Rozdział 19
Czasem, gdy czuję się naprawdę źle, lubię wyobrażać sobie, że to wszystko wreszcie eksploduje. Że świat, wzniesiony na podwalinach murowanych ludzkim okrucieństwem i przemocą, wali się w pył, że zostaje po nim jedynie kupka ledwie się tlących popiołów i zarastające burzanem ruiny. To byłoby trochę jak spełnienie marzeń. Może i na tyle przerażających, że boję się wypowiadać je na głos... ale jednak. Chyba po prostu wierzę w to, że ludzkość nie zasługuje na ratunek, że nic nas już tu nie czeka, że powinniśmy odejść (dobrowolnie lub nie), jeśli na powrót na Ziemi mają zapanować ład i porządek.
Miałam siedemnaście lat, gdy świat ostatecznie się popsuł, a Kordon zagarnął rekordowe tereny, gdy zagłada wyciągnęła swoje lepkie palce po ludzkość tuż obok mojego domu. Miałam ledwie siedemnaście lat, gdy wypadki przewidywane jedynie przez przodujących autorów science-fiction zburzyły porządek znanej mi rzeczywistości...
W wieku siedemnastu lat normalne dziewczyny umawiają się na imprezy, przeżywają swoje pierwsze lub kolejne już miłości, z których każda jedna obowiązkowo jest właśnie tą na całe życie i najbardziej wyjątkową ze wszystkich. Uczą się w lepszych i gorszych szkołach, coraz chętniej myślą o planowaniu życia – wybierają uczelnie, a wraz z nimi miasta, które przeobrażą się w ich domy, możliwe że na stałe. Ważne są dla nich przyjaźnie, wolność, swoboda, wywalczona od nadopiekuńczych rodziców, sympatyczna sprzedawczyni w sklepie, która nigdy nie prosi o dowód, najnowsza playlista ulubionego wykonawcy, pełne zależności i powiązań towarzyskie życie, toczone na szkolnych korytarzach i w wyimaginowanych cyfrowych pokojach portali społecznościowych jednocześnie. W wieku siedemnastu lat masz świadomość, że to dopiero początek, że cały świat stoi przed tobą otworem, że wystarczy sięgnąć, aby wszystkie wspaniałości stały się tylko twoje. W wieku siedemnastu lat...
Cóż, ja w wieku siedemnastu lat, w dniu, w którym w mieście rozbrzmiały syreny, a zdezorientowani ludzie zaczęli wychodzić przed domy, gdy wojskowe samochody opancerzone rozsiały się na ulicach, gdy tysiące osób dostały polecenie spakowania się jak najprędzej i wyniesienia gdziekolwiek, o ile tylko „gdziekolwiek" znajdowało się poza obrębem naprędce wznoszonego ogrodzenia z gotowych metalowych paneli i worków z piaskiem... Ja właśnie wtedy uśmiechnęłam się szeroko po raz pierwszy od bardzo dawna, roześmiałam się w głos i wykrzyknęłam: „Nareszcie!", wznosząc ręce do nieba.
A potem rozejrzałam się z gorzkim: „I to tylko tyle?".
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Być może zawsze taka byłam. Być może miałam w sobie wilka, na długo nim go we mnie zaszczepiono.
Być może właśnie wyruszałam w drogę, na której końcu poznam człowieka, który odpowiedzialny jest za moje senne koszmary. Czy to dobrze, że najmocniej ze wszystkiego pragnęłam mu za to podziękować?
Chciałam przemienić się w wilka. Pragnęłam zrzucić więżące mnie ubranie, obrosnąć gęstą sierścią i puścić się biegiem pomiędzy niszczejącymi blokami. Chciałam czuć pękające pod łapami pędy wybujałych chwastów na niegdyś względnie zadbanych trawnikach. Chciałam brodzić w upalnym, przenikliwie parzącym powietrzu i nieprzyjemnie ostrych promieniach słońca. Chciałam po prostu mknąć przed siebie tak prędko, jak tylko pozwoliłoby mi na to piękne zwierzęce ciało, chciałam ścigać się z wiatrem świszczącym w uszach i czuć jego palce, rozczesujące gęste futro. Chciałam być wilkiem, nie człowiekiem. Czy to nie zabawne, że gdy zyskałam pewność, iż to nie jedyne durne mrzonki, że jeśli tylko zechcę, mogę w każdej chwili się tym wilkiem stać, zaczęłam za tym tęsknić jeszcze mocniej? Być może zdążyłam się uzależnić. O ile można mówić o uzależnieniu w kontekście wspomnień chwil, w których nauczyło się żyć naprawdę.
Dobrze wiedziałam, że teraz przemienić się nie mogę. Czekano na mnie, prawda? Nie mogłam porzucić lokomotywy tuż za bramą, z całą pewnością obserwowaną – jeśli nie przez obecny gdzieś patrol, to z całą pewnością przez kamery. Nie mogłam zwlekać, nie mogłam zniknąć w upale na wiele godzin. A przynajmniej nie mogłam tego zrobić jeszcze teraz. Tylko że dusiłam się w zamknięciu. Przenikliwy zapach smaru, tak zwanego kolejowego brudu, oleju napędowego i spalin, mieszanka, którą zwykle lubiłam na takich zasadach, na jakich pokochać można również obiektywnie paskudny aromat kleju i świeżej farby drukarskiej, dławił mnie w gardle. Ledwo mogłam oddychać, bo miałam wrażenie, że wrażliwe gardło i śluzówka nosa dosłownie płoną od wżerających się w nie toksyn. Radiotelefon zatrzeszczał niespodziewanie, wyłączyłam więc zasilacz panicznym uderzeniem w przycisk, a towarzyszący temu charakterystyczny elektryczny trzask postawił mi dęba wszystkie drobniutkie włoski na karku i ramionach. Ośmiocylindrowy silnik dudnił, zagłuszając wszelkie rozsądne myśli, kiepskie szyny trzeszczały nieprzyjemnie pod naciskiem ponad siedemdziesięciu czterech ton. Od silnych wibracji trzęsły się wszystkie najdrobniejsze śrubki, każda najmniejsza podkładeczka pod nakrętką, a każdy z tych dźwięków odzywał się ostrym kłuciem w moich zębach.
Wciąż tkwiłam w ludzkim ciele, a jednak byłam tutaj przede wszystkim wilkiem.
