Rozdział 17

W ramach tego, że mnie nosiło i wciąż nie mogłam znaleźć sobie żadnego zajęcia – i że przed wyjazdem miałam kilka dni wolnych od pracy – postanowiłam wrócić na szermierkę.

Pojęcia nie mam, ile mnie tam nie było. Jeśli dobrze pamiętam, rzuciłam treningi w momencie dostania się do pracy – przez to, jak ułożone miałam godziny szkoleniowe na kolei, straciłam możliwość regularnego ćwiczenia, bo zajęte miałam praktycznie wszystkie popołudnia. Martwiło mnie to, bo do tej pory poświęcałam się temu sportowi w pełni i odczuwałam wręcz fizyczny, dławiący lęk, gdy tylko pojawiała się opcja, że miałabym przynajmniej jeden trening opuścić. Rany, kiedyś chciałam tam iść nawet z grypą, choć miałam tak wysoką gorączkę, że ledwo trzymałam się na nogach. Po prostu zaangażowałam się w to całym sercem, odkąd tylko pierwszy raz pojawiłam się na śmierdzącej starą ścierką sali gimnastycznej, z obawą zezując na migające jarzeniówki na suficie, osłonięte jedynie pogiętą siatką, i zacieki w okolicy zakratowanych okien. Miałam wręcz wrażenie, że nawet jeśli spóźnię się kilka minut, stanie się coś strasznego, jakieś nieszczęście... albo wręcz przeciwnie – że coś ważnego mnie ominie i będę potem żałować. Czułam się tam zwyczajnie dobrze, a choć ludzie, których tam spotykałam, nie nadawali się może na przyjaciół do grobowej deski, coś mnie do nich ciągnęło. Nikt nie potrafił mi poprawić humoru tak jak oni, nic nie pompowało mnie taką ilością pozytywnej energii jak cotygodniowe spotkania, głupawe żarty i cała reszta, jaką można było spotkać na treningach oprócz samego sportu. Nigdy nie byłam w tej dyscyplinie mistrzynią świata, ale podobno nieźle mi szło. Zdobyłam nawet parę razy podium na zawodach, choć nie udało mi się wykroczyć poza magiczne drugie miejsce.

Więc tak, żałowałam, że tak to się potoczyło. Potem, przez pierwsze lata poważnej pracy po zdaniu egzaminu, zwyczajnie nie miałam na to siły, zwłaszcza gdy nie mogąc wytrzymać w domu, zaczęłam brać nadgodziny i siedzieć w lokomotywie więcej niż we własnych czterech ścianach. Pogodziłam się jakoś z tym, że szermierkę odłożyć muszę na bliżej nieokreślone kiedyś, i kilkukrotnie zbierałam się, żeby do niej wrócić, ale guzik mi z tego wychodził...

Aż wreszcie nadarzyła się okazja, którą grzechem byłoby zmarnować. Gdybym teraz tam nie poszła, musiałabym uznać się już za leniwą bułkę, jak babcię kocham.

To nie tak, że nie miałam z tamtymi ludźmi żadnego kontaktu. Przychodziłam na treningi jakoś tak raz w roku, gdy miałam akurat urlop, wiedziałam więc mniej więcej, kto się tam pojawiał regularnie, kto zrezygnował, kto dopiero zaczynał. Nie wszystkich oczywiście lubiłam, bo jak każde miejsce, w którym uprawia się sport, była to nieraz wylęgarnia typowych narcyzów, z którymi zwyczajnie nie dało się nawiązać bliższej relacji, o ile chciało się zachować zdrowie psychiczne, ale w praktyce tych mniej lubianych dawało się na dłuższą metę ignorować. Nie byli na tyle nachalni, żeby mnie do czegokolwiek zniechęcać...

Znaczy była taka jedna. W sumie to nawet nie jedna, ale określenie dobrze odnosi się do nich wszystkich... Pierwsza była Wiktoria. Przez chwilę nawet się przyjaźniłyśmy, niestety relacja rozpadła się stosunkowo szybko, gdy okazało się, że dziewczyna toleruje mnie jedynie wtedy, gdy może udowodnić, że jest ode mnie lepsza. Gdy już ja z nią wygrywałam, z najlepszej przyjaciółki na świecie przemieniała się w żądną zemsty psychopatkę, tak zdesperowaną w robieniu mi na złość, że potrafiła nawet wymyślać na mój temat niestworzone historie i rozpuszczać je wśród naszych wspólnych znajomych, bylebym tylko straciła w ich oczach. Nie przejmowałam się tym szczególnie – owszem, skrzywdziła mnie, ale zdarza się, nie? Odsunęłam się od niej tak szybko, jak to możliwe, gdy zaczęła wyczyniać te numery, a że reszta grupy również nie zaliczała się do jej fanklubu, sprawa ostatecznie pogrążyła ją, nie mnie.

Potem była Kasia. O, ta to w sumie okazała się nieszkodliwa, ale żyć musiała w jakiejś odmiennej rzeczywistości... Jeśli powiedzieć „osobowość narcystyczna", dokładnie ktoś taki stawał przed oczami. Dziewczyna była tak doskonałym obrazem tego przypadku, że powinna figurować na zdjęciach w podręcznikach psychologii ze stosownym dopiskiem. Na dłuższą metę okazała się całkiem zabawna, ale... strasznie irytująca. Widzicie, jako narcyz musiała być wiecznie w centrum zainteresowania. Musiała być głośna, najważniejsza na świecie, a całe towarzystwo musiało skupiać się na niej, bo inaczej czuła się nieswojo i zaczynała kombinować... na przykład opowiadać niesamowite historie z obozów szermierczych, na których podobno była, choć nikt jej tam nie widział, a przygody przeżywała tam wprost niebywałe. Nie jestem pewna, jak wiele osób jej w to wierzyło, bo nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat, ale sądzę, że nie byłam jedyną, która wietrzyła w tym godną podziwu wyobraźnię.

A następna była Magda. I tutaj pojawił się problem...

