Rozdział 18
W szkole chyba nie było osoby, która nie zauważyłaby mojego roztrzepania. Sądzę, że już samo to, że pojawiłam się punktualnie z samego rana, zgodnie z regulaminem zmieniłam w szatni buty i poszłam od razu pod odpowiednią klasę, nie przedłużając niepotrzebnie i nie wyszukując na siłę powodu, dla którego mogłabym tego nie robić, było najlepszym znakiem, że coś jest ze mną grubo nie tak...
Cóż, myślami byłam po prostu gdzieś daleko. Gdzieś za Kordonem i gdzieś w pobliżu gbura Jana, który tak mi się cholernie podobał, że to aż bolało. Śnił mi się w nocy, skubany, czujecie to? Nawet gdybym nie była rozkojarzona swoimi wariactwami, nawet gdyby nie wisiało nade mną widmo wyprawy życia w miejsce, z którego mogłam wrócić jako demon lub z paroma dodatkowymi otworami w ciele, samo to skutecznie zmieniłoby mnie w bezmózgie warzywo. Moje ciało mechanicznie wykonywało potrzebne ruchy, a ja sama błądziłam wyobraźnią w zupełnie innym miejscu, znieczulona na to, co rzeczywiście działo się wokół...
Co brutalnie uświadomiła mi Natalia. Akurat gdy byłam w trakcie wspominania najprzyjemniejszego i najbardziej pikantnego momentu snu.
– Cześć! – wykrzyknęła na mój widok, aż podrywając się z ustawionej pod ścianą korytarza niskiej ławeczki. Swoją drogą, nigdy nie siadałam na tych tworach – były tak niewygodne, że o wiele bardziej wolałam już wiecznie brudną podłogę... – A co ty tu robisz?
Czułam się tak, jakby obudziła mnie z głębokiego snu (co w sumie zbytnio nie mijało się z prawdą, tak jak stwierdzenie, że w śnie tym nie miałam na sobie zbyt wielu ubrań). Możliwe, że dopiero w tym momencie załapałam, co jest grane... Rozejrzałam się nieprzytomnym wzrokiem wokół, niepewnie miętoląc w dłoni pasek zsuwającej się z ramienia torebki. Na dłuższą chwilę zamarłam ze wzrokiem wbitym w świat zewnętrzny, w upstrzoną oknami, brudnoróżową elewację najbliższego wieżowca. Przez głowę przemknęło mi, że stoi wystarczająco blisko, bym mogła bez trudu podglądać jego mieszkańców...
Znowu skoncentrowałam się na Natalii, gdy po prostu zamachała mi dłonią tuż przed twarzą.
– Ziemia do Lei! – krzyknęła tak głośno, że aż kilka snujących się po korytarzu osób obejrzało się w naszą stronę. – Jesteś tu z nami?
– Nie do końca – wydukałam wreszcie lekko zachrypniętym głosem. Śmiać mi się zachciało, gdy uświadomiłam sobie, że to pierwsze, co dzisiaj wypowiedziałam, nie licząc soczystego „kurwa, kto to tutaj postawił", gdy szykując się do wyjścia wlazłam w kuchenny stół.
– No właśnie widzę. – Dziewczyna odsunęła się na parę kroków, chcąc chyba objąć wzrokiem całą moją sylwetkę. Wyglądała na zamyśloną, trochę tak, jakby zastanawiała się właśnie, czy by mi o czymś nie powiedzieć, bojąc się jednocześnie, jak na to zareaguję.
Dziwne, ale naprawdę zaczynałam ją lubić. Kiepskie wspomnienia z liceum – tego liceum, które działo się w swoim odpowiednim czasie, a nie tej żałosnej jego parodii, do której musiałam chodzić teraz, godząc to jakoś z pracą – powoli odchodziły w zapomnienie. Może dojrzała? Może ja stałam się dla niej bardziej łaskawa? Coś sprawiało, że mimo wszystko nie czułam się bardzo źle w jej towarzystwie. Jasne, że istniało milion miejsc, w których pragnęłam znaleźć się bardziej, niż u jej boku, ale... dało się to znieść. Zwłaszcza że niedawno przecież widziałam, że faktycznie się mną przejęła...
Zaraz. Czy tamta sytuacja, gdy opowiedziałam jej o dziwnym śnie, a na ramieniu znalazłam bliznę po mocnym oparzeniu, nie była przypadkiem ostatnim razem, gdy byłam w szkole? Rany, zupełnie wypadło mi to z głowy. Tyle się ostatnio działo, że zgubiłam gdzieś chronologię wydarzeń. Nie byłam po prostu w stanie skupić się na takiej ilości problemów naraz. Czy istniał w ogóle ktokolwiek, kto by temu podołał? Fakt przemieniania się w wielkiego wilka wydawał mi się znacznie ciekawszy niż jakieś tam szkolne perypetie, zwłaszcza że przez ostatnie lata zdążyłam zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek chodziłam do jakiejś szkoły. Idiotyzm.
– Znowu to robisz. – Dziewczyna uniosła dłoń w taki sposób, że naprawdę myślałam, że zaraz mi pstryknie palcami tuż przed nosem. Odskoczyłam w razie czego na bezpieczną odległość i posłałam jej mordercze spojrzenie, którym tak się przejęła, że aż wywróciła oczami. Z politowaniem oczywiście. – Rany, nie ma cię tyle czasu, a teraz wyglądasz jak siedem nieszczęść... Nocka w pracy?
Pomysł pracy też mi się wydał tak odległy, że dłuższą chwilę zastanawiałam się, czego w ogóle to pytanie mogło dotyczyć.
– Tak – powiedziałam wreszcie niemrawo, uznawszy, że to w sumie całkiem niezła wymówka. Wahałam się, czy aby na pewno powinnam jej mówić o delegacji za Kordon. Jeszcze w histerię wpadnie... A nie daj Boże usłyszy to jeszcze jakiś nauczyciel, przekaże dyrekcji i naskarży w pracy, że po tylu nieobecnościach nie mogę sobie na to pozwolić, i całe przedsięwzięcie diabli wezmą.
Czy ja nie powinnam tego właściwie zgłosić do...
Znowu odpłynęłam, tak że dopiero po chwili zorientowałam się, że dziewczyna już drugi raz mnie o coś spytała.
– Przepraszam, mogłabyś powtórzyć? – Uśmiechnęłam się do niej słodko. Otworzyłam szybko torebkę i wygrzebałam z niej kubek termiczny. Zamierzałam ratować się kawką dopiero w połowie lekcji, gdy złapie mnie najgorszy kryzys, ale chyba jednak nie ma mocnych, przyda się teraz...
O ile nie będzie mi po niej jeszcze gorzej, bo w głowie zrobi się więcej miejsca na kolejne wątki myślowe.
– Pytałam, gdzie jechałaś? – powtórzyła z anielską cierpliwością. Znowu usiadła na tej niewygodnej ławce i podniosła odłożony wcześniej na bok zeszyt, z którego się pewnie uczyła. Ja tam nie wiem, nie zaprzątam sobie głowy czymś takim, jak nauka...
– Eee, no... tylko po bocznicy jeździłam – palnęłam z opóźnieniem to, co brzmiało najprawdopodobniej. Jeszcze bym potem zapomniała, jakie miasto jej podałam, i byłby kolejny kłopot. – Wybacz, naprawdę jestem zmęczona.
– Powiedziałabym, że prędzej zakochana, ale niech ci będzie. – Puściła mi oczko.
Że co? Zakrztusiłam się kawą, poplułam i o mało nie zabiłam przechodzącego akurat chłopaka, gdy majtnęłam torebką, by ułożyć ją w taki sposób, żeby dało się w niej poszukać chusteczek.
No bo, kuźwa, skąd ona...?
– Czyli trafiłam? – Roześmiała się głośno i klasnęła dłońmi, w których wciąż trzymała zeszyt, tak zaaferowana, że chyba nie zauważyła gniotących się w ten sposób kartek. – No to opowiadaj, kto to taki? Jakiś przystojny konduktor?
– Gorzej. – Usiadłam wreszcie obok niej, zorientowawszy się, że ta szamotanina nie ma sensu, bo chusteczek najwyraźniej nie mam. Dobrze, że bluzkę założyłam w takim kolorze, że plama powinna być niewidoczna... – Strażnik.
– W sensie że... – Urwała nagle. – Aha. Taki Strażnik? Ten przez duże S?
– Dokładnie. – Pogratulowałam jej teatralnie. – A teraz, skoro już wiesz, daj mi się pozałamywać w spokoju, bo chyba sama widzisz, jakie to beznadziejne.