Odsunęłam szeroko okno i na chwilę wychyliłam się na zewnątrz. Wciągnęłam pełne płuca powietrza, próbując pod gęstą warstwą spalin doszukać się tego kuszącego Czegoś, co tak mnie tutaj przyzywało. I było tam, wciąż rozkosznie wyraźne... choć nadal nie umiałam go nazwać. Grunt, że samą swoją obecnością poprawiło mi humor. Uśmiechnęłam się tylko, serce dostosowało się do wolniejszego rytmu. Wilk zgodził się poczekać.
Samochód Strażników pojawił się po kilku minutach. Parkowali za jednym z pierwszych bloków, w całkiem nieźle utrzymanej osiedlowej uliczce, a na mój widok uruchomili samochód i mignęli światłami. Odrobinę ironiczne wydało mi się, że akurat teraz otrzymałam eskortę, skoro właśnie wybierałam się w głąb strefy zupełnie sama (nie licząc Jana), ale widocznie przepisy są przepisami. Towarzyszyli mi przez całą drogę na teren swojej bazy, jadąc na tyle blisko toru, na ile było to możliwe; czasem niknęli mi gdzieś między budynkami lub za gęstymi zaroślami, lecz byłam pewna, że słyszałabym ich doskonale, gdyby nie to, że sama siedziałam w pojeździe robiącym największy hałas. Trochę mi się chciało z tego śmiać... bo gdyby przyszło co do czego, to ja odstraszałabym demony od nich, a nie odwrotnie. Skąd jednak mogli o tym wiedzieć? Jan, jak widać, nie należał do tych, którzy chętnie rozpowiadali cudze sekrety.
Dziwne to było. Najwyraźniej wspólnie uznaliśmy moją zmiennokształtność za sekret, nie ustalając tego nawzajem. Demony się mnie bały, gdy byłam wilkiem, co można by było świetnie wykorzystać, ale dopóki nie wiedziałam, na czym to ma polegać, faktycznie rozumiałam, że nie warto rozpowiadać o sobie na prawo i lewo. A nuż znalazłby się ktoś jeszcze, kto z eksperymentem na dzieciach miał coś wspólnego... i na przykład chciałby uciszyć jedyną osobę, która może o tym pamiętać.
To już było raczej myślenie paranoiczne, ale w podobnej sytuacji paranoja nie była chyba czymś aż tak bardzo złym. Raczej przejawem nieco tylko podrasowanego zdrowego rozsądku, którego to podobno u mnie deficyt.
Trafiłam na plac, na którym jakiś czas temu miałam okazję zostawiać wagony. Po minięciu wysokiego muru, zwieńczonego kompozycją z drutu żyletkowego i dwoma wieżami strażniczymi, na których kręciło się kilku facetów z bronią, zostałam pokierowana przez Strażników z samochodu na jeden z środkowych torów, choć zupełnie nie rozumiałam, dlaczego tak zależało im na konkretnym, zamiast pozwolić, bym wtoczyła się na pierwszy lepszy, skoro wszystkie bez wyjątku były puste. Poczułam cień goryczy na myśl, że jakiś inny maszynista przyjechał tu pod moją nieobecność i zabrał puste wagony, które sama przywlokłam, ale szybko się przywołałam do porządku. Jak rany, czy ja komukolwiek zazdrościłam, że dostał taką robotę, prawdopodobnie zresztą za karę? Nie miałam monopolu na tą służbę, a władze chyba całkiem słusznie uważały, że są ludzie, którzy bardziej się nadają do czegoś takiego, niż ta mała, chuda laska, która to popada ostatnio w pracoholizm, byle tylko nie siedzieć samotnie ze swoimi myślami. Niby nikt nie starał się mnie oszczędzać, zgodnie z zasadą równego traktowania dumnym, typowo męskim „chciałaś, babo, mieć taką pracę, to się teraz w niej baw i zobacz, jak to jest", ale gdy przychodziło do czegoś takiego, nagle pojawiało się tysiąc osób znacznie odpowiedniejszych ode mnie. Co z tego, że sama się o te przejażdżki upominałam.
Nieważne. W praktyce myślałam o tym jedynie po to, by ugasić obawy, taka prawda. Niemal szczękałam zębami, i to wcale nie z powodu wibracji od źle wytłumionego silnika. Po prostu gdy wilk zgodził się ustąpić, w zamian pojawił się człowiek. Ta mała, chuda laska, która kolejny raz dostrzegła przemożny absurd właśnie doświadczanej sytuacji.
Mężczyzna z samochodu zamachał na mnie, gdy znalazłam się w jego zdaniem odpowiednim miejscu – nabrałam do niego nieco szacunku, bo okazał się znać sygnalizację kolejową. Kusiło mnie, żeby do niego o tym zagadać, ale po opuszczeniu samochodu nawet do mnie nie podszedł, tylko zwinął się gdzieś w jakimś sobie tylko znanym celu. Wzruszyłam ramionami, jakbym miała na to wpływ, i zgasiłam silnik, chcąc posiedzieć chwilę w ciszy. Wsłuchiwałam się przez parę minut w trzaski stygnących podzespołów i tykanie zegara w prędkościomierzu, nie wiedząc, co powinnam zrobić.
Ludzie pojawili się właśnie wtedy, gdy uznałam już, że najwyraźniej o mnie zapomnieli i spędzę tu jeszcze kilka godzin, wywabiona na zewnątrz jedynie potrzebą odszukania łazienki. Chyba zdołałam przysnąć na niewygodnym zydlu, po omal się z niego nie spieprzyłam, gdy Jan zapukał w ostoję lokomotywy tuż pode mną.
– Jesteś tam? – spytał mało sympatycznie, gdy wychyliłam się przez okno, za wszelką cenę starając się nie dać po sobie poznać, że nie pamiętam, jak posyłało się serce z przełyku z powrotem na swoje miejsce.
– Sama się zastanawiam – palnęłam w podobnym tonie. Otworzyłam drzwi i przysiadłam na schodkach, patrząc z ciekawością, jak podchodzi do nas dwóch mężczyzn z wózkami technicznymi, na których wlekli nic innego, jak bańki z olejem napędowym.
– Przyda się? – Strażnik skinął na nich głową, jego typowy ironiczny uśmieszek poszerzył się nieco. W oczach błyskała mu duma, najwyraźniej miał uciechę z perspektywy, iż pomyślał o czymś, na co ja sama nie wpadłam.