Magda pojawiła się właściwie pod moją nieobecność, jakoś krótko po tym, jak przestałam pokazywać się regularnie. Widywałam ją na tych corocznych „przypominaniach sobie o sporcie", ale nie rozmawiałam z nią za dużo, bo od razu widziałam, że to wręcz siostra bliźniaczka Kasi. Z wyglądu nie były do siebie zupełnie podobne, ale charaktery... niemalże kopiuj-wklej, lecz o ile Kasia miała w tym nieco wdzięku i faktycznej pasji do tego, co opowiadała, Magdzie udawało się jedynie mnie irytować. No każdy z nas chyba ma tak, że raz na jakiś czas spotka kogoś, kto tak niewysłowienie gra mu na nerwach, że po prostu nie da się wytrzymać, nie? Każdy ma jakiś typ osobowości, którego u znajomych po prostu nie może ścierpieć. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że nieraz takie irytujące nas osoby przedstawiają sporo naszych cech, dlatego właśnie krew nas zalewa w ich pobliżu, ale... to nie działa przecież w stu procentach, nie? Owszem, ja też lubię być w centrum uwagi, przyznaję się bez bicia. Tylko że... nie jestem w tym nachalna. Nie wciskam się w czyjeś rozmowy, nie wymyślam niestworzonych bajek, nie jestem po prostu natrętna, gdy uwaga skupia się jednak na kimś innym. Nie jestem też wulgarna, głośna i pozbawiona jakiegokolwiek wdzięku, jak by nie patrzeć. Znam siebie wystarczająco dobrze, by to stwierdzić. Zarówno Kasia, jak i Magda były właśnie takimi przejawami... poniekąd moich najgorszych cech, jednak zebranych razem, skondensowanych i pomnożonych razy tysiąc, co dawało mieszankę, od której najchętniej spierdzieliłoby się z krzykiem i schowało na samym dnie najgłębszej nory w okolicy.

Unikam takich ludzi. Już o tym chyba wspominałam przy okazji Justyny – nie jestem specjalnie niemiła, tylko po prostu celowo trzymam się na odległość, nie chcąc sobie psuć humoru. Poczucie własnej wartości zawsze miałam wręcz ujemne, więc przebywanie w okolicy takich do przesady pewnych siebie dziewczyn, które sądzą, że są najwspanialsze na świecie – a zwłaszcza gdy świat udowadnia, że mają rację – bardzo źle na mnie działa, dlatego staram się ograniczyć to do minimum. Tylko że czasami się po prostu nie da... zwłaszcza gdy dzieje się to, o czym przed momentem wspomniałam – świat pokazuje, że należy właśnie do tych rozwrzeszczanych idiotek z przerośniętym ego, a nie takich głupawych szarych myszek jak ja.

No ale od początku. Bo już sama zaczynam się w tym gubić...

Postanowiłam iść na ten trening. Dzień wcześniej byłam wreszcie w salonie tatuażu, jak to sobie obiecałam, moje przedramię więc zdobił piękny wizerunek biegnącego wilka, z którego byłam dumna jak cholera, choć napierdzielał mnie tak, że ilekroć poruszyłam opatrunek, widziałam wszystkie gwiazdy. O tym, jak się wierciłam na fotelu i przeklinałam, ilekroć tatuażystce zachciało się przestać mnie zagadywać, lepiej w ogóle nie będę wspominać... Grunt, że trochę mnie sprawa drażniła, ale czułam się na tyle dobrze, by dalsze unikanie aktywności fizycznej uznać za niemożliwe, jeśli wolałam uniknąć konieczności nazwania się tą leniwą bułką, jak wspominałam. No co miałam zrobić? Po prostu o godzinie piętnastej stanęłam nad torbami ze sprzętem szermierczym, powzdychałam ciężko nad swym ciężkim losem i zabrałam się na jedyny w okolicy przystanek autobusowy, mając nadzieję, że do siedemnastej jakoś dowlokę się na miejsce. Znając komunikację w moim mieście, a zwłaszcza tutaj, na obrzeżach – niekoniecznie. Ale byłam w miarę dobrej myśli...

I żywiłam się nadzieją, że przecież jeśli się spóźnię, będę mogła z czystym sumieniem zrobić w tył zwrot i po prostu wrócić do domu, zaszyć się z książką w fotelu i dalej próbować skupić się na czymkolwiek oprócz natrętnych myśli. Rany. To nawet brzmi żałośnie, a dopiero jak musi wyglądać...

Nie spóźniłam się. Byłam wręcz idealnie dziesięć minut przed czasem, tak jak zawsze lubiłam. Zdziwiłam się, widząc całkiem sporo nowych osób, zapoznałam się z nimi w miarę ochoczo, przyjęłam stęsknione przytulasy przyjaciół, którzy dawno mnie nie widzieli, i niby ciepłe, a jednak specyficzne powitanie trenera. Co do niego, to zawsze wiedziałam, że niekoniecznie mnie lubi, ale przestałam sobie tym łamać głowę już wieki temu – chodziłam i ćwiczyłam bez jego miłości i odpędzałam zastanawianie się nad jego niechęcią, ilekroć myśli zbaczały mi w tym kierunku. Dobrze wiedziałam, że sama nic nie wywnioskuję, a jeśli spytam go o to otwarcie, wszystkiemu zaprzeczy, więc jaki to miało sens? Chyba nawet nie chciałam się z tym konfrontować, tylko nauczyć się mieć na to wyrąbane. Przecież nie wszyscy muszą mnie uwielbiać. Szkoda, że z niechęcią padło na najważniejszą osobę w okolicy, no ale co ja poradzę? To nie był jedyny człowiek na treningach. A i niechęci nigdy nie okazywał mi szczególnie otwarcie, no bo przecież nie mógł, skoro kiedyś chodziłam regularnie, płaciłam i pomagałam, w czymkolwiek się dało...

