadzę lokomotywy.

Szczęka dosłownie jej opadła.

– O rany – wydukała wreszcie. – To jesteś tą... maszynistką?

– Tak to się ogólnie zwykło nazywać. – Jęknęłam bezradnie, gdy zadzwonił dzwonek. – Zajebiście. Trzymaj za mnie kciuki. – Odebrałam jej szybko taśmę, przez chwilę rozważając, czy by się może na niej nie powiesić.

Dobra, Lea, po co ta histeria? Przecież to tylko szkoła...

Weszłam pewnym siebie krokiem do klasy, ponownie zajęłam miejsce w ostatniej ławce przy oknie, rozpakowałam się, naszykowałam zeszyt do wszystkiego. Szybko przesunęłam na środek ławki podręcznik Natalii z przepraszającym uśmiechem.

– Będziemy robić zadania na zmianę – powiedziałam słodko.

Lekcja minęła stosunkowo szybko. Gdy z takim wysiłkiem usiłowałam pobudzić szare komórki do przypomnienia sobie dawno nieużywanego języka, przestałam zwracać uwagę na cokolwiek innego. Angielski w sumie jako tako jeszcze mi się w życiu może przydać, więc nie ma co się na niego na dobre obrażać.

Tak, a następna była geografia. Nie wiem, jak to możliwe, ale zawsze miałam pecha do nauczycieli geografii. Przedmiot jako taki powinnam lubić – na swój sposób fascynowała mnie geologia: wody gruntowe, powstawanie skał, kratery, wulkany i cała reszta – tylko że nigdy jeszcze nie natrafiłam na ciało pedagogiczne, które chciałoby mi pomóc w rozwinięciu tej pasji. Więc jej nie rozwijałam. I tak przez inne pasje miałam na nią stosunkowo mało czasu.

A więc geografia. Ponownie zastosowałam swoją taktykę z wyborem ławki. Przemknęłam przez klasę, zajęłam miejsce, rozpakowałam się szybko, mając nadzieję, że nie wzbudzę swoją osobą zbędnej uwagi, i grzecznie poczekałam, aż zacznie się lekcja...

A przynajmniej w założeniu miało to tak wyglądać.

Chciałam iść do tej cholernej ostatniej ławki przy oknie, lecz zostałam w wyjątkowo bezczelny sposób zatrzymana przez nauczycielkę. Nauczycielkę, która może i nie wyglądała aż tak źle jak inne piewczynie tego przedmiotu, z jakimi miałam do czynienia wcześniej, ale miała w sobie coś takiego, co kazało mi się mieć na baczności.

– Zaraz, zaraz, mogłabyś podejść tu na chwilkę? – zawołała za mną, gdy przemykałam się obok staromodnego biurka z szybą na pomalowanym błyszczącym lakierem blacie.

Pomodliłam się w myślach o dobrą passę i posłusznie podeszłam bliżej, ignorując kolejną partię zaciekawionych spojrzeń. Dopiero trzecia lekcja, a ja już zamieniłam się dla całej klasy w sensację. Ciekawa odmiana, parę lat temu byłam dla nich zupełnie niedostrzegalna.

Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, kobieta dosłownie załamała nade mną ręce.

– Dziecko, jak ty wyglądasz, ja się pytam? Kto pozwolił ci się tak malować do szkoły?!

Oniemiałam. Po prostu stanęłam jak wryta, niepewna, czy właśnie nie padłam ofiarą jakiegoś wyjątkowo głupiego dowcipu.

– Słucham? – wydukałam wreszcie, co w zapadłej ciszy zabrzmiało głośno jak wystrzał armatni.

– Chodzi mi o twój makijaż – powtórzyła w miarę cierpliwie. – Dziewczyno, nie wolno tak malować się do szkoły, to nie wybieg na pokazie mody. Rozumiemy się?

Kurde, nie, to nie był żart. To naprawdę nie był...

– Nie rozumiem – wyznałam. – Przecież makijażem nie robię nikomu krzywdy, prawda?

– Nie obchodzi mnie, czy komuś robisz krzywdę, czy nie. Nie wolno tak malować się do szkoły, dziecko. Idź do łazienki i zmyj to z siebie.