– Mogę cię jeszcze dobić.
Posłałam jej mordercze spojrzenie, ale nie zamierzała przestać.
– Pierwszą mamy religię – dokończyła niepewnie. Strzeliła oczami na bok, chyba szukając zbawcy lub najszybszej drogi ucieczki.
– No i? – podpytałam, nie zrozumiawszy. Okej, za religią nie przepadam i wciąż zapominam się z niej wypisać, choć już kilka okazji miałam, ale... no bez przesady. Do wiary mam stosunek ambiwalentny, ale tolerancyjny, po prostu mam uczulenie na typowych katolików i całą obsługę naziemną, z którą wolę nie mieć wiele do czynienia, ale nigdy nie wpadałam w szczególne histerie z tego powodu...
– Nie poznałaś jeszcze naszej katechetki. To znaczy... – Dziewczyna sprawiała wrażenie naprawdę zaniepokojonej. – Poznałaś, ale lata temu. Jak zobaczyła twoje nazwisko w dzienniku, to się bardzo ucieszyła. Barbara Zduniak się nazywa.
Jaka znowu...?
Ach. No tak.
Barbara Zduniak była katechetką w moim gimnazjum. W sumie to była Katechetką przez wielkie K, bo ten zawód stanowił jej życiowe powołanie do tego stopnia, że nawet swój wygląd do niego dopasowywała. Serio, jeśli wspomnieć o katechetce, dokładnie ktoś taki stawał ci przed oczami – kobieta średniego wzrostu i średniej tuszy, o włosach ze śladami nieco sraczkowatej siwizny, spiętymi w tak ciasnego, niskiego koka, że wygładza wszystkie zmarszczki na przedwcześnie postarzałej twarzy, pozbawionej śladu makijażu. Zawsze ubierała się w brązowe lub szare swetry z golfem, ciemne dżinsy o kroju ukrywającym kształt sylwetki i ani myślała jakoś to urozmaicić, pewnie sądząc, że to byłby brak skromności, a brak skromności równa się przecież grzech. Miała kilka swoich ciekawszych odpałów, sprawiających, że w gimnazjum też zwlekałam z wypisaniem się zajęć, zbyt ciekawa, co jeszcze może odwalić, że tak to określę. Między innymi posiadała bardzo ciekawą manię rysowania komiksów. Na każdych zajęciach kazała klasie rysować historyjkę obrazkową na zadany temat z Biblii, a następnie wyzywała nas od najgorszych, wściekając się, że swoim brakiem talentu plastycznego obrażamy religię. Osobiście jestem zdania, że od nauczania wiary są osoby duchowne, a nie katecheci, z którymi co do jednego jest coś nie w porządku, ale co ja się tam znam...
Grunt, że z babką już lata temu miałam parę spięć. Między innymi to, w którym dostałam pierdolca, gdy wspomniała o grzechu aborcji, i zaczęłam jej dokładnie tłumaczyć, co o takim bajdurzeniu sądzę, po czym wylądowałam u dyrektora na dywaniku za obrażanie majestatu ciała pedagogicznego. Cóż, miałam świętą rację, nie pozwalając bluźnić na ratujące życie i zdrowie feministki, pech jednak chciał, że znajdowałam się w polskiej szkole, czyli instytucji zdominowanej przez zwolenników idiotycznej partii, której nazwę rozwinąć można jako Przyszli i Spieprzyli, i fanatyków religijnych. Czasy palenia na stosie niby dawno minęły, ale afera była wtedy tak gruba, że już niemal nabrałam pewności, iż specjalnie dla mnie zrobią wyjątek...
Chyba więc możecie się łatwo domyślić, że babka z mojego nazwiska nie mogła się ucieszyć. O ile nie była to radość rodzaju „przyszła pora zasłużonego rewanżu – teraz tak jej dosram, że aż jej w pięty pójdzie".
– O ja pierdykam – wydukałam, gdy wszystkie te myśli z prędkością światła przeleciały przez moją głowę. – A co mamy następne?
– O, już się pojawił pomysł wagarów? Nieładnie! – Udawanie pogroziła mi palcem. – Następną mamy chemię. Też chyba cię jeszcze na niej nie było. W ogóle to byłaś kiedyś w poniedziałek w szkole?
– Chyba nie – przyznałam z zakłopotaniem, ale bez szczególnego wstydu. Zaczęłam się szybko zbierać, mając nadzieję, że uda mi się ulotnić przed zbliżającym wielkimi krokami dzwonkiem. – To cześć!
– Zaczekaj! – W ostatnim momencie złapała mnie za nadgarstek. Ale mi się zachciało ją w tą łapę ugryźć... – Nie zostaniesz? Dlaczego zawsze musisz uciekać z religii? Wtedy, parę lat temu też tak ciągle robiłaś. Jesteś niewierząca, czy co?
– Jestem wierząca – burknęłam. – Raczej. Tylko wkurwia mnie obsługa naziemna. Puścisz wreszcie?
Niechętnie cofnęła dłoń.
– Niech ci będzie... Na chemii mamy sprawdzian, tak jakbyś chciała wiedzieć.
Rozważenie tego zajęło mi mniej niż sekundę.
– To ja może pokażę się dopiero na... – Zerknęłam szybko na zdjęcie planu lekcji w telefonie. – Na polskim.
– Nie wygłupiaj się – prychnęła, zdegustowana moim zachowaniem. – Pozujesz na taką dojrzałą, masz taką poważną pracę, a boisz się religii? Czy kiedykolwiek spotkała cię jakaś krzywda w kościele?
– Wyobraź sobie, że tak – syknęłam cynicznie. – Widzisz, w podstawówce miałam ustawioną na dzwonek tą piosenkę z youtube'a, „Gdzie jest krzyż?" się to nazywało. Zadzwonił mi kiedyś telefon na rekolekcjach. Zakonnica nie dała sobie nic wytłumaczyć, złapała mnie za fraki i wywaliła na schody przed kościołem, gdzie musiałam siedzieć cholerne trzy godziny. Zaznaczę, że było minus piętnaście stopni... O tym, ile razy ludzie religijni tłumaczyli mi, że byciem feministką obrażam ich i Boga, to już nawet nie wspomnę. Katolicy sądzą, że powinnam siedzieć w domu i rodzić bachory, a nie żyć, więc owszem, odrobinę za nimi nie przepadam, wiesz?
Trochę ją zatkało. Chwilę patrzyła na mnie takim bezrozumnym wzrokiem, nim wydukała:
– Ty chyba serio jesteś zakochana. Albo masz okres, bo nie myślisz logicznie... Jacy katolicy niby cię tak szykanowali?
– Mam wymieniać z imienia i nazwiska? – Daremność własnych wysiłków zauważyłam w chwili, gdy przypomniałam sobie, że przecież Natalia również głosowała na tych, co Przyszli i Spieprzyli, czego nie omieszkała nam opisać lata temu, gdy się dorywali do koryta.
– Daruj sobie – westchnęła ciężko. – Moim zdaniem naprawdę źle robisz, ale twoja sprawa. Ja cię prostować nie będę.
– A co to miało niby... – zaczęłam, ale zanim zdążyłam się na dobre zapowietrzyć, za mną rozległo się znajome:
– Och, Lea! Witaj!
Zacisnęłam zęby, bardzo religijnie pomodliłam się w myślach, żeby to się okazało jedynie przesłyszeniem, i powoli się odwróciłam. Niestety katechetka stała za mną w całej swojej okazałości. Chociaż minęło już prawie dziesięć lat, zupełnie nic się nie zmieniła. Nawet brązowy sweter miała chyba ten sam... Do tego uśmiechała się znacząco, wręcz... krwiożerczo.
– Dzień dobry – wycedziłam, siląc się na uprzejmość. Miałam ochotę kląć w głos, gdy kobieta minęła mnie swoim charakterystycznym sztywnym chodem i wsadziła klucz w zamek drzwi do najbliższej klasy. Jakim cudem ja nie usłyszałam dzwonka? Kłótnia z Natalią aż tak mnie pochłonęła?
– Szczęść Boże – poprawiła mnie z wyniosłą miną, gestem zapraszając do pomieszczenia.
Dziabnęłam się w język, nim wytknęłam jej – całkiem słusznie zresztą – że „szczęść Boże" to mogę co najwyżej do zakonnicy powiedzieć, a habitu u niej wcale nie widzę. Grzecznie weszłam do ciemnego pomieszczenia, posyłając podśmiewającej się Natalii mordercze spojrzenie. Szybko zajęłam ostatnią ławkę pod ścianą, jak najdalej od nauczycielskiego biurka. Wzdrygnęłam się, gdy ktoś zapalił światło, a jarzeniówki zamigały kilkakrotnie, nim zdecydowały, czy chcą działać; ktoś inny wziął się za odsłanianie niekoniecznie posłusznych żaluzji.