Zwróćcie uwagę na to pomaganie i chodzenie regularnie, bardzo proszę, bo o to wszystko będzie się rozchodzić. Problem przedstawiał się tak, że ja od początku starałam się za bardzo. Odkryłam w tym sporcie stały element swojego życia. Coś, w czym chciałam być dobra, w czym chciałam w taki czy inny sposób zaistnieć. Co chciałam robić już zawsze. Czym chciałam żyć – nie tylko bezrozumnie ćwiczyć, ale też po prostu w tym uczestniczyć. Szybko usłyszałam, że trener szuka pomocników, tak zwanej młodszej kadry, i robiłam wszystko, żeby tam się dostać. Uczyłam początkujących, gdy mi kazał, jeździłam na szkolenia, parę razy wybrałam się nawet na obóz, choć jak bardzo mi się nie chciało, to jest wprost nie do opisania. Możecie sobie tylko wyobrazić moją niechęć do spania z kimś w pokoju, jedynie trzech posiłków dziennie i spędzania na okrągło czasu z ludźmi, żeby uświadomić sobie, jakie to musiało być dla mnie trudne... No ale co mogłam zrobić? Skoro chciałam coś w tym osiągnąć, musiałam się starać. I się starałam.

Starałam? Ba! Ja wypruwałam sobie wręcz flaki, żeby wszystko było dobrze, a oni zawsze mieli mnie gdzieś. To znaczy trener miał.

Nie wybierał mnie do pokazywania ćwiczeń? Okej. Jestem leworęczna, w tym upatrywałam powodu – obserwującym uczniom może być za trudno przestawić to sobie w głowie, lepiej wybrać przecież do pokazu kogoś praworęcznego, żeby mniej tłumaczyć. Nie zgadzał się, żebym dołączyła do normalnej kadry? Spoko, przyjęłam pokornie, że powinnam w tej kwestii poradzić się głównego założyciela naszej szkoły, a że trochę się go bałam i nigdy nie miałam okazji porozmawiać z nim na osobności, to jakoś się nie złożyło, żebym to zrobiła. Zaakceptowałam to, i tyle. Chwalił przy mnie inne dziewczyny? No spoko. Przecież to, kurde, facet. Ma określony typ, widzi więc atuty wpisujących się w niego kobiet. Nic więc dziwnego, że na przykład do reklamujących treningi sesji fotograficznych wybiera właśnie je, a nie mnie. Bo wybiera te we własnym mniemaniu najładniejsze...

Okej, czyli ja jestem brzydka – podpowiada mój upierdliwy umysł. Ale to nawet nie o to chodzi, jaka ja jestem, bo widzę się w lustrze. Chodzi o to, jak się mnie przez to traktuje...

Ale lećmy dalej. Bo wiecie, co mnie na tym treningu czekało?

Magda. W kadrze. Po dwóch latach ćwiczenia szermierki, podczas gdy ja po pieprzonych sześciu dostałam... w zasadzie nic, choć wypruwałam sobie żyły jak głupia. No i zgadnijcie, jak się poczułam?

Nie dawałam oczywiście nic po sobie poznać. Ćwiczyłam ze wszystkimi, rozmawiałam, śmiałam się. A jednak wciąż czaiła się we mnie ta bezrozumna, irracjonalna złość, nad którą nie umiałam zapanować. Byłam wściekła i chciało mi się płakać, choć gdyby mnie wtedy spytać, chyba nawet nie umiałabym konkretnie wytłumaczyć dlaczego. Po prostu mnie to bolało, i tyle. Bolało mnie, że znowu się w czymś starałam jak głupia, dawałam z siebie wszystko jedynie po to, by dowiedzieć się, że muszę ustąpić komuś innemu, kto ważniejszym bardziej przypadł do gustu.

Ja już tak mam. Piszę powieści? Okej, niby parę osób tłumaczyło mi, że są dobre, ale raz, że nikt nie chce ich wydać, a dwa, że nikt ich nie czyta. Rysuję? Nie na tyle dobrze, by dało się z tym cokolwiek zrobić. Angażuję się w szermierkę? Jestem tak beznadziejna, że po sześciu latach trener pokazał mi, że nawet jakieś randomowe laski, które pokazują się raptem od dwóch lat, są ode mnie fajniejsze, lepsze i bardziej reprezentacyjne. I jak ja mam niby nie stracić wiary w siebie? Jak ja mam uwierzyć, że nadaję się do czegokolwiek?

Jak mam uwierzyć, że jestem jedynym wilkiem z laboratorium, skoro najprostsze rzeczy w w życiu mi nie wychodzą? Patrząc po tym, jak wygląda moje życie, z takim pechem powinnam tam zdechnąć jeszcze zanim zdążyli przeprowadzić na mnie jakikolwiek eksperyment. Ot tak, dla zasady. Żeby we wszechświecie była równowaga, czy jak inaczej to nazwać.

Gdy stamtąd wyszłam, czułam się beznadziejnie, choć zwykle treningi miały dla mnie działanie terapeutyczne. Wszyscy już dawno rozeszli się do domów, ale ja usiadłam na murku pod odrapaną szkołą z okresu głębokiego PRL-u i dłuższy czas nie byłam w stanie się stamtąd ruszyć. Nie umiem powiedzieć, dlaczego tak to na mnie wpłynęło. Po prostu nie umiem określić, co sprawia, że ja aż tak się przejmuję? Że po prostu nie mogę zacząć żyć po swojemu, żyć swoim życiem, tylko ciągle muszę oglądać się na innych i porównywać? Że wciąż wyszukuję, w czym jestem gorsza...?

Chociaż nie uważam, że wyszukuję. Mi los sam podsuwa takie rzeczy pod nos, jakby był ciekaw, jak zareaguję. Czy kolejny raz dźwignę się i z wysoko zadartą głową pójdę starać się dalej, przełykając łzy, czy to wreszcie będzie ten jeden pechowy przypadek za dużo?

Za każdym razem mam wrażenie, że to ten ostatni raz, a potem popełniam dokładnie te same błędy. Ufam i nabieram nadziei. Powinnam podchodzić podejrzliwie do wszystkiego, co dzieje się w moim życiu, i z góry zakładać, że mi się nie uda, za cokolwiek bym się nie brała – oszczędziłabym sobie setek trudnych do dźwignięcia rozczarowań. I pewnie lepiej by mi się żyło. Bardziej flegmatycznie, ale bezpieczniej. Lepiej być przyjemnie zaskoczoną niż zawiedzioną, cokolwiek się nie stanie, mam rację?