– Na pewno – mruknęłam. Rozpierające go męskie „patrzcie, jaki jestem wspaniały" dodatkowo podsycało to, że faktycznie poczułam się lekko zbita z tropu. Że też sama na to nie wpadłam...
– Gdzie to upchnąć? Czy trzeba przelać do mniejszych zbiorników? – zapytał jeden z mężczyzn.
Drugi dodał szybko:
– I czy takiej ilości ten trup nie zużywa na samo odpalenie?
Zaśmiali się, jakby było z czego.
– Pokonamy na tym całe pięć kilometrów więcej. – Wyszczerzyłam się szeroko, postanawiając pobawić się w tą grę. Niech mają.
– E? – Jan wyglądał przezabawnie, gdy uśmieszek z twarzy mu dosłownie wyparował. W jednej sekundzie był taki uchachany, a w następnej przemienił się w najczystszy obraz konsternacji, jaki kiedykolwiek widziałam – dosłownie jakby ktoś przewinął film... – To ile ten sprzęt pali? Mamy tu nieco ponad czterysta litrów, kurwa mać...
– Dobra, dobra, nie gorączkuj się. – Szkoda mi się go zrobiło, więc przewróciłam oczami w niby znudzonym geście, choć satysfakcję miałam jak cholera. Choć głupią, przyznaję. – Bardzo się przyda. Przy oszczędnej jeździe cztery dodatkowe dni, jeśli wszystko dobrze pójdzie.
Odetchnął z ulgą, choć zaraz się o to na siebie wściekł. Wszystkie emocje tak doskonale było po nim widać...
Oczywiście jak już jakieś miał.
Poinstruowałam mężczyzn, jak wsadzić dwie beczki do tylnego przedziału, w którym znajdowało się webasto, i ładne pół godziny obserwowałam, zwijając się ze śmiechu, jak się gimnastykują. Jan chcąc nie chcąc musiał do nich dołączyć; po jakimś czasie zawołali dodatkowych trzech ludzi i w takim składzie, za pomocą absurdalnej konstrukcji z lin pokonali przeszkodę w postaci metalowej barierki i wsadzili beczki na swoje miejsce, ucząc mnie przy okazji takiego zestawu barwnych przekleństw, że aż w pewnym momencie zaczęłam je zapisywać. Gdy z czołami zroszonymi kroplami potu uznali, że mają dosyć na dziś i idą się umyć, mało nie leżałam już na ziemi. Jan, najwyraźniej mający nadzieję, że gdyby nie te trudności, moglibyśmy zaraz wyruszać, zostawił mi zaskakująco małą torbę ze swoimi rzeczami i zniknął razem z nimi, a podczas całej drogi do niskiego budynku nieopodal zdążyli omówić chyba wszystkie części ciał wraz z doskwierającymi im dolegliwościami. Po tym opisie nie musiałabym znać ludzkiej anatomii, by być w stanie naszkicować z pamięci cały schemat człowieka rodem z atlasu medycznego.
Spytałam kręcącego się nieopodal kolesia z łukiem, gdzie znajdę łazienkę, skorzystałam z niej i wróciłam na lokomotywę. Jana dalej nie było widać, rozłożyłam więc sobie hamak i rozwaliłam się w nim z książką. Gdy wlazł na lokomotywę po jakichś dwóch godzinach i zastał mnie w tej pozycji, bujającą się wystawioną poza krawędź bosą nogą, dłuższą chwilę stał jak kołek i zastanawiał się, jak powinien to skomentować.
– Tobie się w dupie aby nie przewraca? – spytał wreszcie zaskakująco cicho jak na niego. I jakoś tak niepewnie.
– No co? – Udałam, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Wskazałam na jeden z niewygodnych foteli. – A ty chciałbyś na takim zydlu przesiedzieć dwanaście godzin? Zapewniam, że już po dwóch pojawia ci się w głowie kilkadziesiąt rozwiązań znacznie kreatywniejszych od hamaka.
Nie skomentował. Zmierzył mnie jeszcze jednym złym spojrzeniem, wrócił się po swoją torbę, którą oczywiście zostawiłam na zewnątrz, jako że nie byłam w stanie jej nawet podnieść, i znowu wsiadł do kabiny, tak się panosząc, że chcąc nie chcąc musiałam z leżenia na dobre zrezygnować. Gdy trwałam brzuchem do góry, podczas gdy tak nade mną górował, czułam się bardzo niepewnie. Nie miał na sobie pełnego kompletu ochraniaczy, w których chodził na patrole, ale i tak zajmował zbyt dużo miejsca. Facet był zwyczajnie wielki, a ja przy nim czułam się już zupełnie jak karzeł...
A nie, wróć, czułam się tak właściwie na co dzień. Ale przy nim jakoś bardziej.
– Zanim wyjedziemy, musimy parę spraw ustalić – zaczął po chwili zadomawiania się tonem, jakim pewnie instruował swoją drużynę.
Uprzejmie przełknęłam wskazanie, że ja jego drużyną bynajmniej nie jestem. Kusiło, nie powiem, ale co by mi z tego przyszło prócz kłótni? Może i feministyczna duma mi na to nie pozwalała, ale w tej sytuacji musiałam zaakceptować jego wyższość.
– Słucham – powiedziałam więc zamiast tego. Ostro i z jakąś taką pretensją.
Obserwowałam chwilę, jak przelicza strzały z różnokolorowymi lotkami, rozwinięte z foliowego, nieprzemakalnego zawiniątka wprost na pulpicie lokomotywy. Chwilę w nich grzebał, porównał kilka z nich, mruknął pod nosem coś, co niemal na pewno brzmiało „zawsze muszą coś spierdolić", lecz niestety nie rozwinął myśli, choć aż mnie swędziało, by go do tego przymusić.
– Po pierwsze: słuchasz się mnie. – Łypnął na mnie z powagą i tak jawną niechęcią, że aż mnie zabolało. – Żadnej samowoli. Żadnych niespodzianek. Serce strefy to nie miejsce na spacerki krajoznawcze, rozumiesz? Tam jest tak niebezpiecznie, że w życiu nie poszedłbym na taką akcję nawet całym oddziałem. Nawet dwoma. My tam nigdy nie chodzimy. Nigdy tam nie chodziliśmy, nawet gdy strefa dopiero powstała i ogradzała jedynie las z instytutem w środku.