Kurde, chyba jednak byłabym mniej widoczna, gdybym wybrała ostatnią ławkę przy oknie. Wyżsi uczniowie skutecznie by mnie zasłonili. Przemknęłam tam błyskawicznie, chwilę pokłóciłam się z Filipem, który mi to miejsce podebrał, i wreszcie wsunęłam się na krzesełko. Wypakowałam piórnik i zeszyt do wszystkiego, choć jakoś nie przychodziło mi do głowy, co takiego mogłabym zanotować.
– Co tam u ciebie słychać, Lea?
Zdziwiłam się, że mimo tego, iż wszyscy już zajęli miejsca, uwaga kobiety wciąż skierowana jest na mnie. Uniosłam na nią tępe spojrzenie.
– Twoi przyjaciele już mi opowiadali o tym, jak im minęła przerwa w nauce – kontynuowała z tym dobrotliwie-złośliwym uśmieszkiem. – Mają bardzo ambitne plany na przyszłość. A ty?
Sądząc po tonie, mnie o posiadanie ambitnych planów nawet nie podejrzewała.
– Ja poszłam do pracy – powiedziałam po prostu, uznając, że skoro już i tak się w to wszystko wrobiłam, mogę przynajmniej udawać miłą. Może wtedy da mi spokój. – Zrobiłam uprawnienia maszynisty, pracuję teraz na kolei. Nie zrezygnowałam z pracy po powrocie do szkoły.
I w pracy bywam częściej niż w szkole, o czym pewnie dobrze już wie... Wcale nie łudzę się, że nikt o mnie nie gada w pokoju nauczycielskim, to by było przecież niemożliwe. Takiego ewenementu nigdy nie pomija się milczeniem. Już lata temu, gdy o wiele bardziej niż teraz przypominałam po prostu wycofaną szarą myszkę, znajdowałam się na językach w większości przypadków, co było dla mnie niemałym szokiem, więc co dopiero teraz, gdy całą sobą pokazuję, że mam tę hecę głęboko gdzieś i nie zamierzam się jej podporządkowywać? W szkole było wiele ciekawych osób, ale ja chyba jak na razie byłam najgłupszą z nich. O ile ta laska od pączka, którą potraktowałam bagnetem, nie przejmowała co jakiś czas prowadzenia...
Sądząc po ciszy, która zapadła, plotka o moim zawodzie do pedagogicznych uszu katechetki wcześniej nie dotarła. Albo dotarła, ale wydała się tak absurdalna, że szybko włożyła ją między bajki.
– Jak to? Maszynistką? Ty? – wykrztusiła wreszcie i roześmiała się serdecznie. – Nie żartuj! Nigdy nie widziałam kobiety w takim zawodzie.
– Kiedyś było nas całkiem sporo. – Wzruszyłam niedbale ramionami. – Zanim wszystko upadło i powstało od nowa. Nigdy tyle, co mężczyzn, ale w pewnym momencie podobno już nikogo nie dziwiłyśmy. W tej chwili jestem jedyna, ale sądzę, że szybko to się zmieni. Coraz więcej kobiet ma odwagę, by decydować się na taką pracę.
– Odwagę? – mruknęła pogardliwie, otwierając dziennik na liście obecności. – Nazwałabym to głupotą...
Czy mi się wydaje, czy wszyscy ludzie w tej szkole wzięli sobie za cel, żeby mnie sprowokować? Jeszcze kilka takich incydentów, a będą mieli dość powodów, żeby wywalić mnie stąd na zbity ryj, bo przecież nie umiem trzymać języka za zębami...
– To jest odwaga – poprawiłam ze spokojem, ale i dumą w głosie. – Odwaga do sprzeciwienia się stereotypom i wzięcia życia we własne ręce. Spełnienia marzeń, obojętnie co ludzie o tym gadają. Ja dobrze czuję się w tej pracy, nie zamieniłabym jej na żadną inną. To moje powołanie, moje miejsce na ziemi. Każdy ma coś takiego, tylko nie każdy ma w sobie tyle siły, żeby to odkryć.
Ach, jakie to było ładne! Aż dziwne, że nikt nie zaczął mi bić brawa... Gdyby nie to, że szczerze nie cierpię tego zacofanego kraju, pomyślałabym, że warto by było, gdyby ktoś postawił mnie na tle powiewającej biało-czerwonej flagi.
Klasa milczała. Po oczach zerkających na mnie dziewczyn widziałam, że podoba im się to, co powiedziałam. Myślę, że każda zdrowo myśląca kobieta jest feministką, nawet jeśli sama w to nie wierzy, mając przed oczami wykreowany przez ludzi niespełna rozumu przesadzony obraz wykłócającej się o wszystko, mającej się za ósmy cud świata zaniedbanej Karyny, która da ci w pysk, jeśli przepuścisz ją w drzwiach.
Jestem feministką, a lubię, jak mężczyźni przepuszczają mnie w drzwiach, bo uważam to za dowód dobrego wychowania. Czy to źle? Feministka to między innymi kobieta, która ma swoje gusta i nie widzi w tym nic gorszącego.
– Odwaga... – Katechetka powtórzyła to słowo z namysłem, lekko nachylając się nad blatem biurka. Splotła dłonie i oparła na nich podbródek. – Chciałam z wami o tym porozmawiać. Myślę, że nasz fascynujący dialog jest doskonałym wstępem, panno Leo. Bo gdzie kończy się odwaga, a zaczyna głupota? Dziewczęta, same widzicie, że na świecie zachodzą ogromne zmiany. Ludzie stają się coraz pewniejsi siebie, rozwijają się. Dostęp do wiedzy jest inny niż kiedyś, podobnie jest z edukacją. Społeczeństwo formuje się na nowo. Według prawa mężczyźni i kobiety są sobie równi. Podobnie jest z punktu widzenia Boga. Jesteście równie ważne, jak wasi koledzy. Jednak w tej codziennej gonitwie zapominacie wszyscy o tym, że dobry człowiek ma również swoje obowiązki.
Zmarszczyłam w konsternacji brwi, bo zupełnie nie wiedziałam, do czego babka pije. Po panującej wokół ciszy zorientowałam się, że nie jestem jedyna.
– Nie rozumiecie? – Kobieta pokręciła głową z politowaniem. – W porządku, jestem od tego, żeby wam to wytłumaczyć. Bóg obdarował was wszystkich wolną wolą. Możecie zrobić, co chcecie... jednak nikt z was nie może zapominać, że Pan obdarzył was również pewnymi obowiązkami.
Jeśli ona zaraz powie to, do czego się właśnie szykuje, to nie ręczę za siebie...
– Bóg chce, żebyście byli szczęśliwi. Pragnie tego na równi z wami. I jest gotów wam to szczęście zapewnić, gotów was wysłuchać, o ile tylko okażecie się godni. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni mają swoje miejsce. I to jest dobre. I możecie robić, co zechcecie, pod warunkiem, że dobrze swoje miejsce poznacie i nie będziecie się kłócić z tym, co ustalili więksi od was.
Już cisnęło mi się na usta ogromne „ale"...
– Tymi obowiązkami jest życie, kochani. Dobre życie. Niestety nie zawsze da się je pogodzić z marzeniami. Leo, chciałabyś o tym porozmawiać?
Niepewnie skinęłam głową, bo ta pokojowa przemowa wydawała mi się coraz bardziej podejrzana.
– W porządku. Więc co powiesz o swojej pracy? Jak wiele czasu ci zajmuje? Jak bardzo cię angażuje?
– Właściwie to... – Chwilę się wahałam, zanim zdecydowałam się, co powinnam powiedzieć. Ostatecznie postawiłam na prawdę, bo dlaczego by nie? – To jest zawód jak zawód. Owszem, stosunkowo trudny, wymagający dużej odporności psychicznej, sumienności, odpowiedzialności. Ale angażujący raczej jak każdy inny. Podlegamy normom godzinowym ustalonym przez prawo pracy, więc to nie tak jak było kiedyś, że kolejarza mogło nie być w domu tygodniami. Zaczynamy i kończymy służby w jednostce, w której jesteśmy zatrudnieni, a praca przeciąga się ponad dwanaście godzin tylko w razie jakiejś katastrofy, na przykład wypadku.
– Ale jak jesteś w stanie pogodzić to z domem?