Pewnie, że mam. Ale sama nie nauczyłam się do tego stosować. Świat to chujowe miejsce, jeśli nie jesteś wysoka, ładna, głośna i przebojowa, a faceci za tobą nie szaleją.

Czasem mam wrażenie, że moje istnienie nie ma sensu.

Mogłabym zniknąć. Ot, po prostu – wyparować, rozwiać się w powietrzu. Uciec od tego wszystkiego, zaszyć się na samym dnie najczarniejszej ze wszystkich czarnych dziur, obrócić się w lepką nicość o posmaku niespełnionych marzeń i na wpół zapomnianych snów. Mogłabym po prostu zamienić się we mgłę lub dzikie zwierzę i odbiec gdzieś daleko, by schronić się w cieniu chłodnej zieleni, zapachu żywicy i szerokiego przestworu nieba, osłonięta potężnymi pniami drzew przed wszystkim, co złe. Mogłabym...

I nikt nie zauważyłby żadnej różnicy.

Świat by się nie skończył. Słońce nie przestałoby przemieszczać się po nieboskłonie, pory roku nie przestałyby przemijać, morza i oceany nie wystąpiłyby z brzegów. Nie stałoby się zupełnie nic... bo i nikt specjalnie by za mną nie tęsknił. Bo i po co? Ot, Lea zniknęła. Nie ma jej. Czy to jakoś wpływa na strukturę wszechświata, na rządzące nim prawa? Czy cokolwiek by się zmieniło?

Rodzice by za mną tęsknili. Dziadkowie pewnie też. Może tych dwóch czy trzech znajomych zastanowiłoby się, dlaczego mnie nie ma, może poświęciliby mi parę minut niewysilonych myśli przy wspólnym drinku, gdy ktoś rzuci odkrywczym: „hej, dawno jej nie widziałem". Skinęliby wtedy głowami z przejęciem w oczach, popatrzyli po sobie – tak, masz rację! Gdzie ona jest?

I zapomnieliby. Jedni prędzej, drudzy znacznie później... ale nie miałaby miejsca żadna tragedia. Minęłoby parę miesięcy, może lat, a już nikt nie pamiętałby, że ktoś taki jak ta biedna Lea w ogóle istniał. Rozwiałabym się w zapomnieniu, możliwe, że w niektórych kręgach przemieniła w jedną z tych legend, które powtarza się na nudniejszych spotkaniach, by rozruszać towarzystwo – tych, w których autentyczność nie wierzą nieraz i sami opowiadający.

Lubię sobie wmawiać, że jestem kimś ważnym, bo boję się swojej bezwartościowości. Boję się zostać zapomniana. Boję się, że tak naprawdę w obliczu świata jestem zupełnie nikim. Że w chwili, gdy moje serce przestanie bić, po prostu zniknę...

A w innych chwilach tak bardzo mnie kusi, żeby oblec się w tę nicość jak w drogocenny płaszcz i po prostu odejść. Faktycznie obrócić się w zapomnienie, w mgłę, w miejską legendę... jakkolwiek tego nie nazwać. Możliwe, że po to, aby zrobić wszystkim na złość.

Nie dostrzegaliście mnie? A więc zniknę. Skoro nie jestem potrzebna, zrobię to, do czego kusi mnie od zawsze ten cichy głos, zakamuflowany gdzieś na samym skraju umysłu, co do którego nigdy nie byłam pewna, czy jednak nie jest urojony.

To by było łatwe, prawda? Nie umrzeć – nie tak naprawdę – a po prostu poddać się temu drzemiącemu we mnie wilkowi. Zatracić się w nim, pozwolić, by przejął władzę nad moim ciałem i umysłem. Rozpłynąć się w jego instynktach, zaufać im tak, jak jeszcze nigdy nikomu ani niczemu nie zaufałam. I po prostu odejść. Utonąć w tej zwierzęcej cząstce duszy... Tak, to brzmi pięknie. Spokojnie. Właściwie...

Tak powinno być – powtarza głosik. Dlaczego by mu nie zaufać?

Lubię sobie wmawiać, że jestem kimś innym. Kimś, kto się liczy. Kimś, kto tak naprawdę nie jest tą wątłą, niską dziewczyną, którą możesz spotkać na ulicy, nie zauważając nawet, że ktokolwiek szedł obok ciebie – którą wyrzucisz z pamięci tak szybko, że minąwszy najbliższy zakręt, nie byłbyś już w stanie przypomnieć sobie jej twarzy.

Lubię sobie wmawiać, że tak naprawdę jestem bardzo, bardzo stara i bardzo szalona. Lubię sobie wmawiać, że tak naprawdę rządzę tą planetą z bardzo wysoka – z tak wysoka, że ty nie jesteś w stanie tego nawet pojąć tym swoim żałosnym, ograniczonym umysłem. Lubię sobie wmawiać, że w każdej chwili mogę zrobić i wziąć to, na co mam ochotę.

Lubię sobie wmawiać. Chyba tylko tyle powinnam zostawić. Po co się rozdrabniać? Pewnie to i tak interesuje jedynie mnie samą.

Lubię też rozmawiać sama ze sobą, łudząc się, że ktoś jeszcze mnie słucha. Lubię pisać do siebie bezsensowne listy, w których próbuję zapanować nad natłokiem absurdalnych myśli, zbyt wielkich dla mojej żałośnie ludzkiej głowy, i wyobrażać sobie, że przeczyta je kiedyś ktoś oprócz mnie. Że na kimś wywrą one wrażenie. Że ktoś je zapamięta... że jakoś wpłyną na jego lub jej życie. Lubię sobie wmawiać, że mam jakiś wpływ na świat, nawet jeśli ograniczałby się jedynie do wzbudzania emocji w kilku przypadkowych słuchaczach czy czytelnikach.