– Więc dlaczego się zgodziłeś, skoro to aż takie narażanie życia? – spytałam, praktycznie wchodząc mu w słowo, i to tonem, którym jak najmocniej uwypukliłam brak logiki w połączeniu tworzonym przez jego słowa i zachowanie. Nie spodobało mi się, jak do mnie mówił, ani to spojrzenie, którym bardziej niż jasno zasugerował, że ma mnie za wilczka o niezbyt dużym rozumku, więc nie umiałam sobie darować. Wszyscy już wiedzą, że jestem przy nim przewrażliwiona, i chyba nie muszę powtarzać milionowy raz dlaczego. Zakochanie się brzmi w moim kontekście tak głupio, że nie lubię używać tego zwrotu nawet w myślach. Ale zabijcie mnie, a nie wymyślę dlaczego.
– Bo ja to co innego. – Tak, właśnie takie miał dla mnie wytłumaczenie. – Nie rozdzielamy się. Nigdzie nie chodzimy oddzielnie. Opuszczamy ten jeżdżący kiosk tylko na wycieczkę za potrzebą. Pojmujesz?
Cudem ugryzłam się w język, zanim zapytałam, czy mógłby powtórzyć, bo akurat zastanawiałam się, czy spakowałam lakier do paznokci.
– Nie bierzesz pod uwagę tego, że mnie demony się boją – wytknęłam bezlitośnie, zanim zdążył moje milczenie uznać za zgodę i przejść do następnego punktu.
Zawahał się. Dobrze to widziałam, nawet w powoli zapadającym zmierzchu.
– Być może. Ale podejrzewam raczej słusznie, że żadne z nas nie chce sprawdzać, jak daleko sięgają granice tego strachu.
– Chciałam tylko zauważyć, że poradzę sobie w strefie znacznie lepiej niż ty. Nawet gdy porównać nasze doświadczenie.
Zanim zdążyłam się zapowietrzyć ze szczęścia, jaką to szpilę mu wsadziłam, zdążył zgasić mnie kolejnym spojrzeniem, tym razem jasno sugerującym, że jeszcze jedno słowo, a nauczę się latać. Za plecami miałam wciąż otwarte okno, więc wolałam się zamknąć. Miałam wrażenie, że obrażenia goją mi się nieco szybciej, odkąd zaczęłam się przemieniać, ale chyba nie chciałam sprawdzać, czy to aby nie przywidzenie... Nie w taki sposób.
– Po drugie – powiedział bardzo powoli i wyraźnie – mam pewne obiekcje co do tego złomu.
– A co ci się w nim nie podoba? – Teraz to już poczułam się osobiście dotknięta. Odruchowo pogładziłam nieskazitelnie czysty pulpit, na którym po zabawie ze strzałami zaczynał właśnie sprawdzać pełne magazynki do nieco archaicznego karabinu, który ustawił na początku swoich porządków w kącie.
– Szczerze? Kurwa, wszystko. – Westchnął ciężko, jakby setny raz musiał coś tłumaczyć małemu i wyjątkowo tępemu dziecku. – Naprawdę muszę wymieniać? Nie macie wy na tej kolei czegoś młodszego chociaż z dwadzieścia lat?
– Oczywiście, że mamy. Tylko że na młodszych spalinówkach pojawia się problem z pojemnością akumulatorów. Rozładowują się błyskawicznie. W czterdzieści minut, o ile ich nie wyłączysz. A wyłączniki w tych, na które mam autoryzację, znajdują się poza kabiną, musielibyśmy do nich wychodzić na zewnątrz. Trzeba by było albo liczyć się z długim czasem uruchamiania, albo nie gasić silnika wcale, co zjadłoby za dużo paliwa. Poza tym nie zdołałabym sfałszować danych z rejestratora zdarzeń i kamer, jeśli pracodawcy zachciałoby się je ściągnąć, i łatwo by było dojść, gdzie się szwendaliśmy.
– Osobiście wolałbym na twoim miejscu odłączyć kamery i symulować ich awarię, niż... – Z lekkim niepokojem rozejrzał się wokół. – Jak często to się psuje?
Nie odpowiedziałam. To chyba wystarczyło do zrozumienia, jak ewentualna odpowiedź by brzmiała.
– Ja pierdolę – jęknął Strażnik, na moment ukrywając twarz w dłoniach. – A jak się to zesra, to co zrobimy? Dlaczego ja się na to zgodziłem...?
– Nie zesra się – odparłam z pewnością siebie, której bynajmniej nie czułam. Nie przyznałam, że mam poutykany we wszystkich kątach zestaw naprawczy... który i tak guzik mógł nam dać w razie poważniejszej awarii. I nie przyznałam, ile razy w miesiącu zdarzało się, że lądowałam na hali napraw niezgodnie z harmonogramem przeglądów, zazwyczaj przyholowana przez uczynnego kolegę.
Ja sama się zastanawiałam, czy my gdzieś tam zwyczajnie nie utkniemy...
– Naprawdę nie możemy pojechać samochodem? – spytałam tylko nieśmiało.
– Mówiłem już. Tam nie ma żadnej drogi dojazdowej. Kilkugodzinny spacer przez las zupełnie odpada, a inaczej niż torami nie zdołamy się tam dostać. Albo to, albo rezygnujemy.
Rezygnować nie zamierzałam, udałam więc, że niesamowicie zainteresowała mnie śruba otwierająca obudowę prędkościomierza.
– To jest pieprzone samobójstwo – mruknął Jan pod nosem. W nerwach nacisnął za mocno jakąś sprężynę w magazynku i kilka nabojów potoczyło mu się na podłogę.
Co to w ogóle był za magazynek? Rany, parę razy na strzelnicy w życiu byłam, a takiego ustrojstwa to jeszcze nie widziałam.
Odruchowo pomogłam mu je zbierać. Oczywiście na wdzięczność nie miałam co liczyć – nawet nie spojrzał mi w oczy, gdy mu je podałam, choć aż przeszedł mnie dreszcz, gdy poczułam ciepło jego dłoni. Pragnęłam zatrzymać ją na dłużej, chciałam przesunąć po niej palcami, sprawdzić, jakie są w dotyku porastające ją włoski... ale umknął przede mną szybko. Nie wiedziałam, czy specjalnie, bo wyczuł bijące ode mnie emocje, czy raczej dlatego, że po prostu chciał ponownie załadować magazynek i wziąć się do sprawdzania reszty sprzętu. Pewnie to drugie, ale niechciane, paranoiczne myśli już czekały w karnym rządku, aby mnie zaatakować w pełni swojej chwały.