Szczękę miałam już gdzieś w okolicy kolan.

– Ale dlaczego...? – spróbowałam jeszcze raz. – Inne dziewczyny też się malują. – Wskazałam gestem na resztę klasy, jak mała dziewczynka chwytając się ostatniej deski ratunku. Może i nie było takich zbyt wiele, ale mam w klasie kilka dziewczyn z makijażem, nie wszystkie to zaniedbane kujonki.

– Taki brak skromności jest obrazą dla szkoły – powiedziała kobieta stanowczo. – W domu możesz się malować, tutaj nie ma takiej możliwości. Proszę, idź do łazienki i umyj twarz.

Pierdolec pojawił się ponownie z triumfalną pieśnią na ustach.

Nie, do cholery. Nikt nie będzie traktował mnie jak dziecka. Nie ma nawet takiej opcji, bym w wieku dwudziestu dwóch lat została ponownie zdegradowana do zestrachanej trzynastolatki, która bała się własnego cienia. Po prostu nie.

– Jestem pełnoletnia, mam więc prawo decydować o tym, czy się maluję, czy nie – powiedziałam zdecydowanym tonem. – To nie średniowiecze, żebym musiała się przejmować skromnością swojego wyglądu. Dopóki nie łamię zasad dobrego smaku, mogę wyglądać tak, jak chcę.

– Ach, czyżby? – Podniosła się z miejsca i wzięła pod boki. A miałam nadzieję, że przynajmniej na chwilę się zapowietrzy i każe mi usiąść... – Chyba pomyliło ci się, gdzie się znajdujesz. Nie jestem twoją koleżanką, żebyś mogła się tak do mnie zwracać. Spódnicę też masz skandalicznie krótką.

– Co z nią jest nie tak? – Obejrzałam wnikliwie swoje ubranie. Spódniczka w kolorze pudrowego różu może i faktycznie sięgała mocno ponad kolano, ale do mini było jej chyba jeszcze daleko... Albo i nie?

– Ty jeszcze pytasz?! – Pokręciła głową z niedowierzaniem i westchnęła głęboko. – No dobrze. Więc skoro już tutaj jesteś, to może zechcesz pochwalić się przed resztą klasy swoją wiedzą o przedmiocie?

Nie chciałam.

– Chyba jestem nieprzygotowana – wydukałam.

– Na moich lekcjach nie ma nieprzygotowań – uświadomiła mnie z pełną stanowczością. – Więc może zechciałabyś zerknąć na tę mapę i powiedzieć nam, w jakiej odległości znajdują się te dwa miasta? – Postukała palcem w dwa punkty na kolorowej płachcie materiału, wiszącej do tej pory na staromodnym stojaku za jej plecami.

– Nie mogę sprawdzić tego w internecie?

Tym razem jednak się zapowietrzyła.

– Boże, co te dziewczyny mają teraz w głowach?! – zbulwersowała się. – Tylko internet i internet. Jakby ci zabrać ten głupi internet, to byś przecież zginęła. Tylko o internecie, portalach społecznościowych, ciągle zapatrzone w siebie... Wy naprawdę myślicie, że daleko tak zajdziecie?

– Dlaczego mam nie korzystać z internetu, skoro on istnieje...?

– Nie nazywaj uzależnienia korzystaniem! – wściekła się na dobre. Kurde, gdzie ja trafiłam – to jest szkoła, czy jakieś pierdzielone wariatkowo? – Ciągle by tylko z telefonem chodziły, zdjęcia sobie robią... nie wiedzą, czym jest prawdziwe życie. Nic nie wiecie oprócz tego, ile musicie mieć tych całych lajków, żeby znajomi was lubili. Ubierają się jak ladacznice i... – Westchnęła boleśnie. – Dzisiaj wpisuję ci tylko uwagę, ale następnym razem...

– A pani wie, z jaką prędkością i do jakiego miejsca jedzie się na sygnał zastępczy na semaforze wyjazdowym na szlak z samoczynną blokadą liniową? – palnęłam. – Nie życzę sobie, by ktokolwiek nazywał mnie ladacznicą, a zwłaszcza publicznie.

To, co w tamtej chwili zapanowało, dobitnie uświadomiło mi, że jednak nie miałam pojęcia o tym, czym jest tak naprawdę cisza.