Tak, lubię. A pewnie jestem w tym żałosna. Tylko czy świadomość tego cokolwiek zmienia?

Lubię też wyobrażać sobie, że jestem spokojna i nie potrzebuję już zupełnie niczego. A to już tak poważne okłamywanie samej siebie, że czuję dławiący w gardle niesmak, ilekroć choćby pomyślę te słowa. Bo przecież zawsze jest coś, za czym gonię. Zawsze jest coś nieosiągalnego, do czego będzie wyrywać się moje serce. Zawsze znajdzie się coś, na punkcie czego oszaleję, a świat sprzeda mi prztyczka w nos, gdy tylko spróbuję po to sięgnąć. Tak już niektórzy mają. Niektórym musi się wiecznie podwijać noga, żeby inni mogli cieszyć się bogactwem, sławą, miłością. Bo na świecie musi istnieć równowaga.

Czasami sądzę, że staram się zbyt mocno. Po co walczę? Po co karmię się nadzieją, skoro za każdym razem to kończy się tak samo? Na co tak właściwie liczę? Nie wiem. To jest tak nieznośnie ludzkie, dlatego chyba szczerze nienawidzę w sobie tej cechy. Mój wilczy pierwiastek mówi, żebym to zbagatelizowała, że widocznie nie jest mi to dane – pogódź się z tym wreszcie, ochłoń! Ale człowiek chce się upewnić milionowy raz, czy aby na pewno, choć dobrze wie, że za każdym razem może być już tylko gorzej.

A zabawne, że w sumie nigdy nie miałam jakichś wygórowanych marzeń.

Wiecie, czego pragnę najmocniej na świecie? Położyć się na dachu mojego bloku i patrzeć w niebo. Po prostu leżeć na nagrzanej przez słońce papie, z tym obezwładniającym uczuciem, gdy odległy świat skłania się u moich stóp. I trwać tak, ponad wszelkimi zmartwieniami, ponad miejskim zgiełkiem – tak blisko, a jednak tak daleko. Nieosiągalna, niedostrzegalna, z upajającą świadomością wielkości otaczającego mnie świata i przytłaczającej, a jednak tak nęcącej przestrzeni. Z płucami pełnymi ciepłego, pachnącego latem powietrza, posmakiem owocowego piwa na języku... i tą świadomością, że nikt nic nie może mi zrobić. Że jestem panią własnego losu. Że mogę rozpaść się na pojedyncze atomy, jeśli tylko zechcę, a następnie scalić się dzięki jednej myśli...

To chyba sprzeczność do tego, że tak bardzo boję się zapomnienia, prawda? Może lepiej będzie określić, że tu nie o niedostrzegalność chodzi. Nie o to, że boję się, że nikomu na mnie nie zależy... Ja boję się, że będę anonimowa. Że będę dokładnie taka jak siedem miliardów ludzi na świecie. Że niczym się od nich nie odróżnię...

Chyba że łatwiej jest powiedzieć, że mam rozdwojenie osobowości, a każda z nas pragnie czegoś zupełnie innego. Tak też może być. W porządku, akceptuję to. Sądzę, że jestem ze sobą pogodzona. To świat nie jest pogodzony ze mną. Z żadną z moich części.

Na świecie jest o wiele za mało lasów, a stanowczo za dużo ludzi, by mógł się ze mną pogodzić.

Gdybym zniknęła... prawdziwie tęskniłabym chyba jedynie za moimi kotami. A o reszcie nie chciałabym myśleć. Jakie to jest dziwne, że nie możesz zrobić tego, czego prawdziwie pragniesz, bo gryzie cię poczucie winy. Jak pięknie, jak rozkosznie byłoby się temu poddać – dołączyć do wilków i rozwiać się, zniknąć gdzieś pośród nich, stopić się w nimi w jedno i żyć tym, co prawdziwie istotne – pragnieniem wody, jedzenia, miłości, ciszy i niczym nieskrępowanej wolności... Tak powinien żyć każdy z nas, a mam coraz silniejsze wrażenie, że to zepsute społeczeństwo z każdym rokiem o tych podstawowych wartościach coraz silniej zapomina. Już niedługo gdy będę o nich mówić, ludzie zaczną spoglądać na mnie jak na niespełna rozumu... o ile już mnie za taką nie mają.

Muszę być niespełna rozumu. Bo jeśli tego nie zaakceptuję, będę musiała uznać, że zwariował cały świat.

***

Rano obudziłam się wcześnie, choć sama nie wiedziałam dlaczego. Coś podpowiadało mi, że być może jakiś dźwięk wyrwał mnie ze snu, może ktoś mnie zawołał... grunt, że słońce stało jeszcze bardzo nisko – tak nisko, że wprost nie mogłam uwierzyć, że czuję się już wystarczająco dobrze na to, by podnieść się z miękkiego materaca. Dłuższą chwilę głupio wsłuchiwałam się w siebie, na siłę wręcz doszukując czegoś, co zachęciłoby mnie do pozostania w łóżku, a nie znalazłszy niczego takiego, usiadłam ostrożnie i palcami rozchyliłam drewniane żaluzje znajdującego się tuż obok okna. Zmrużyłam oczy, gdy promienie radośnie przypiekającego słonka wcelowały mi prosto w źrenice, wywołując lekki ból głowy, ale dzielnie powiodłam wzrokiem po zielonym ogrodzie, szukając...

Nie wiem, czego szukałam. Po prostu miałam przeczucie, że coś jest nie tak. Przecież ja nie budzę się o ósmej z minutami z własnej woli, zwłaszcza po kolejnej nieprzespanej nocy, spędzonej głównie na zamartwianiu się i płakaniu w poduszkę. Powinnam zwlec się dopiero koło dziesiątej, może jedenastej, i to z takim bólem głowy, że dopóki nie zaczęłyby mi działać te magiczne proszki mamy, zawsze grzecznie czekające w szufladzie w kuchni, snułabym się po domu jak nieruchawy zombie. Powinnam zdychać, cierpieć, wstydzić się wczorajszego napadu histerii, tej idiotycznej słabości, do której normalnie ciężko mi było przyznawać się przed samą sobą...