– W każdym razie nie wiem, co tam zastaniemy – podjął zniecierpliwionym tonem. – Nie wiem, jak strefa wygląda dalej. Byłem tam ostatni raz naprawdę wiele lat temu, dużo się mogło zmienić. Spodziewam się, że więcej niż kilka razy będziemy musieli pozbywać się z torów powalonych przez wiatr drzew i innych śmieci. Biorę pod uwagę, że w ogóle na jakimś etapie mogą się okazać zupełnie nieprzejezdne. Lokomotywa może się wykoleić równie chujowo jak ostatnio, ale tym razem za daleko od bazy, by przyjechała po nas pomoc. Nawet gdyby chciała.
– Chciała... – powtórzyłam ostrożnie. – Zaraz. To oni wiedzą, gdzie my jedziemy? – Znacząco wskazałam kciukiem na niski budynek nieopodal. Podejrzewam, że nie tam znajdowała się główna baza, miejsca musiało tam być niewiele, ale grunt, że wiadomo, o co mi chodzi.
– Pewnie, że wiedzą – prychnął Strażnik. – A jak inaczej miałbym im wytłumaczyć, że znikam na kilka dni? Urlop wziąłem ostatni raz siedem lat temu. I wróciłem z niego przed czasem. Twoje wyparowanie też jakoś musiałem wytłumaczyć.
– Czyli co? Powiedziałeś swoim zwierzchnikom, że jedziesz Bóg wie gdzie z młodocianą maszynistką na kilka dni? Czy że urządzamy sobie biwak w środku strefy? Bo nie rozumiem.
Zgrzytnął zębami. Już miał dosyć, a ja jeszcze nie zaczęłam na dobre go wkurzać.
– Teoretycznie nie mam zwierzchników – wycedził ze zniecierpliwieniem.
– A praktycznie?
– Praktycznie to mamy demokrację. Dowódcy oddziałów są sobie równi. Jeden pełni funkcję tego najważniejszego w całej wsi, ale w rzeczywistości nie może mi otwarcie niczego zabronić.
– To brzmi jak absurd. Straż funkcjonuje sobie na zasadzie radosnej, zgodnej komuny? Nie kupuję tego.
– Nie masz pojęcia, jak funkcjonuje Straż.
– Bo zamiast mi to wytłumaczyć, warczysz na mnie, że nie rozumiem.
– A na chuj masz rozumieć?
Zabolało. A jak zawsze, gdy coś mnie zaboli, od razu rozpala się we mnie gniew. To było silniejsze ode mnie – po prostu odsłoniłam zęby i warknęłam na niego z głębi gardła, tak, jak nigdy nie przypuszczałabym, że potrafię.
Nie przestraszył się, ale jego lewa dłoń wylądowała na przypiętym do pasa czarnych bojówek nożu. Perspektywa majchra długości mojego przedramienia wbitego w bebechy podziałała na mnie lepiej niż najsilniejsze środki uspokajające, choć sama nosiłam w torebce bagnet od kałasznikowa i nieźle się nim posługiwałam.
– Inni wiedzą tyle, ile muszą wiedzieć – podsumował niezbyt sympatycznie. – Nie wiedzą, czym jesteś. Nie wiedzą, co ja mam z tym wspólnego. I tak już powstają dziesiątki plotek, co jedna to lepsza. Chcesz posłuchać?
Może i chciałabym, gdyby nie to, że sam jego ton sugerował jasno, iż nie ma najmniejszej ochoty na opowiadanie mi ich. Wzruszyłam tylko ramionami i znowu zajęłam się tą cholerną śrubą. Zakręciłam ją tak mocno, że dłuższą chwilę nie byłam w stanie z powrotem jej obluzować.
– Coś jeszcze? – spytałam wreszcie, widząc, że mężczyzna zajął się tym razem przeglądaniem swojego bagażu osobistego.
– Na wszelki wypadek powinnaś mnie nauczyć obsługi tego złomu. – Skinął głową na pulpit z niezbyt zachwyconym wyrazem twarzy.
– Nic trudnego. Takim czymś nawet małpa by pojechała, więc ty raczej też ogarniesz.
Trochę się zjeżył, bo z mojego tonu jasno można było rozpoznać, że nie uważam jego intelektu za szczególnie wyższy od tego przeciętnej małpy, ale nic nie odpowiedział. Pokornie wysłuchał, gdy pokazałam mu, jak uruchomić lokomotywę, jak ruszyć z miejsca i jak zahamować. W gruncie rzeczy jazda lokomotywą luzem jest znacznie łatwiejsza od obsługi samochodu. Schody zaczęły się dopiero wtedy, gdy Jan poprosił mnie o wymienienie najczęstszych usterek i sposobów radzenia sobie z nimi. Złośliwy głosik kazał mi najpierw opowiedzieć mu ze wszelkimi szczegółami o największych katastrofach, i to takim tonem, jakby zdarzały się one na co dzień.
– Koledze jakiś czas temu odpadł na przykład dolny zbiornik paliwa – zaczęłam beztrosko, nie przejmując się tym, że już po tym zdaniu koleś zzieleniał. – Ogólnie dałoby się jeszcze dojechać na górnym, ale wiesz, jak się wbił w tłuczeń... Jechał dość szybko, więc się na nim wykoleił. Wszystkimi zestawami, trzeba było sprowadzać dźwig. Innym razem ktoś, nie pamiętam już kto, zahamował nastawnikiem tak mocno, że go praktycznie wyrwał. Zablokował się tak perfidnie, że w warsztacie chyba ze dwa dni się z nim męczyli. Mi osobiście parę razy podczas startowania zapaliły się akumulatory. One są pod podłogą kabiny, iskry poleciały takie, że zrobiło się jasno jak w dzień, a jak dojechałam na warsztat, to już zostawiałam za sobą chmurę dymu...
– Kurwa, nie, już mam dosyć! – Jan znowu ukrył twarz w dłoniach. – Nie kończ...
– Najczęściej zdarzają się usterki w działaniu wentylatora, temperatura wody przekracza osiemdziesiąt pięć stopni i trzeba załączać chłodzenie przełącznikiem na pulpicie. Czasem nie chce też startować z pulpitu i trzeba wiedzieć, który stycznik w szafie elektrycznej nacisnąć. Albo wyrzuca przekaźniki nadmiarowe, od tego jest ten przełącznik. – Postukałam palcem w odpowiednią dźwigienkę. – Ale jesteś pewien, że nie chcesz dalszych historii? Mam jeszcze kilka. Na przykład między trzecim a piątym cylindrem jest taka charakterystyczna złączka od układu wodnego, która lubi zacząć przeciekać, i wtedy cały płyn chłodniczy...