– Nie rozumiem. – Strzeliłam oczami na boki, szukając podpowiedzi, ale klasa była równie ciekawa motywacji rozmówczyni jak ja.
– Jak godzisz to z domowymi obowiązkami?
– No... normalnie. – W mój głos wkradła się niepewność. – Do tej pory mieszkałam sama i całkiem nieźle sobie radziłam. Niestety musiałam wprowadzić się do rodziców, bo moje osiedle po ostatnim przesunięciu Kordonu znalazło się w Strefie.
– Och, przykro mi. – O dziwo zabrzmiała autentycznie. – To musiało być... straszne, z dnia na dzień stracić wszystko.
– Tak... – Na chwilę wbiłam wzrok w paznokcie. Trochę mnie to... speszyło. – Ale ogólnie mieszkałam sama kilka lat i nie umarłam. Znaczy nie zarosłam brudem. Umiem gotować, sprzątać, prasować. Nie miałam poczucia, że mi czegoś brakuje, więc trochę nie rozumiem, co...
– A nie czułaś, by brakowało ci rodziny?
– Jakoś... nie. Znaczy wiadomo, tęskni się za rodzicami, ale spotykaliśmy się często. Mamy dobry kontakt, więc...
– Mam na myśli twoją rodzinę. Którą ty mogłabyś założyć. Każdy w skrytości ducha tego pragnie.
Przed oczami mignął mi Jan. Jasne, że mi tego ćwoka brakowało, choć jakoś nie wyobrażam sobie, że mielibyśmy prowadzić normalne życie. Nie widziałam go z piwem na kanapie, oglądającego telewizję. Lub czytającego książkę. Albo grającego na komputerze. Czy gotującego w fartuszku... Przecież ten facet biega po Strefie z łukiem i zabija demony...
– Fajnie by było mieć faceta – powiedziałam wreszcie z nieco nerwowym śmiechem – ale czekam na Tego Jedynego. Jestem wybredna.
– Sądzisz, że byłabyś w stanie pogodzić swoją pracę z prowadzeniem rodziny?
– Dlaczego nie? – Wzruszyłam ramionami.
– Naprawdę? Czy pracując po dwanaście godzin i na nocne zmiany znalazłabyś czas dla dzieci?
Ach, o to jej chodzi. Czyli jednak dobrze ją wyczułam.
– Nie chcę mieć dzieci – odpowiedziałam, choć dobrze wiedziałam, że rozpętam tym klasyczną gównoburzę.
– I o tym właśnie chciałam powiedzieć – westchnęła ciężko kobieta, znowu zwracając się do klasy. – W pogoni za marzeniami i karierą młodzi ludzie zapominają, co prawdziwie się w życiu liczy. A jest tym rodzina.
– Rodzina może być również dwuosobowa. Albo składać się z dwóch osób i kota.
Tak, ja doskonale wiem, że właśnie wsadziłam kij w mrowisko.
– To nie jest prawdziwa rodzina, Lea. Rodzinę stanowią mąż, żona i ich dzieci.
– W takim razie jednak nie tęsknię za posiadaniem rodziny.
Powietrze aż zaiskrzyło, jak słowo daję...
– A więc jesteś doskonałym przykładem młodej kobiety, która zapomniała, czym jest jej święty obowiązek. – Triumfalnie wytknęła mnie palcem. – Bóg podarował ci życie. A twoim obowiązkiem jest przekazać je dalej. Obowiązkiem każdego z was. Nie ma nic bardziej świętego niż życie.
– Zgadzam się, że moje życie jest cenne – palnęłam – ale Bóg podarował mi również wolną wolę, dzięki której mogę zadecydować, czy chcę mieć dzieci.
– Każda kobieta, która ma równo pod sufitem, pragnie mieć dzieci. Jedynie zapatrzone w siebie, samolubne idiotki tego nie rozumieją.
O, i tego mi właśnie brakowało. To było dokładnie to, co mi nie grało! Babka była od samego początku zbyt miła. Pomysł kulturalnej konwersacji po prostu do niej nie pasował. Nie pasował do wspomnienia, które wyniosłam z gimnazjum. Teraz już wszystko znalazło się na swoim miejscu...
...a ja podniosłam się spokojnie z krzesła, zgarnęłam rzeczy do torebki i ruszyłam w stronę wyjścia.
– A ty gdzie idziesz?! – Kobitkę aż zapowietrzyło. Podobnie jak chyba wszystkich w klasie.
– Gdzieś, gdzie nikt nie będzie mnie nazywał samolubną idiotką. – Odwróciłam się w jej stronę ze słodkim uśmiechem. – Przykro mi, ale nie zamierzam tolerować określania samodzielnych kobiet w ten sposób, ponieważ jestem jedną z nich i czuję się osobiście urażona. – A następnie rzuciłam, przybijając do swojej trumny ostatni gwózdek: – Poza tym jestem wiccanką.
– Jesteś... kim?! – Pani Zduniak aż się zakrztusiła. – To jakaś sekta?!
– To religia – odparłam grzecznie. – Wierzę w Potrójną Boginię i Rogatego Boga. Oraz boską moc natury i tego, co nas otacza.
– Ale...
Nie dałam jej dokończyć.
– Wiccanie nie wykluczają innych tylko dlatego, że mają odmienne poglądy i oczekiwania od życia, i uznają, że można robić wszystko ze swoim życiem, o ile nie czyni się nikomu ani niczemu krzywdy. Ja nie robię nikomu krzywdy, rezygnując z rodzicielstwa i specyficznej pracy. Robiłabym krzywdę samej sobie, gdybym odrzuciła marzenia i zachowała się tak jak inni tylko dlatego, że tak się robi. To by było dopiero samolubne.
– Zaraz, wracaj! – wrzasnęła jeszcze przeraźliwie, zrywając się na równe nogi, ale ja już zamykałam za sobą drzwi.
A następnie ryknęłam na korytarzu takim śmiechem, że z całą pewnością słychać go było we wszystkich klasach. Och tak, to było w sumie głupie i zbyt na pokaz, ale za to jaką satysfakcję dało...
Na przerwie od razu dopadła mnie Natalia, na którą czekałam pod klasą.
– Boże, Lea, ty zawsze musisz coś odwalić! – wykrzyknęła z przyganą, ale dobrze widziałam, że jest podekscytowana, a nie zła. – Nudzić się z tobą nie można...
– Ja sama się ze sobą czasem nudzę, więc warto raz na jakiś czas przełamać rutynę. – Wzruszyłam niby to obojętnie ramionami, ale nie mogłam przestać chichotać pod nosem. – Mówiła coś o mnie, gdy wyszłam?
– Coś? Walnęła nam cały wykład o odpowiedzialności – prychnęła dziewczyna. – Będzie mi się to śnić po nocach. Nie żeby coś, ja tam chcę mieć dzieci i poważnie się nad nimi zastanawiam z Konradem, ale też jestem zdania, że nie każdy musi się na nie decydować, żeby być dobrym człowiekiem.
– Z Konradem...? – podchwyciłam. Nic mi to nie mówiło.
– Rety, a jednak jeszcze się nie obudziłaś. – Tym razem pokręciła głową z politowaniem. – Konrad. Mój chłopak. Jesteśmy razem od poprzedniego liceum, musisz go kojarzyć. Zaręczyliśmy się w zeszłym roku.
– Ach... – Skrzywiłam się lekko. Związek Natalii – niegdyś zaniedbanej kujonki z wiecznie przetłuszczonymi włosami – był czymś w rodzaju szkolnej sensacji, bo nikt nie wierzył, że ktoś nie mający życia poza podręcznikami może znaleźć drugą połówkę. W dodatku w postaci starszego o pięć lat mechanika-amatora, jeżdżącego motocyklem. – Wiem, wiem, po prostu umknęło mi jego imię. Serio myślicie o dzieciach?
– Konrad zaraz będzie miał trzydzieści lat, nie? Ja też młodsza nie będę, a teraz podobno jest najlepszy moment. Zresztą po prostu chcemy mieć dzieci, więc czemu nie? Poczekamy do ślubu, ale jesteśmy zdecydowani, że chcemy założyć rodzinę.
– A kiedy ślub? – podpytałam ciekawie. Może i nie cierpię na weselach muzyki i tłumów, ale do stołów z przekąskami mam już zupełnie inne podejście...
– To miała być niespodzianka... – Dziewczyna pomasowała czoło ze zniecierpliwieniem. – Zamierzałam wszystkim powiedzieć jutro i dać zaproszenia... Będzie za dwa miesiące. Myślałam, że może chciałabyś zostać druhną?
O szlag, tego to się nie spodziewałam.