A tutaj? Czułam się właściwie w porządku. Tylko że... miałam jakieś takie dziwne wrażenie, że ktoś mnie zawołał.

Wstałam z łóżka, ostrożnie podeszłam do drugiego okna, wychodzącego na ulicę. Tutaj w wyglądaniu byłam już o wiele delikatniejsza – jeśli ktokolwiek czekał na mnie pod bramą, niecierpliwiąc się z powodu braku domofonu i czegokolwiek, czym mógłby się ze mną skontaktować, bynajmniej nie zamierzałam ostentacyjnie pchać mu się na oczy. Nieumalowana, nie otworzyłabym teraz nikomu, choćby się waliło i paliło. Po prostu lepiej było wiedzieć, na czym stoję... i jak bardzo muszę uważać, zbliżając się do okien.

Tak, mieszkanie na trzecim piętrze w bloku miało swoje zalety. Na przykład tę, że gdy ktoś się do mnie obijał, mogłam do przysłowiowej usranej śmierci udawać, że mnie nie ma, bo jedynym, na czym mógł polegać, były ewentualne dźwięki wydobywające się zza zamkniętych na głucho drzwi. Teraz wystarczyło przejść się po chaszczach wzdłuż ogrodzenia i pozaglądać w okna, jeśli chciało się upewnić, dlaczego nikt nie otwiera... a było paru takich desperatów, którym zdarzało się działać w podobny sposób.

Przed oczami stanęła mi była przyjaciółka mojej mamy, ciocia Jolusia, jak ją nazywałam w dzieciństwie. Nie wiedziałam, o co im w końcu poszło, że rodzice postanowili nagle zerwać z nią kontakt, ale miało to swoje następstwa – kobieta całkiem nieźle sprawdzała się w roli naszego osobistego stalkera. Jak wspominałam, domofonu tu nie ma, a brama zawsze jest zamknięta, babki to jednak nie zniechęcało – potrafiła kręcić się wokół budynku i nawoływać jak pomylona, nie przyjmując do wiadomości, że być może nikogo wcale nie ma. Niemal za każdym razem ktoś był, tylko ukrywał się skutecznie, no ale...

Nieważne. Grunt, że niegościnność mam po rodzicach.

Ulica była pusta, jeśli dobrze się orientowałam. Nie miałam stuprocentowej pewności, bo na płocie wisi ciemna wiklina, izolująca działkę od ciekawskich spojrzeń takich cioć Joluś, ale nie dostrzegłam żadnej postaci ani samochodu na wysokości znanych mi prześwitów, uznałam więc teren za czysty. Wyprostowałam się nieco, odetchnęłam z ulgą...

Cholera, ale to uczucie wciąż gdzieś tam było.

Może to dziadek? Sama nie wiem.

Ubrałam się w domowe ciuchy, które walały się akurat po podłodze, i wyszłam na korytarz. Skąpany w promieniach wczesnoporannego słońca, drewniany dom wydawał się ciepły, ogromny i przytulny... a także zupełnie spokojny. Nic nie wskazywało na to, by miało się coś dziać. Rodzice już dawno musieli pojechać do pracy, dziadek pewnie nie marnowałby takiej pogody na siedzenie w swoim pokoju i poszedł pracować do ogrodu, ewentualnie czytać książkę w cieniu któregoś z drzewek. Gdy podeszłam do jednego z ogromnych, dzielonych szprosami okien w salonie, przekonałam się, że mam rację – zobaczyłam postawnego starszego pana na leżaku pod wierzbą płaczącą, całkowicie pochłoniętego kolejną biografią, na których punkcie miał niemal obsesję, i kubkiem z herbatą. O ile w ogóle o niej nie zapomniał, pochłonięty rozgrywającą się w książce akcją – kto go tam wie? Tak również bywało. Sama tak czasami miałam.

Nie mógł mnie wołać. W tym stanie? Litości. Gdy zajął się ciekawą książka, nie dostrzegał świata wokół, a każda próba zagadania go, nawet głupim zawołaniem na obiad czy pytaniem, czy nie chciałby czegoś do picia, było dobrowolnym proszeniem się o śmierć w męczarniach... Podejrzewam, że w tym momencie nie pamiętał w ogóle, że miał jakąkolwiek wnuczkę, o wołaniu jej nawet nie wspominając.

Odetchnęłam głęboko, próbując się uspokoić. Litości, Lea, coś ci się uroiło, coś...

Nie. Niemożliwe! Przecież...

Przecież co?

Na wszystkich bogów, jeśli jacykolwiek istnieją – ja chyba naprawdę tracę zdrowe zmysły... o ile kiedykolwiek je miałam.

Silny ból przeszył moją głowę tak nagle, że aż syknęłam. Przyłożyłam dłonie do skroni, zaciskając mocno powieki, ale miałam wrażenie, że to jedynie sprawę pogorszyło. Wsparłam się ciężko na kamiennej ścianie kominka, jakimś drobnym okruchem świadomości dziwiąc się, dlaczego nie jest ciepła...

Tylko że niby dlaczego miałaby być, skoro wrzesień w tym roku wyglądał jak pełnia soczyście zielonego lata?

Coś mnie wołało. Coś mnie ciągnęło, szarpało za tę najwrażliwszą strunę w moim ciele, wręcz zmuszając, bym za nim poszła. Zachęcało mnie... tylko że gdzie było? I czym było?

Nie wiem, w którym momencie uznałam, że chyba nadal śpię, a to kolejny z tych moich nienormalnych, zbyt wyrazistych snów, które nieustannie myliłam z jawą. Nieraz już napędziłam sobie w ten sposób kłopotów, wmawiając komuś coś, czego nie zrobił, lub opowiadając o czymś, co nigdy nie miało miejsca... W tych snach zawsze prześladowały mnie nieznośnie silne emocje, których na jawie nie potrafiłam nawet nazwać, tak się ze sobą plątały.

Sen... Sen nie mógł mi zaszkodzić, prawda?

Tylko że w snach chyba nigdy nic mnie tak nie bolało.