– Nie! – Jak małe dziecko zatkał sobie uszy. – Jedźmy już najlepiej. Chcę mieć to za sobą.
– Ależ proszę bardzo. – W razie czego nie wspomniałam, że wolałabym spędzić noc tutaj i wyruszyć z samego rana, a nie szlajać się po zniszczonych torach po ciemku. Niby miało to sens – jeśli ruszymy teraz, zmrok minie, gdy dotrzemy do końca toru utrzymanego we w miarę znośnym stanie... Zresztą do nocy było jeszcze daleko, a faktycznie czas mógł być istotny.
Jak zwykle w sytuacjach pod hasłem „Parkinsonie, masz się absolutnie nie zepsuć", do granic obsesji wsłuchiwałam się w pracę silnika, gdy w tempie flegmatycznego ślimaka podjeżdżaliśmy do bramy na końcu placu rozładunkowego. Żeby wrota otworzyć, trzeba było trzech strażników, osłanianych przez czwartego w czymś na kształt wieżyczki. Wszyscy zasalutowali nam, gdy przejeżdżaliśmy obok – wolałam się nie zastanawiać, czy z szacunku dla Jana, czy w hołdzie dla przyszłych poległych... Tuż za bramą zatrzymałam się na chwilę, by odciąć zawór czuwaka.
– Jakby ktoś pytał, to się zepsuł. Zerwał i nie dało się skasować – rzuciłam na potrzeby gapiącego mi się nad ramieniem faceta, zanim zdążył o cokolwiek zapytać.
– Nie sprawdzą tego jakoś? – W jego głosie zabrzmiała autentyczna ciekawość. A to nowość.
– No co ty. – Zaśmiałam się krótko. – Niby jak?
– Gdy zgłosisz naprawę? Tam była plomba.
Patrzcie go, jaki nagle przepisowy.
– Już ustaliliśmy, że ten sprzęt żyje własnym życiem. Czuwak umie się naprawić sam. Zgłoszę usterkę, oni popatrzą, pomyślą, postukają, stwierdzą, że w warunkach warsztatowych nie występuje, i wypiszą mnie z zaleceniem „jeździć, obserwować".
– Ja pierdolę. – Parsknął czymś pomiędzy śmiechem a głośnym chlipnięciem. – Nigdy nie wsiądę już do pociągu.
Obawiam się, że jazda pociągiem, pomimo tych wszystkich krzaczków znanych jedynie obsłudze, i tak jest znacznie bezpieczniejsza od tego, co nas czekało...
A więc mamy to. Mur bazy Straży pozostał za nami, chowając się stopniowo za krzywizną łuku i gęsto upakowanymi budynkami. Znajdowaliśmy się jeszcze na terenach regularnie patrolowanych przez typków z łukami bloczkowymi, lecz niedaleko przed nami rozciągała się w pełnej okazałości dziewicza Strefa Wykluczenia – miejsca opanowane przez demony, gdzie ludzka stopa nie postała już od ładnych paru lat.
Pchaliśmy się w sam środek najbardziej niebezpiecznego kawałka świata, nie mając żadnej gwarancji, że cel naszej radosnej wycieczki jeszcze istnieje, czymkolwiek (lub kimkolwiek) w ogóle był. Silnik pyrkotał na razie równiutko, paliwa z górnego zbiornika praktycznie nie ubyło, wskazówki termometrów wskazywały książkowe wartości, za nami unosiła się śliczna chmurka spalin – jednym słowem: wszystko działało. Na razie.
Boże, dlaczego ja się zgodziłam na coś tak durnego? Na pytanie „gdzie ty masz, kobieto, rozum", z pełną premedytacją i gromkim entuzjazmem odkrzyknęłabym teraz „w dupie!".
To było tak straszne, że aż zaczęłam się śmiać. Najpierw cicho – próbowałam to tłumić w próżnej nadziei, że jakoś się rozejdzie, aż wreszcie dostałam kolki i rozwyłam się na całego. Jan, do tej pory przyklejony nosem do szyby w drzwiach po lewej stronie kabiny, specjalnie dla mnie oderwał się od lizania wzrokiem okolicy.
– Lecz się – warknął pod nosem, tak cicho, że gdyby nie mój wynaturzony słuch wilczego mutanta, na pewno utonęłoby to w huku silnika i odgłosach telepania się wyposażenia.
– A, cholera, zapomniałam tabletek! – wykrzyknęłam przez łzy. – Trzymaj się, tera będę zawracać!
***
Jak to było do przewidzenia, kłopoty kiedyś musiały się zacząć.
To musiała być bocznica wybudowana już po tym, jak pojawiły się pierwsze demony – wiła się między budynkami, nieraz tak blisko nich, że nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoliłby na podobną budowę, nie kojarzyłam jej też z map linii kolejowych, które zdobiły ściany budynków na terenie mojego paskudnego obozu pracy, zasłaniając największe plamy i ubytki w tynku. Sporo się im przyglądałam, czasami zwyczajnie nie miałam nic innego do roboty, gdy musiałam poczekać na przydział obowiązków, a było wokół za głośno na czytanie książki, więc mogłam z niemal stuprocentową pewnością stwierdzić, że takiej nitki na nich nie było. Pojedynczy tor, dwa toki zarośniętych rdzą szyn na ciężkich betonowych podkładach, brak słupów trakcyjnych – tędy musiały jeździć ciężkie składy towarowe, choć z żółwią prędkością, bo na niewiele można sobie było pozwolić z tak marną ilością tłucznia i tak ciasnymi łukami. Jeśli mogłam się wypowiadać, widząc wszystko z wysokości swojego stołka, jak na razie wydawało się to to w znośnym stanie, pozwoliłam sobie więc na nieco ponad piętnaście kilometrów na godzinę. Jechałam bardzo ostrożnie – rozpędzałam lokomotywę do jako takiej prędkości, a dalej jechałam z rozpędu, próbując poprzez warstwę podwójnego odsprężynowania wyczuć, jak zachowywał się tor pod nami. Niektóre fragmenty zdawały się niepewne, szyny wyraźnie uginały się pod ciężarem, inne z kolei nie miały sobie nic do zarzucenia.