– W sumie... to chętnie – stwierdziłam, dziwiąc samą siebie. – Ale mamcią chrzestną na pewno nie będę, zapomnij.
– Gdzieżbym śmiała? Przecież dotykając dziecka jeszcze byś się czymś zaraziła. Takim instynktem rodzicielskim na przykład. Straszne paskudztwo. – Posłała mi uśmieszek ociekający politowaniem. – Do tego jeszcze dużo czasu. Wiesz, mogłabyś przyjść z tym swoim Strażnikiem, zapraszam cię wraz z osobą towarzyszącą.
Wyobraziłam sobie Jana w garniturze... Najpierw się roześmiałam, a potem skrzywiłam boleśnie.
– Nie przyjdzie – mruknęłam.
– Dlaczego? Może zdołasz go jakoś przekonać...?
– Rzecz w tym, że ja go nie zdołam przekonać do siebie – warknęłam.
Nie wiedziałam, że nafaszerowałam te słowa taką ilością goryczy, dopóki Natalia po prostu mnie nie przytuliła. Normalnie wyrwałabym się jej czym prędzej, ale... teraz chyba sama tego potrzebowałam.
Jednej rzeczy nie wspomniałam katechetce. Tego, że ja naprawdę tak pragnęłam tego faceta, że to aż bolało. Że samotność mnie bolała. Że bolało mnie to, że nie mam pojęcia, czy w ogóle mogę się komukolwiek podobać. Że kolejny raz wybrałam na obiekt westchnień kogoś zupełnie nieosiągalnego. Że nie chciałam żadnego innego choćby brać pod uwagę, bo to miał być ten i koniec, kropka.
Ale jak powiedzieć przed całą klasą coś takiego, udając jednocześnie wielką nonszalancję?
***
Wydawało mi się, że wszystko spakowałam, ale jak to zwykle bywa, musiałam upewnić się przynajmniej tysiąc razy, żeby samej sobie w to uwierzyć.
Kosmetyki? Są. Podejrzewam, że Jan ryknie na ich widok takim śmiechem, że będę go musiała reanimować, no ale tu budziła się moja wewnętrzna baba. Po pierwsze: dalej niż na balkon czy do ogródka u rodziców wyszłam bez makijażu jakoś tak... w gimnazjum. Po drugie: to naprawdę dodaje mi pewności siebie, a pewność siebie to coś, co przyda mi się na tej szalonej (czy też raczej powalonej) misji. Po trzecie... no rany, miałabym wystąpić bez tapety na twarzy przed facetem, który mi się śnił po nocach i był przystojny jak bajka? W życiu. Okej, będę musiała się rozmalować do spania, co może stworzyć pewien problem, ale... no nie umiem tak. Nie dam rady, dobra? Więc tak, biorę kosmetyki i lusterko. Boże, chyba jestem beznadziejna...
Materac? Tu musiałam się zastanowić. Udało mi się wygrzebać na strychu całkiem elegancki składany materacyk z wygodnej gąbki, powinien wystarczyć... tylko że powstał taki problem, że cudo to zajmie ponad połowę podłogi w kabinie. No dobra, może ciut mniej, ale już sam Jan, który również musi gdzieś spać, zajmuje ponad połowę, więc jeśli nie chciałam spać do niego przytulona i miażdżona jednocześnie drzwiami szafy elektrycznej lub grzejnikiem pod pulpitem, musiałam wymyślić coś innego. Padło oczywiście na hamak, który od początku kariery taszczę ze sobą na wszystkie nocne służby. Jeśli nigdy nie byliście maszynistami na starej SM42, to nie macie pojęcia, jak cudnie da się rozwiesić hamak, wiążąc go o filarki na zewnątrz lub fotele w kabinie... Dzięki temu nie będziemy musieli spać jedno na drugim i czuć swojego rozkosznego ciepełka. Czy też obmacywać się mimochodem przez sen.
Znaczy dla mnie spoko. Nawet chętnie. Jak najbardziej pomacałabym bardziej niż ochoczo ten cudowny kaloryfer, który Jan musiał mieć pod bluzką. Czy też sama zostałabym pomacana... ale jakoś nie widzę, by on również miał na to podobny apetyt. A skoro nie, to lepiej trzymać łapki przy sobie i kazać mu wypierdzielać gdzieś do kąta. Albo niech se namiot rozbije. Czy coś.
Śpiwór i poduszka? Kolejne graty, które nie wiem, jak zmieszczę do lokomotywy, ale są. Najwyżej będzie się całe legowisko wrzucać do szafy elektrycznej, jak przyjdzie pora na wstanie z łóżka. Innej opcji nie widzę.
Żarcie? No i tu pojawia się problem. Zupełnie brakowało mi pomysłu, co takiego mogłam zabrać. Powodów również pojawiało się kilka – no bo nie wiedziałam, ile tak właściwie zjem. Gdy włączy mi się zajadanie stresu, to już po dwóch dniach wyżrę wszystko, co wzięłam, a planowałam spakować tyle, ile jestem w stanie unieść. Kolejnym problemem było to, że nie wiedziałam, co powinnam wziąć. Kurde, kanapki? Słoiki? Konserwy? Wprawdzie w pewnym momencie olśniło mnie, że mogłabym skołować wojskowe racje żywnościowe z jednorazowym podgrzewaczem, ale pech chciał, że wpadłam na to na tyle późno, że żaden sklep nie wyrobiłby się z dostawą. Upchnęłam wreszcie w torbie po odrobinie wszystkiego, wybierając to, co najbardziej tłuste i kaloryczne. Dodałam nieco słodyczy, którymi mogłabym zapchać żołądek w razie kłopotów, i zastanowiłam się nad tym, ile zużyję przez te dni wody. Odpowiedź brzmiała: no za dużo.
Kurna... Wzięłam zgrzewkę, ale słabo mi się to widziało.
Suchy szampon do włosów? Serio się nad tym zastanawiałam. Wiem, że to misja wojskowa, jakby nie patrzeć, ale to beznadziejne uczucie, którego miałam już serdecznie dosyć, nakazywało mi dostawać ataku paniki za każdym razem, gdy tylko przemknęło mi przez myśl, że mogę wyglądać za mało szałowo. W końcu wściekłam się na siebie i dorzuciłam puszkę specyfiku i ręcznik, w który mogłabym wytrzeć nadmiar białych śladów. To chyba głupie, no ale co ja poradzę... Grunt, że powstrzymałam się, zanim dorzuciłam też lakier do paznokci do uzupełniania braków i kilka kompletów wyjściowych ubrań, zamiast nich wybierając wygodne bluzy, które zwykle zakładałam jedynie do chodzenia po domu. Do dresów się nie zmusiłam, ale w sumie bojówki i zniszczone czarne rurki, które brałam do cięższej pracy, pasowały do tego równie dobrze... czyli wcale.
Nawilżany papier toaletowy? Wzięłam cztery paczki. To artykuł pierwszej potrzeby nie tylko w razie tak zwanej sraczki, ale również wtedy, gdy chcesz umyć dłonie ze smaru po prowizorycznej naprawie lokomotywy, a nie możesz marnować wody z zapasów...
Farelka? O, nad tym się długo zastanawiałam. Fakt jest taki, że ja ciągle marznę. Dla osób o mojej posturze nie jest to pewnie niczym zaskakującym, ale zawsze miałam przez to kłopoty. Gdy już raz na jakiś czas zdarzyło mi się jechać gdzieś za drugiego maszynistę, w dodatku nowszym taborem, marzłam jak marzenie przy odpalonej przez wspólnika klimatyzacji. Zwykle mój kolega po fachu gotował się w krótkim rękawku za nastawnikiem, a ja zastanawiałam się, czy byłoby to bardzo niewskazane, gdybym pożyczyła od niego polar i zarzuciła go sobie na kurtkę, więc sami rozumiecie, w czym rzecz. Problem jednak był taki, że na Parkinsonie niezbyt dysponowałam gniazdkami na nieco sensowniejsze napięcie, wyższe niż 110V, co skłoniło mnie, by urządzenie jednak odłożyć na miejsce w łazience. Zamiast tego wzięłam paczkę grzejków, które nosiłam w kieszeniach zimą. Z tego się chyba nie wyrasta, wiecie...
Książka? Zwykle nie ruszałam się nigdzie bez czegoś do czytania, ale tym razem zdołałam samą siebie przekonać, że pewnie nie będę mieć na to czasu. Całe moje wolne chwile zajmie pewnie zastanawianie się, jak zwrócić na siebie uwagę pewnego narwanego psychola z łukiem i na kontemplowanie kultury nic nie zostanie. A nawet jeśli... to może będzie działał mi tam internet? Kij wie, czy będę miała zasięg, ale może...