Ciągnęło. Wołało, nęciło, kusiło...

Coś na mnie czekało. Ale co?

Zaklęłam pod nosem, oderwałam się od kominka jednym ruchem i dopadłam do uchylonych drzwi na taras. Rodzice już wieki temu go osiatkowali, na skutek zresztą moich namów i histerii, gdy to po wyprowadzce z bloku zapewniłam ich, że wcale nie zamierzam wypuszczać kotów samopas – to było takie ultimatum dla futrzaków, pozwalające im wypoczywać na wolnym powietrzu bez ryzyka, że pójdą gdzieś w długą i nie wrócą. Choć przestrzeń jest rozległa, do furtki w siatce dopadłam jednym susem, szarpnęłam ją dwa razy, zanim wykrzywione zawiasy zechciały puścić. Wyskoczyłam boso na gęsty trawnik, ignorując, że coś wbiło mi się w gładką skórę stopy.

Miałam wrażenie, że ktoś wciąż mnie woła. Że jest tuż obok, że czeka na mnie...

Biło od niego coś dziwnego. Coś jak... jedność? Doskonałe dopasowanie?

Ten ktoś był dokładnie taki jak ja!

Bezpodstawna euforia o mało mnie nie rozrywała. W promieniach czystego słońca, w soczystej, niemal wiosennej zieleni rzuciłam się w stronę ozdobnej, drewnianej furtki, którą dało się przejść na drugą działkę – również należącą do moich rodziców, lecz od lat leżącą odłogiem.

Pamiętam, jak ją kupowaliśmy. Cała historia stanęła mi przed oczami, gdy zatrzymałam się w progu i rozejrzałam po znajomych zakamarkach. Kiedyś było to niewielkie gospodarstwo – w gęstych chaszczach, pomiędzy kilkoma zdziczałymi drzewkami owocowymi wciąż wznoszą się ceglane ruiny maleńkiego, ledwie dwuizbowego domku, nieopodal zaś sterta poczerniałego drewna i kamieni, która kiedyś była prawdopodobnie stodołą. Do niczego nam to nie było potrzebne. Nikt z nas nie robił na tej działce niczego... lecz miała swój urok. To było pierwsze miejsce, które odwiedzaliśmy tuż po przeprowadzce – jeszcze zanim mi odbiło, zanim wróciłam do starego mieszkania, nie zgadzając się, by mama je wynajmowała, w czasach, gdy wszystko było znacznie prostsze. Przychodziliśmy tutaj całą rodziną – ja i rodzice, wtedy jeszcze w separacji, lecz już posyłający sobie znaczące spojrzenia i we własnych głowach snujące plany, jak się zejść, by nie wzbudzić wokół zbyt wielkiej sensacji...

Właściwie to tylko tutaj przychodziliśmy i dawaliśmy szaleć wyobraźni. Cała nasza trójka miała jej aż nadto, godzinami potrafiliśmy wymyślać, jak niegdyś wyglądało tutaj życie – jak zachowywali się mieszkańcy domku, co się z nimi stało, że stopniowo tak zniszczał... Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że ten skrawek terenu wystawiono na sprzedaż i myśl, że ktoś miałby tu wejść z butami, zakłócić spokój tego miejsca, zrównać wszystko z ziemią i wystawić paskudną, nowoczesną willę tuż obok naszego sympatycznego domu, wydała nam się po prostu nieakceptowalna. Rodzice wyciągnęli nie wiadomo skąd resztkę oszczędności, wzięli jakąś pożyczkę wraz z siostrą mamy, gotową pośpieszyć nam z pomocą, i kupili tę działeczkę. Ogrodziliśmy ją i niejako przyłączyliśmy do swojej, ale nigdy nie mieliśmy... cóż, odwagi, żeby coś na niej zmieniać, dlatego zostawiliśmy też ogrodzenie oddzielające ją od terenu, na którym stoi nasz dom. Mieliśmy wrażenie, że to jest jakieś... nie na miejscu. Wciąż czuliśmy się tak, jakby żyły tutaj duchy dawnych mieszkańców, żadne z nas nie chciało zakłócać ich spokoju. Po prostu lepiej było zostawić to tak, jak jest, jedynie raz w roku wejść z gruntownymi porządkami, by do reszty nie zarosło.

I to jest piękne. To jest magiczne... ale nie to mnie właśnie wołało. To było coś innego. Coś pokrewnego, znajomego...

Coś, co nazwałoby mnie siostrą, gdybym tylko znalazła się odpowiednio blisko. Coś, co tak jak ja podporządkowało się wewnętrznemu wilkowi. Coś, co wypuściłoby się wraz ze mną w dziką gonitwę w kierunku lasu, utonęło w bezpiecznej, chłodnej zieleni i zatraciło się z uśmiechem na twarzy...

Coś, co myślało i czuło tak jak ja!

To była niezachwiana pewność, niemożliwa do podważenia. Ja po prostu wiedziałam, że ten ktoś tam jest, nawet przez chwilę nie przemknęło mi przez myśl, że mogłoby go tak po prostu nie być! Rozglądałam się niecierpliwie, już czując biegające po skórze dreszcze – identyczne jak wtedy, gdy przemieniłam się w wilka – już chciałam rzucić się w jego stronę, już chciałam...

Drgnęłam, gdy wydało mi się, że kątem oka, gdzieś po prawej stronie dostrzegłam ruch. Puściłam się tam biegiem, o mało nie wpadłam do zarośniętego chwastami zbiornika, niegdyś pewnie oczka wodnego. Poślizgnęłam się na wybujałych pokrzywach, mijając zakrytą kawałkiem dykty studnię, i padłam na ziemię, boleśnie zdzierając skórę z dłoni na drobnych kamyczkach, jakie leżały wokół niej, pewnie kruszejących fragmentach rozpadającej się powoli cembrowiny. Nie użalałam się nad sobą, tylko zaraz znowu poderwałam się na równe nogi, na dobrą sprawę nawet nie tracąc impetu, i skręciłam za niski, ceglany domek. Zatrzymałam się dopiero na siatce ogrodzeniowej, o mało na nią nie wpadając. Zdyszana, zacisnęłam na niej palce, sama nie wiedząc, co takiego chcę zrobić – wspiąć się po niej? Idiotycznie spróbować rozerwać ją gołymi rękami? Spojrzeniem utkwiłam w falującym na wietrze, wciąż idealnie zielonym zbożu, pewnie ostatnim w tym roku. Gdzieś na zachodzie, nad miastem gromadziły się ciężkie burzowe chmury...