Wokół panowały cisza i spokój, o ile o ciszy można mówić, gdy praktycznie siedzi się na gigantycznym dieslu, od którego wszystkie śrubki w kabinie wpadają w wibracje. Jedynymi formami życia, jakie dostrzegałam, były pojedyncze ptaki i jeden spłoszony lis, demonów ani śladu.
A przynajmniej dla mojego niewykwalifikowanego, skoncentrowanego na elementach kolejowych oka, bo w pewnym momencie Jan warknął do mnie mało sympatycznie:
– Zatrzymaj się tutaj.
Z czystej przekory chciałam pozwolić, by lokomotywa potoczyła się jeszcze z paręnaście metrów... ale w ostatniej chwili przemieniłam to na zahamowanie tak gwałtowne, że ciężka maszyna praktycznie stanęła dęba w miejscu, a Strażnik prawie wychlastał sobie ząbki o pulpit.
– Kurwa! – wydarł się, rzucając mi takie spojrzenie, że chyba w dobrym geście byłoby, gdybym własnoręcznie obdarła się ze skóry i rzuciła demonom na pożarcie. – Czy ty umiesz tym w ogóle hamować?!
– Nie rozumiem pytania – żachnęłam się ostentacyjnie.
– Podczas naszego pierwszego spotkania rozjebałaś bramę, a teraz... – Zdławił kolejne słowa, przeżuł je i połknął, warknąwszy coś bliżej nieokreślonego przez zaciśnięte i niebezpiecznie wyszczerzone zęby.
– Wspominałeś, że mam cię natychmiast słuchać. Więc słucham natychmiast. – Wzruszyłam ramionami, udając, że wcale nie ucierpiała właśnie moja męska duma. O ile w ogóle mam coś takiego.
Cholera jasna, nie umiałam być przy nim poważna i dojrzała. No nie dało się, kurde.
Zwłaszcza gdy wyglądał tak, jakby naprawdę nie marzył o niczym innym prócz wywrócenia mnie na lewą stronę.
– Co się stało? – Zadałam adekwatne pytanie, widząc, że sięgnął po łuk.
– Zostań tutaj – burknął, otworzył drzwi i po prostu sobie poszedł. Bez słówka wyjaśnienia.
– Kurwa, nie wierzę – westchnęłam, zawiązałam sznurek na nastawniku, by lokomotywa sama nie wyluzowała i nie stoczyła mi się nigdzie w cholerę, i podeszłam do drzwi po lewej stronie, by zobaczyć, co ten pajac wyczynia. Jak można się było łatwo domyślić – zdążył się teleportować diabli wiedzą gdzie, więc stałam tam sobie jak głupia, szukając wzrokiem jakiegokolwiek ruchu.
Okej, w porządku, może zabrzmiało to idiotycznie... tylko że pamiętajmy o jednej z najważniejszych tutaj kwestii: to ja jestem dużym wilczkiem, przed którym demony spieprzają w podskokach. Jeśli się tutaj pojawiły, znacznie ekonomiczniejsze byłoby wystawienie mnie, bym na nie warknęła i tupnęła, niż ganianie z łukiem po krzakach, zwłaszcza że zapas strzał z całą pewnością nie uzupełniał się sam. Zamarłam tak z dłonią na klamce drzwi, wahając się, czy powinnam za Strażnikiem biec, czy jednak pozwolić mu robić swoje...
Demonów było sześć – chwilę mi zajęło, zanim je dostrzegłam na dachu niewielkiej przybudówki, znajdującej się ładnych kilkadziesiąt metrów od nas. Kucały, albo przestraszone widokiem maszyny, której nie umiały skojarzyć z obrazami wspomnień z poprzedniego życia, albo zastanawiając się, jak najwygodniej nas podejść. Jakim cudem Jan je zauważył? Tkwiły tam praktycznie nieruchomo, wprost idealnie zlewały się z pokruszonym tynkiem na ścianie wieżowca. Przyjemny dreszcz liznął mnie wzdłuż kręgosłupa, zęby lekko mi się wyostrzyły – gdy już odkryłam drogę do mojego wewnętrznego wilka, powstrzymanie go, aby nie wychodził na zewnątrz przy byle okazji, było prawie niewykonalne.
Dlaczego nie mogliśmy ich po prostu zignorować? Były daleko. Może tylko obserwowały. Może wcale nie planowały zwołać ziomków i zorganizować zasadzki za najbliższym rogiem. W ten sposób tylko marnujemy czas i paliwo...
Dopiero gdy jakiś zbłąkany refleks światła odbił się w szybie tuż obok mojej twarzy, zorientowałam się, że patrzę w złą stronę.
Ostrożnie podeszłam do drzwi po prawej. Tam akurat namierzenie Jana zajęło mi moment: musiał wykorzystać lokomotywę jako osłonę – przemknął za nią, prosto w kępę krzaków, którą minęliśmy chwilę temu, a stamtąd bez trudu dostał się do skorodowanej drabinki, prowadzącej na dach parterowego budynku, stojącego tak blisko torów, że gdybym chciała, mogłabym wychylić się przez okno i dosięgnąć go dłonią. Przyklęknął na jedno kolano obok ceglanego komina i z na wpół napiętego łuku mierzył w coś, co znajdowało się przed nami. Spróbowałam podążyć za jego wzrokiem, ale okazało się, że jednak jestem za cienka w te klocki: chłop ewidentnie celował w koronę starego kasztanowca, zwieszającego się nad torami w sporej odległości przed nami, ale co on tam zauważył? Tego już się nie domyśliłam. I ciekawa byłam, czy nie skupił się na tym tak mocno, by nie skapnąć się, że z drugiej strony mieliśmy całą kilkuosobową widownię.
Odwróciłam się i stanęłam na palcach, mając nadzieję dostrzec demony na przybudówce...
Były tam tylko trzy. Połowę gdzieś wcięło. Serce stanęło mi chyba na moment. Znowu obejrzałam się na Strażnika, akurat w sam raz na to, by zobaczyć, jak błyskawicznie dociągnął strzałę do policzka i wypuścił. Sekundę po tym z tego cholernego kasztanowca prosto na tory zwalił się spory kształt w łachmanach.
Demon. Jeszcze nie tak dawno temu zwyczajny człowiek. Nad tym wolałam się nawet nie zastanawiać, choć chwilami pokusa była silniejsza ode mnie.