Ech, dobra, wzięłam książkę. Czy tam dwie. Kto by liczył?
Kurde. W przypływie głupawki zastanowiłam się, czy może by nie kupić paczki prezerwatyw, ale w końcu doszłam do wniosku, że nie będę z siebie robić aż takiej idiotki. Jan nie sprawiał wrażenia człowieka o specjalnie rozbudowanym poczuciu humoru i z pewnością by dowcipu nie docenił. Niby liczyłam skrycie i bardzo głupio, że może jednak przez tych kilka dni uda mi się go sobą zainteresować, ale... raczej nie miałam na co się nastawiać. Nadzieja umiera ostatnia, prócz tych sytuacji, w których z czystego rozsądku powinna popełnić seppuku już na początku.
Tak. Dobrze zrozumieliście. Miałam cień jakiejś durnej nadziei, że może uda mi się przetłumaczyć temu bucowi, że jestem warta zainteresowania. W sumie było to równie prawdopodobne, jak to, że wskoczyłabym mu od razu do łóżka, czyli wcale. Gardziłam ludźmi, którzy najpierw uprawiali seks, a dopiero potem zastanawiali się, czy na pewno chcą ze sobą być. Zawsze sądziłam, że aby to robić, trzeba kogoś poznać, by poczuć się przy nim bezpiecznie. Że to powinien być efekt miłości, a nie jedynie czystego, zwierzęcego pożądania... więc dlaczego przemknęło mi to w ogóle przez myśl? Pojęcia nie mam. Może chwila słabości sprawiła, że zaczęłam liczyć na coś w stylu scenariusza rodem z tandetnego romansu. Idiotyzm.
Bo on by mnie w ogóle chciał, więc jest co rozważać, nie?
Następną trudnością okazała się kwestia... broni. Zupełnie nie uśmiechało mi się jechać tam w stanie, który można by określić jako „goła i wesoła". Z bagnetem na demony rzucać się nie zamierzałam, mój łuk już raz Jana rozśmieszył, miecze były tępe. Nie umiałam zaakceptować, że jestem bronią samą w sobie, nie czułam się bezpiecznie, gdy nie miałam czegoś w rękach, a jak na złość nic nie przychodziło mi do głowy. Wiatrówką mogłam co najwyżej przeciwników zabić śmiechem, a łucznikiem byłam tak beznadziejnym, że nawet gdybym się uparła i jednak wzięła sprzęt, to nie umiałabym wytłumaczyć Janowi, po co to zrobiłam, bo nie umiem tak dobrze kłamać, by przez gardło przeszło mi „by się bronić". Raz niby parę demonów w ten sposób załatwiłam, ale sądzę, że było w tym najwięcej szczęścia początkującego, bo normalnie cieszyłam się jak głupia, gdy w ogóle udawało mi się trafić w tarczę, a nie gdzieś metr obok.
Wreszcie, całkiem spakowana, mogłam zastanowić się nad tym, jak przemycić te wszystkie graty do pracy i załadować na lokomotywę tak, by nikt się nie zorientował. O ile torbę z rzeczami osobistymi wszyscy by zrozumieli, skoro jechałam „w delegację", to wodę i jedzenie na oko dla połowy pułku wojska ciężko byłoby mi wytłumaczyć. A przenieść w pojedynkę jeszcze ciężej, skoro nie dało się podjechać samochodem pod samego Parkinsona.
A nawet gdyby się dało, to... czy ja właściwie miałam samochód? Rodzicom pomysł wyjazdu się nie podobał, więc lepiej, by bagaży z bliska nie widzieli, bo jeszcze nabraliby podejrzeń, że faktycznie będę tam nocować pod gołą chmurką, a autobus odpadał, skoro nie mogłam tych pierdół choćby podnieść wszystkich na raz. Gdybym tylko miała numer telefonu do tego oszołoma z brodą i dziwnym uśmieszkiem, nie wahałabym się ani chwili, tylko kazała przyjechać mu tutaj i przechować u siebie wszystko, co się da, ale tak... chyba nie wypadało kolejny raz zakradać się pod Kordon i kraść telefonu jakiemuś biednemu Strażnikowi – wystarczy, że już jednego mało nie przyprawiłam o zawał serca. Nie chcę mieć żadnego więcej na sumieniu.
Chyba że brać pod uwagę tego młotka, co to nie wie, jaką kobietą wypadałoby się zainteresować.
W końcu stwierdziłam, że nie ma się co pierniczyć i zamówiłam taksówkę. Rodzice zarzekali się, że oczywiście, córciu, że byśmy cię zawieźli, wcale nie musiałaś wydawać pieniążków i w ogóle... ale chyba wolałam, by jednak nie sprawdzali na własnej skórze podejrzanej wagi moich gratów. Jasne, pewnie bym się wykpiła zapewnieniem, że wzięłam ze sobą pół biblioteki, bo obiecali mi, że będzie w tej całej delegacji w gruncie rzeczy mało roboty, ale przezorny zawsze ubezpieczony, jak to mówią. Nie należę do osób specjalnie przezornych, więc może przynajmniej ubezpieczona będę... Tak mogłam wybrać się na bocznicę, gdy rodzice są w pracy, a do noszenia gratów zatrudnić dziadka, który i tak by nie pytał o zawartość toreb w strachu, że spróbuję wprowadzić go w arkana babskich fatałaszków.
Przekonanie taksiarza, by pomógł mi z gratami, nie należało do rzeczy szczególnie łatwych, z czego zdawałam sobie sprawę na długo nim po mnie przyjechał, dlatego w głowie ułożyłam sobie szczegółowy plan, jak okazać się odpowiednio zagubioną i czarującą, by wpadł na to sam. Niestety musiałam całe to misterium wypierniczyć w krzaki, bo koleś, który zjawił się pod bramą domu rodziców, był chyba rówieśnikiem dziadka, z tym że nie odziedziczył jego żywotności, siły fizycznej i wiecznej młodości w genach. Podczas gdy dziadek bez najmniejszego problemu wrzucił wszystkie moje rzeczy do bagażnika, za jednym zamachem przeniósłszy je na odpowiednie miejsce, a po pożegnaniu poszedł do garażu po rower, przypomniawszy sobie, że dzisiaj jeszcze nie odbył swojej wielokilometrowej wycieczki dla zdrowia, mój szofer trząsł się tak bardzo, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest na stałe przymocowany do fotela, bo jakoś mi się nie widziało, że ktoś w takiej kondycji miałby wystarczająco siły, by wysiąść z auta i pójść do domu. No ale co zrobić... Droga upłynęła mi w atmosferze umilanej jego politycznymi wywodami (widać nie zwrócił szczególnej uwagi na to, że jako młoda kobieta mogę nie podzielać jego poglądów, jakoby podobne mi miały zająć się garami) i strachem o własne życie, gdy wrzucał biegi nieraz dopiero za trzecim razem. Kto mu dał prawo jazdy? Nie wiem. Jak on przeszedł badania do pracy...? Okej, na kolei też zdarzają się tacy, którym trzeba pomagać wsiąść do lokomotywy, bo lata już nie te i stawy odmawiają posłuszeństwa, ale przynajmniej wiadomo na sto procent, że wzrok, słuch i koordynację ruchową mają prawidłowe, bo bez nich nikt nie podpisałby im badań... Sama coś o tym wiem – zawsze miałam zupełnie niegroźną arytmię i niedużą wadę wzroku, a badania na stanowisko maszynisty są tak rygorystyczne, że praktycznie się przed nimi modlę, byle tylko nikt mnie nie odprawił z kwitkiem „pacjent nie rokuje". Oprócz tego, że jeżdżę w okularach, których potrzebuję zwłaszcza w nocy i podczas kiepskiej pogody, jakoś udaje mi się jednak żyć. Gdybym nie miała farta na EKG, cofnęliby mnie dawno, a o kimś w takim stanie to nie mogłoby być w ogóle mowy. Ten dziadzio... Cóż, na co opisywać, skoro wystarczy samo wspomnienie, że przez całą drogę bawiłam się telefonem, zastanawiając się, czy skontaktować się z jego pracodawcą i wspomnieć, że na trzech skrzyżowaniach równorzędnych pod rząd o mało nie władował się pod autobus, czy może jednak na pogotowie, bo nękały mnie wątpliwości, czy w ogóle dojedziemy na miejsce żywi.