– Wyjdź – wycedziła wreszcie nauczycielka.

– Słucham? – Zawahałam się nieco.

– Wyjdź w tej chwili na korytarz. Następnym razem widzę cię przy tablicy. Wyglądającą jak człowiek, zaznaczam.

Nie byłam zła. Byłam wkurwiona. Bez słowa odwróciłam się na pięcie i wyszłam, trzaskając drzwiami.

Na pustym korytarzu zatrzymałam się na chwilę, zacisnęłam pięści, odetchnęłam głęboko, zamykając oczy. Stałam tak chwilę, próbując się opanować, lecz im mocniej się starałam, tym bardziej bolała mnie głowa. Czułam się okropnie.

Czułam... że coś się stanie. Tylko niby co?

Wplotłam palce we włosy, ledwo powstrzymując się od płaczu. Nie rozumiałam, co dzieje się ze mną samą. Bałam się. Tak cholernie się bałam...

A Strażnik Jan niezmiennie wyświetlał mi się pod zamkniętymi powiekami jak film, tak wyraźny i namacalny, jakby faktycznie był tam ze mną.

Zakręciło mi się w głowie. Jak pijana poleciałam na ścianę, wsparłam się na niej ciężko. W skroni zakłuło tak mocno, że po prostu nie zdołałam otworzyć oczu, bo nawet przenikające przez powieki światło sprawiało mi cierpienie. Dosłownie namacałam tandetną ławkę i usiadłam na niej, nie ufając własnym nogom. Chciało mi się płakać, chciało mi się krzyczeć w błaganiu o pomoc... ale wiedziałam, że i tak nikt by nie przyszedł. Nie do mnie.

Bo głupcy zawsze odwrócą wzrok, woląc żyć we własnej imaginacji świata, zamiast dostrzegać to, co prawdziwe... Z jednej strony nie dziwiłam się im. Sama chciałabym tak umieć. Własna imaginacja jest o wiele bezpieczniejsza od prawdy.

Dlaczego muszę tutaj być? Dlaczego muszę na każdym kroku przywoływać swoje demony, od których miałam nadzieję uwolnić się raz na zawsze? Dopóki tutaj będę, nie będę mogła ich przegnać. To niemożliwe. To boli...

Co się dzieje? Dlaczego to wszystko musi przytrafiać się właśnie mnie?

Przez chwilę byłam pewna, że coś widziałam. Że jakaś obca myśl zabłysła w moim chorym umyśle, wdarła się do niego, jeszcze nie do końca sprecyzowana i niejasna, lecz wystarczająco przerażająca, by niemal zagnać mnie do kąta. Błysnęło...

To było pomieszczenie w jakimś opuszczonym budynku. Stara farba schodziła ze ścian całymi płatami, lecz sprzęt laboratoryjny wyglądał na aż przesadnie nowoczesny, skrząc się w promieniach słońca wpadających przez pęknięte okno. Przez chwilę widziałam to wszystko oczami osoby leżącej na niewygodnym szpitalnym łóżku. Przez chwilę czułam, jak kilka par dłoni przytrzymuje mnie, szarpiącą się i wyklinającą na czym świat stoi, gdy mężczyzna w maseczce na ustach szykuje się do podania mi zastrzyku...

To był mój sen. Śnił mi się przynajmniej co drugą noc, lecz nie zwracałam nigdy na niego większej uwagi. Owszem, pojawił się nagle jakiś czas temu, ale mało to natrętnych snów miałam? Był po prostu jednym z wielu i nie posiadał więcej sensu niż cała reszta.

Tylko że teraz było jakoś inaczej... bo przecież nie spałam.

Drgnęłam niespokojnie, czym prędzej otworzyłam oczy. Sen wciąż migał mi w wyobraźni, jak nagle odzyskane wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. Wspomnienie, którego nie powinnam mieć, bo...

Bo to było niemożliwe. Tak, Lea, mało walnięta jesteś, więc wmów sobie jeszcze, że ktoś robił na tobie jakieś pieprzone eksperymenty, a następnie wymazał ci pamięć. Nie no, kaftanik z przydługimi rękawami i pokój wyłożony materacami masz murowany.