Odskoczyłam tylko cudem. Janowi wystarczył ułamek sekundy, by upewnić się, że zestrzelony problem już nie wstanie, mógł więc podnieść się i zdecydowanie ruszyć w stronę lokomotywy. Ostatnim, czego się spodziewałam, było to, że z dachu budyneczku skoczy wprost na stopnie do kabiny i bezbłędnie złapie się poręczy. Wparował do kabiny ruchem tak płynnym, że aż mi się rozmył w oczach – bardziej poczułam to w resorach lokomotywy i podmuchu powietrza, niż odpowiednimi do tego zmysłami – i rzucił się w stronę drzwi po przeciwległej stronie.
Wnioski były dwa: zauważył jednak naszą lożę szyderców, a ja powinnam darować sobie tamte dowcipy o małpie za nastawnikiem, bo jeszcze mi się czkawką odbiją. Małpy, która by wykonała takie zwinne „hyc" do kabiny z łukiem w ręce, chyba nigdy nie będzie mi dane zobaczyć. Jakim cudem on to zrobił?! Jasne, odległość od budynku była naprawdę niewielka, ale jednak...
Oczywiście moje rozmyślania trwały ułamek sekundy, bo rzuciłam się za Strażnikiem, zanim jeszcze wywołany przez niego podmuch powietrza zdążył wygasnąć. W samą porę, by zobaczyć, jak odwrócił się na drabince z wdziękiem baletnicy i skoczył sobie z tej wysokości... prosto na czekającego na niego tuż pod lokomotywą demona.
To było jak oglądanie jakiegoś tańca. Demon runął na ziemię, lecz zanim jeszcze jej dotknął, przyciśnięty ciężarem znacznie potężniej zbudowanego (i przede wszystkim opancerzonego) mężczyzny, w czubek czaszki miał wbity nóż bojowy. Ot, dla pewności. Kolejny demon, już rzucający się na Jana z lewej strony, zarobił łukiem z półobrotu, a trzeci, który zjawił się praktycznie w tym samym momencie, dostał najpierw kopniaka w splot słoneczny we wprost pięknym stylu, a następnie udławił się własną krwią z gardła rozpłatanego maczetą. Kiedy facet zdążył tę maczetę wyciągnąć, tego zupełnie już nie wiem, choć przez cały czas gapiłam się w niego jak w święty obrazek, z ustami rozdziawionymi nieelegancko z szoku. I podziwu – macie, nie będę się już wypierać: wystarczyło tych kilka sekund, bym była gotowa odszczekać wszystko, co kiedykolwiek brzydko na niego powiedziałam, warując przed typem na kolanach i błagając o przebaczenie. Gotowałabym mu wykwintne czterodaniowe obiady z konserw do końca naszej wyprawy, gdyby mnie o to w tamtym momencie poprosił.
Gdy odwrócił się w stronę demonów na daszku, miał już strzałę nałożoną na cięciwę. Nie uniósł łuku, ale nie miałam najmniejszych wątpliwości, że nie musiał. Zareagowałby szybciej, niż ja zdążyłabym w ogóle pomyśleć...
Tylko że demony na daszku były dwa. Gdzie się podział trzeci?
Odpowiedź otrzymałam w chwili, gdy coś grzmotnęło w drzwi za moimi plecami.
Tak, ja też mam dobry refleks, zwłaszcza odkąd odblokowało się we mnie wszystko to, co zrobiono w instytucie. Moje zmysły, siła i szybkość były już bardziej wilcze niż ludzkie i polepszały się z każdym dniem. Zdołałam odwrócić się w porę, by zobaczyć, jak dwukrotnie starsza ode mnie klamka rozpada się pod wpływem silnego kopnięcia, a demon wskakuje mi do kabiny.
Moja pierwsza myśl: chyba zaraz umrę.
Moja druga myśl: koleś zepsuł mi lokomotywę!
Nie miałam czasu, żeby zastanawiać się, czy Jan cokolwiek usłyszał lub zobaczył. Całkiem możliwe, że huk pracującego silnika stłumił wszystko do tego stopnia, że mój obrońca skapnąłby się, że coś jest nie tak, dopiero gdyby po powrocie zastał moje zakrwawione szczątki.
Ale czy ja potrzebowałam obrońcy, skoro to mnie stworzono po to, by zlikwidować nieudany eksperyment w postaci demonów?
To był naprawdę rosły mężczyzna. Zaskakująco słaby, rosły mężczyzna. Wydał stłumiony, zupełnie ludzki okrzyk, gdy dosłownie rzuciłam mu się do gardła, tak jak stałam. Cofnął się, trafiony pięścią w nos, kolejny krok w tył zrobił, gdy oburącz złapałam go za gardło, warcząc na wilczą modłę, przez wyszczerzone zęby. Oczy rozszerzyły mu się ze strachu w chwili, gdy moje ciało pokrył czarny meszek. Nie zdołał mi się wyrwać, uczepiłam się go z zaangażowaniem godnym rasowego buldoga, więc spróbował uderzyć mnie na odlew – nic z tego, nie miał jak się zamachnąć. Zachwiał się, runął na drzwi, a zanim wypadł z lokomotywy, ja zdążyłam ostatni raz drapnąć na wpół przeobrażonymi dłońmi. Trysnęła krew, polały się wnętrzności – na całe szczęście już na zewnątrz.
I na całe szczęście udało mi się nie zwrócić obiadu, gdy już uprzytomniłam sobie, co zaszło.
Jan wrócił do kabiny akurat w porę, by zobaczyć, jak biadam nad zmasakrowaną klamką, próbując złożyć ją do kupy zakrwawionymi dłońmi.
– Błagam, powiedz, że masz nawilżane chusteczki i śrubokręt – jęknęłam pod jego oniemiałym spojrzeniem.
– Co tu się...? – Tylko tyle zdołał wykrztusić.
– Gdy ty się świetnie bawiłeś, ja miałam tu nieproszonego gościa. – Uniosłam klamkę. Ręce drżały mi jak w febrze. – Drzwi mi zepsuł.
– A ty go w zamian wypatroszyłaś? – spytał słabo, wyjrzawszy w odpowiednią stronę.
Ja wolałam sobie tego widoku oszczędzić. Po prostu przytaknęłam.
– Na szczęście są jeszcze zamki na klucz i kwadrat – skwitowałam. – Nie wiem, jak mogłam zapomnieć o śrubokręcie.
– Ty się dobrze czujesz? – spytał wyjątkowo głupio.
– Możemy już wracać do domu? – zaskamlałam równie nieinteligentnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top