Cóż, ale jeśli chodzi o gadatliwość, nie miał sobie równych. Mój dziadek też lubi pogadać o polityce, ale przy okazji jest człowiekiem bardzo inteligentnym, wykształconym i czytającym mnóstwo książek, w dodatku ma poglądy, które podziela w zasadzie cała moja rodzina (prócz takiego jednego wujka, którego chętnie kopniakiem wyekspediowałabym na eksplorację kosmosu). A mój szofer... bynajmniej do najlotniejszych nie należał i mentalnie zatrzymał się gdzieś w osiemnastym wieku. Pięć minut wystarczyło, bym dobrze sobie przypomniała, dlaczego przez kilka ostatnich lat unikałam jeżdżenia taksówkami.
Przekonałam dziadka, by zaczekał trochę pod bramą wjazdową na teren bocznicy, za którą wjechać nie mógł, nie posiadając przepustki, i zaczęłam mozolne noszenie rzeczy.
Parkinson w nocy miał przegląd, nie wiedziałam więc, gdzie będzie stał. Zwykle po przeglądzie maszynista odpowiedzialny za wystawianie lokomotyw z hali i wstawianie następnych poruszał się tylko po kilku torach w pobliżu – na jednym stały maszyny przed przeglądem, na pozostałych odpowiednio posegregowane według wskazówek dyspozytora te, które, już sprawne, miały rozpocząć niedługo pracę, zabrane przez swoich docelowych prowadzących. No więc poszłam właśnie tam. Z przerzuconą przez ramię torebką i plecakiem na grzbiecie, w którym miałam zgrzewkę wody mineralnej. Okazało się, że wcale nie będzie tak łatwo, bo lokomotywy w odpowiednim miejscu... nie zastałam. Trzy razy przeszłam się w tę i z powrotem, nie mogąc uwierzyć w to, co moje oczy widzą. Wciąż byłam podenerwowana, nie ufałam samej sobie i temu, co mój mózg pragnął sobie dołożyć, ale wydaje mi się, że i tak były to działania przesadzone, bo pomylić starą jednokabinową spalinówkę z elektrowozem jest bardzo ciężko, no ale... Zgrzytając zębami, zabrałam się w drogę powrotną i wstąpiłam do dyspozytora, co zamierzałam odwalić na końcu, gdy już nie będę nic dźwigać. Pan Tomeczek jak zwykle ucieszył się na mój widok tak, jakbyśmy spotykali się raz na rok, a następnie wręczył mi odpowiednie papiery i... klucze.
– Y... a to co? – spytałam niepewnie. Wyczuwszy, że sprawa się przeciągnie, walnęłam plecak na podłogę, bo ramiona miałam już od niego całkiem zdrętwiałe. Dopiero poniewczasie zacisnęłam zęby i wydałam z siebie coś w rodzaju skamlącego „o ja pierdolę", gdy uświadomiłam sobie, że któraś z butelek mogła od tego pęknąć.
– Klucze do miłości! – Pan Tomek posłał mi całusa i ułożył dłonie w serduszko, a następnie znowu się odwrócił i skupił na komputerze.
Ja pierdykam... Zwykle lubię jego usposobienie, ale gdyby chłop sobie uświadomił, jak czasami blisko ociera się o śmierć, z pewnością byłby odrobinę poważniejszy.
– Moja miłość jest tak beznadziejna, że nie ma dziurki od klucza, tylko czytnik kart magnetycznych – warknęłam przez zaciśnięte zęby. – Serio, co to za klucze?
– No nie poznajesz? – Znowu odwrócił się w moją stronę i spojrzał na mnie z nieskrywanym politowaniem. – Dziewczyno, wozisz je na lokomotywie.
Jeszcze raz dokładnie obejrzałam pęczek. No okej, teraz go poznałam, miał przecież nawet mój breloczek z jadowicie różowym pomponikiem, ale... „wozisz je na lokomotywie" jest tutaj kluczowe. To były dokładnie te klucze, które zasadniczo być powinny, ale kompletnie nikt ich nie używał. Te klucze, które wisiały sobie wysoko na zaworze puszczającym powietrze do pneumatycznego mechanizmu wycieraczki okna po stronie maszynisty. I tkwiły tam na długo nim dostałam Parkinsona jako lokomotywę planową.
– Co one tu robią? – spytałam nadal w szoku.
– Kolega zamknął lokomotywę i mi je przyniósł. Zuch chłopak, właśnie tak się powinno robić, nie to co inni... – Pan Tomuś obdarzył mnie miną, która jasno wskazywała, że mówiąc „inni", ma na myśli mnie. I najchętniej określiłby mnie partaczką.
– Boże, ale przecież nikt nie zamyka starych lokomotyw! – zbulwersowałam się.
– Pana Bozi do tego nie mieszaj, a nu! – Pogroził mi palcem. – A tak serio, to też pierwszy raz się spotykam. No ale zamknął chłopak, przyniósł, zapewnił, że robota wykonana, no to masz.
– Ja pierdzielę! – zbulwersowałam się, dostrzegłszy, że do pęczka jest doczepiony jeszcze jeden kluczyk. Konkretnie ten, który zawsze znajdował się w stacyjce koło nastawnika kierunkowego i absolutnie nikt go nigdy nie ruszał. – To też wziął? Co to za nadgorliwy?
– Młody i gniewny. – Dyspozytor wzruszył chudymi ramionami. – Daj spokój chłopakowi, to była jego pierwsza służba. Chciał dobrze...
– Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu! – ryknął jeden z siedzących na stoliku za mną maszynistów. Jak zwykle szerokie grono panów bez zajęcia udawało zainteresowanie czytanymi dokumentami, a tak naprawdę podsłuchiwało, żeby potem mieć o czym plotkować... Gorzej niż baby na targu.
– No dobra, niech mu będzie. – Zgrzytnęłam zębami. – A wspomniał chociaż, gdzie tą lokomotywę zostawił?
– Niech zerknę. – Dyspozytor przełożył kilka kartek wielkiego dziennika. – Podobno na tor siódmy od wschodu.
Ręce tak mi opadły, że mało tych kluczy nie upuściłam.
– Nie ma – oznajmiłam smutno.
– Widocznie źle patrzyłaś, dziecino. – Mężczyzna bezradnie rozłożył ręce.
– Trzy razy?
Westchnął ciężko, potarł zmęczonym głosem czoło i podniósł słuchawkę telefonu. Przez chwilę myślałam, że postanowił mnie olać w trakcie rozmowy i zajął się czymś innym, ale na całe szczęście zaraz usłyszałam, jak zniecierpliwionym tonem pyta:
– No, młody, a powiedz ty mi, gdzie żeś postawił tego najgorszego trupa, co? No, tego wibratora, no... Bo mi tu przyszła panna i długo szukała, nie znalazła...
Chwilę słuchał w skupieniu, kiwając głową tak, jakby rozmówca mógł go zobaczyć, i skwitował wreszcie z politowaniem:
– Kolego, miał być tor siódmy od wschodu. Mówili ci na szkoleniu, gdzie to jest?
Odpowiedź chyba musiała doprowadzić go do ostatecznego załamania, bo ukrył twarz w wolnej dłoni i jęknął przeciągle tak, jakby dosłownie cudem powstrzymywał przeciągłe wycie.
– Dobra, no to następnym razem spójrz w książkę pokładową, żeby się upewnić, co to za sprzęt – jęknął wreszcie. – Albo mnie spytaj. Albo, kurwa, kogokolwiek. Albo weź się sam zastanów, czy ktoś robiłby przegląd P2 nieczynnej lokomotywie, bo łatwo na to odpowiedzieć... No, na razie. – Ciepnął słuchawkę na miejsce, nie wcelował za pierwszym razem, zaklął i rzucił ją jeszcze raz. Kurde, ciekawa jestem, jak często muszą mu wymieniać telefon...
– No i co? – dopytałam niecierpliwie. Zaczynałam się już poważnie martwić, czy taksówkarz o mnie nie zapomni i nie pojedzie gdzieś w świat z resztą moich gratów.
– Uczynny kolega odstawił ci twojego ulubionego trupa na tor 37 – oznajmił dyspozytor. – Wiesz, do trupiarni.
– Nie mogę... – Teraz to ja ukryłam twarz w dłoniach. – Dobra, niech mu będzie...
– Weź se jeszcze klucze od dystrybutora, musisz zatankować tego grzmota do pełna! – krzyknął za mną pan Tomek, gdy już ruszyłam do wyjścia. – Może na dojazd do Kordonu ci wystarczy... he he.