Nie chcę tutaj być. Tak bardzo nie chcę tutaj być...

Oddajcie mi moje życie, proszę...

Zerwałam się z miejsca, zaklęłam porządnie. Zdecydowanym krokiem ruszyłam w stronę schodów, jednocześnie grzebiąc w torebce w poszukiwaniu telefonu. Szybko wybrałam numer opatrzony nazwą „Dyspozytor".

Dzisiaj na warcie ponownie był pan Tomek. Odebrał zaskakująco szybko jak na niego.

– Dzień dobry, panie Tomku, nie przeszkadzam może? – zawołałam zaskakująco normalnym uśmiechniętym tonem.

– No cześć, blondi, co tam? – Ziewnął głośno. – Nie powinnaś właśnie świetnie bawić się w szkole?

– Kij ze szkołą – zapowiedziałam. – Doszły mnie słuchy, że masz jakiś zagubiony karny Kordon, którego nikt nie chce wziąć.

– Ojej, skąd takie przypuszczenie? – kiepsko udał zaskoczenie. – Oczywiście, że mam transport za Kordon. Zawsze mam transport za Kordon, którego nikt nie chce wziąć. A czemu pytasz? Mało ci po wczorajszym?

– Odczuwam jakiś niewyjaśniony niedosyt, który czym prędzej pragnę zaleczyć – oznajmiłam. – Trzymaj go dla mnie.

– Co? Czyś ty oszalała?! – Obudził się w jednej sekundzie. – Nie dość, że masz dzisiaj wolne, to jeszcze...

– Oj tam, panie Tomku. Biorę dzisiaj Kordon. Wpiszecie mi nadgodziny. O której mam ruszać? – Nie przejmując się niczym, wzięłam swoją kurtkę z o dziwo otwartej szatni. Właściwie to wciąż nie rozumiałam, po co była mi ona potrzebna przy takich upałach.

– Pół godziny temu. Ale przecież...

– Wszyscy będą zadowoleni. Pan, bo nie będzie już musiał szukać chętnego, a ja, bo... No, bo będę – ucięłam mało inteligentnie. – Trochę go opóźnię, ale w sumie i tak już nie dałoby się tego nie opóźnić. Będę za jakąś godzinkę. Tylko trzeba Parkinsona zatankować.

– Niech ci będzie – westchnął wreszcie dyspozytor. – Już nie wnikam, co z twoją edukacją, bo to nie moja sprawa, ale mam przynajmniej nadzieję, że wiesz, co robisz. Bo wiesz, prawda?

– Niczego nie byłam tak pewna, panie Tomku – zapewniłam, napierając barkiem na stare drzwi wyjściowe. Metalowa konstrukcja z brudnymi szybami zaskrzypiała przeraźliwie, ale nikt się tym nie zainteresował. – Przecież to bardzo fajna służba. Nie wiem, czego wszyscy od niej chcą.

Pan Tomek zaklął mało dyskretnie, warknął coś bliżej nieokreślonego i rozłączył się bez pożegnania, jak to on.

Drzwi szkoły trzasnęły za mną o wiele głośniej, niż wypadało. A ja roześmiałam się radośnie, podskoczyłam dwa razy, jak mała dziewczynka, chcąc dać upust rozpierającej mnie energii, i ruszyłam szybkim krokiem w stronę przystanku tramwajowego.

Oh, little baby, your so fucked up – zaśpiewałam jak pomylona, nie przejmując się tym, że ktokolwiek mógłby mnie widzieć. – Too much of that and there ain't no love...

Odwróciłam się na chwilę. Tak, patrzyli – okna sali geograficznej wychodziły akurat w tą stronę, tak więc wszyscy siedzący przy oknie mieli na mnie świetny widok. Kilka osób obserwowało mnie z ciekawością.

You gonna take it, anyway you can – nuciłam dalej. Pomachałam im z szerokim uśmiechem.

Pomachałam, a następnie rzuciłam krótkie spojrzenie w stronę nie tak odległego Kordonu. Budynki Strefy Wyłączenia rysowały się na horyzoncie, dziwnie zamazane w mętnym świetle nisko zawieszonego słońca.

https://youtu.be/j7625QI3vJA

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top