Pojemność zbiornika z paliwem i ilość spalanego oleju napędowego na kilometr były teraz jednymi z moich głównych zmartwień, więc nie zdołałam się zaśmiać. Wyposażyłam się w razie czego w jeszcze kilka rolek taśmy do prędkościomierza, które poupychałam po kieszonkach plecaka, i poszłam na podbój trupiarni.
Okej, było to w sumie nawet na rękę. Trupiarnia jest prawie przed budynkiem dyspozytora, noszenie gratów będzie znacznie łatwiejsze tutaj niż pod halę przeglądów, jak się tego spodziewałam... Znalazłam Parkinsona, chwilę się namęczyłam, gmerając kluczem w zamku, którego dziurka do tej pory służyła jedynie za wywietrznik, który przy mrozach zapychałam chusteczkami higienicznymi, i wtarabaniłam się do środka. Walnęłam plecak na podłogę, skrzywiłam się na widok błotnistych śladów, które zostawił po sobie młody maszynista, i poszłam znowu do taksówki, uznawszy, że posprzątam później. Faktycznie wzięłam się za to, gdy już przeniosłam wszystkie graty... a następnie stałam przed koniecznością odpalenia silnika. Chwilę międliłam w palcach klucz, który powinien zawsze być w stacyjce.
Nie chodzi o to, że wyjmowanie go jest niepraktyczne i niepotrzebne. Mówię to, bo faktycznie lepiej tego nie robić, jeśli nie chce się potem mieć kłopotów. Pamiętam jak dziś, gdy podczas pierwszej jazdy na tym sprzęcie, zadawszy pytanie o to, co to urządzenie dokładnie robi, zostałam najpierw skrzyczana panicznymi słowami instruktora: „nawet nie myśl, żeby to ruszać". To daje do myślenia, nie? Ten kluczyk to mechaniczna blokada mechanizmu nastawnika kierunkowego i elektryki. I nie zawsze po przekręceniu styka, o czym przekonałam się, gdy po załączeniu pompki wstępnego olejenia mogłam się wsłuchać jedynie w ciszę.
Super. Gdyby młody maszynista w tej chwili znajdował się gdzieś w pobliżu, pewnie nie omieszkałabym wyładować na nim emocji, ciepnąć przez łeb blaszanym czajnikiem i wysłać po jakiegoś umyślnego z warsztatu.
Nie, nie jest ze mnie zdolny mechanik. Umiem zrobić typowy przegląd P1 i często zajmuję się tym sama, bo to właściwie nic trudnego dla kogoś, kto ma jednocześnie uprawnienia maszynisty i zna się na taborze wystarczająco, by być w stanie naprawić typowe usterki. Ale elektryk już ze mnie żaden. Tej usterki nie uczyłam się naprawiać, bo i po co, skoro... tego się, kurde, nie ruszało?
Uniosłam pulpit i popatrzyłam bezradnie na wiązkę przewodów. Pomacałam ją. Znowu kliknęłam przełącznikiem pompki. Nic. Pomacałam jeszcze raz, tym razem mocniej. Przekręciłam klucz jeszcze raz w jedną i drugą stronę. Zero reakcji. Tym razem porządnie przewodami potrząsnęłam, uznawszy, że nawet jak się któryś urwie, strata nie będzie wielka, skoro i tak musiałby przyjść ktoś z warsztatu... Następnie wzięłam jeszcze ściankę stacyjki z porządnego kopa.
I proszę! Sprzęt odpalił. Czyli nie trzeba być tu mechanikiem, tylko zachować się, jak przystało w obliczu lokomotywy starszej od moich rodziców o... jakieś pięć lat.
Pojechałam zatankować. Wlałam paliwa dosłownie pod korek, ile tylko się zmieściło, a i tak czarno to wszystko widziałam. Miałam nadzieję, że gdzieś po drodze znajdę jeszcze jeden czynny dystrybutor, na przykład tam, gdzie Strażnicy mieli bazę, bo przecież samym wyjazdem do Strefy Wykluczenia spalę ze sto litrów.
I wreszcie przyszedł moment wyruszenia. Jak na złość, gdy chciałoby się ten moment odwlec w nieskończoność, wszędzie napotykałam zielone światła i wolną drogę, tak więc pod bramą pilnowaną przez trzech dobrze zbudowanych osiłków w czarnych, wzmacnianych ciuchach znalazłam się szybciej niż wypadało. Zaczęłam się trząść na całego, gdy po ustaleniu mojej tożsamości zabrali się za otwieranie wrót.
Przeszedł mnie dreszcz. A potem następny, identyczny jak wtedy, gdy doprowadzałam do przemiany w wilka. Miałam wrażenie, że zwierzę wewnątrz mnie poruszyło się niespokojnie, unosząc łeb w nadziei, że zaraz wydostanie się na wolność. Musiałam zacisnąć zęby i stanowczo nakazać sobie spokój, a i tak niewiele brakowało, bym uległa pragnieniom tej drugiej części mnie. Nie wiem, jak prowadziłabym lokomotywę bez chwytnych dłoni, ale pragnienie pozwolenia, by pokryło mnie futro, było tak mocne, że zaczęłam to poważnie rozważać.
Wilk znalazł się w domu. A ja pragnęłam mu ulec i puścić się biegiem między znajome bloki. Pędzić, dopóki nie znajdę się gdzieś tam, gdzie chciałam się znaleźć – pożądałam tego w zasadzie każdą komórką swojego dziwacznego ciała. Wzrok przepuszczających mnie mężczyzn był jednak natrętny i odprowadzał mnie przez całą drogę, dopóki nie zniknęłam za najbliższym łukiem, zaraz więc zorientowaliby się, gdyby coś było nie tak.
Ze wszystkich sił próbowałam nie patrzeć w okna mojego bloku, gdy go mijałam, ale to zadanie okazało się jeszcze trudniejsze niż utrzymanie swoich kształtów w ryzach. Tęskniłam za moim mieszkaniem, za azylem, do którego przywykłam. A najbardziej chyba tęskniłam za tymi wieczorami, gdy siadałam na dachu i po prostu patrzyłam w zachodzące nad Strefą słońce, czując (całkiem słusznie zresztą), że musi być coś więcej, a ja jestem w to zamieszana mocniej niż wszystkim się wydaje.
To takie dziwne. Pragnęłam się dowiedzieć, co we mnie siedzi. Podświadomie pragnęłam uwolnić wilka, choć nie pamiętałam, że nim jestem. Mózg wiedział swoje, podsyłając mi do przesady realistyczne sny niemal każdej nocy, sprawiając, że piękne drapieżniki stały się moją swoistą obsesją. Chciałam to wreszcie wyciągnąć na wierzch. Chciałam wiedzieć, skąd biorą się we mnie te dziwne uczucia, jakie jest źródło tego, co się we mnie kłębi, bo mimo wszelkich podpowiedzi z zewnątrz nie uważałam, że to jedynie choroba psychiczna. A teraz właśnie jadę, by uzupełnić odpowiedzi, które już otrzymałam. By dowiedzieć się czegoś więcej od człowieka, który bezpośrednio miał z tym coś wspólnego... i wcale już nie jestem taka pewna, czy tego chcę.
Mam wilka. Mogę się w niego zmienić, kiedykolwiek zapragnę. Zaobserwowałam nawet, że odkąd świadomie zaczęłam się przemieniać, choć nie zdarzało mi się to często, znacznie poprawiły się moja siła fizyczna i wytrzymałość. Wiedziałam już, co może ciągnąć mnie do serca Strefy... więc po co chcieć czegoś więcej, zwłaszcza że tym razem szukanie wskazówek może kosztować mnie życie? Skąd ten pomysł, skoro od zawsze należałam do flegmatyków, od życia oczekujących jedynie wygodnego fotela, ciepłego kota na kolanach i dobrej książki, którą można by czytać w ciszy? Bynajmniej nigdy nie wykazywałam żyłki wędrowca. Byłam ciekawska, ale nie na tyle, by ostatecznie podejmować decyzję o ruszeniu tyłka z miejsca. A tu...
Boże, ja nigdy nie byłam nawet na biwaku. Kocham naturę i najchętniej zamieszkałabym na jakimś odludziu, ale nie wyobrażam sobie za cholerę życia bez łazienki i ciepłej wody. No bo jak? A tu z własnej woli...
Ja pierniczę. Chyba naprawdę powinnam się leczyć.
Wciąż zaciskając zęby, lecz teraz już z politowania dla samej siebie i zdrowego rozsądku, który prawdopodobnie zostawiłam gdzieś po drodze, by wyciągnął nóżki i zdechł, minęłam starą bramę, którą niegdyś staranowałam, i wjechałam między wyniszczone, od dawna niezamieszkane budynki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top