A przede mną nie było nikogo. Wrażenie wołania zniknęło równie nagle jak się pojawiło, zostawiając mnie...

Samą. Tak dojmująco samą...

Stałam tak dłuższą chwilę, nie wiedząc, co zrobić. Wiatr studził moją palącą gorącem twarz, rozwiewał potargane od snu włosy, ale zupełnie się tym nie przejmowałam. Nie interesowało mnie już nawet to, że nie miałam ani grama makijażu na twarzy, więc jakiś idący polem desperat mógł mnie zobaczyć taką, jaką bardzo siebie nie lubiłam...

Jakie to zabawne, czyż nie? Nienawidzić swojej prawdziwej twarzy. Jak to o mnie świadczy?

Wybuchłam ironicznym śmiechem, choć nie wiedziałam, co mnie aż tak rozbawiło – ta krótka myśl, czy może całokształt mojego porannego zachowania? Odsunęłam się powoli od ogrodzenia. Stopniowo zaczynały o sobie przypominać obrażenia – obtarte dłonie i oparzenia na stopach, którymi tak beztrosko podeptałam całą plantację pokrzyw. Ile mam na nich skaleczeń, wolałam się nawet nie zastanawiać. Ostrożnie podeszłam do sporego ozdobnego kamienia, rosnącego pod nachyloną gruszą, ale nie odważyłam się na nim usiąść. Uklękłam obok i wpatrzyłam się w metalową podobiznę psa, którą kiedyś go ozdobiono.

Wiele razy zastanawiałam się, co to było. Grób ukochanego zwierzaka? Całkiem możliwe. W każdym razie – piękny gest. Wzruszający. I jeden z powodów, dla których nie chcieliśmy oddać komuś tego skrawka świata. Dla którego woleliśmy, by pozostał niezmieniony jak najdłużej. Bo była w tym magia, którą tylko ludzie tacy jak my są w stanie pojąć. Magia i tajemnica...

Może i zupełnie zwyczajna. Ale jednak zawsze jakaś, prawda? Nawet takie zwyczajne życie bywa porywające. Nawet zwyczajne historie potrafią zapierać dech w piersi. Nawet zwyczajne miejsca potrafią zmusić wyobraźnię do pracy, do zastanawiania się, dlaczego wyglądają właśnie w ten sposób.

Ciekawe, jaki był ten pies? Czy przypominał tę podobiznę – dumnego gończego ze szlachetną linią pyska, klapniętymi uszami i wystawionym w szerokim psim uśmiechu językiem? Czy może był zupełnie inny?

Z pewnością nie był tak samotny jak ja. Nie miał poczucia, że nie pasuje do tego pieprzonego świata. Że nie istnieje nikt, kto z całą pewnością mógłby powiedzieć: „tak, wiem, co czujesz"...

Dlaczego to mi jest tak bardzo potrzebne? Bo wilki to zwierzęta stadne? Ciekawe, że zawsze uważałam siebie za skrajnego introwertyka. Nie przeszkadzałoby mi mieszkanie na bezludnej wyspie, absolutnie, a nagle tak tęsknię za towarzystwem takich jak ja. Za potwierdzeniem, że jednak nie jestem jedyna... może za potwierdzeniem, że moje istnienie – że wszystko to, co mi zrobiono, a czego nawet nie pamiętam – ma jakiś głębszy sens.

Czasami myślę, że to wszystko w pewnym momencie pierdolnie. A wręcz mam nadzieję, że tak się stanie... bo jaki sens by to miało, gdyby trwało nadal? Jaki sens miałoby wszystko to, czego się dowiedziałam? Jakie znaczenie? Jaką wagę...?

Pewnie żadną. Dokładnie jak ja.

Zerwałam się ze złością. Od kopnięcia walającego się niedaleko kamyka powstrzymało mnie jedynie wspomnienie o bosych stopach. Zacisnęłam pięści tak mocno, że aż zapiekły mnie pokaleczone dłonie. Chwilę skupiałam się na powolnym liczeniu oddechów, zamknąwszy oczy i zwróciwszy twarz do ciepłego słońca. Ciekawa jestem, ile minie czasu, nim całkowicie zniknie pod naporem tych pieprzonych chmur... Gdy zwróciłam się ponownie ku zachodowi, miałam wrażenie, że na tle jednolitej ołowiowej szarości dostrzegłam pierwszy rozbłysk błyskawicy. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakby przeskoczyła po przewodach biegnącej nieopodal linii wysokiego napięcia.

Musiałam się stąd wyrwać. Musiałam zniknąć, przynajmniej na krótką chwilę. Musiałam uciec z tego swojego niby-życia. Utonąć gdzieś w nieświadomości, pozwolić myślom płynąć luźno, ale nie w stronę tego, co musiałam zrobić, co być może mnie czekało. Musiałam...

Musiałam zobaczyć Strefę Wykluczenia. Już, natychmiast...

A to, co przyszło mi na myśl – sposób, w jaki mogłam tego dokonać – pewnie był cholernie nierozważny. Tylko że właściwie czy cokolwiek, co robię ostatnio, jest w choć jednym procencie roztropne? Dla mnie nie ma już nadziei, więc hulaj dusza, piekła nie ma. Gorzej nie będzie na pewno. Bardziej oszaleć już bym nie mogła.

Stąpając ostrożnie, podeszłam do siedzącego na ławce dziadka. Spróbowałam zwrócić na siebie jego uwagę, lecz był tak pochłonięty książką, że nawet na mnie nie spojrzał. Powiedziałam mu, że wychodzę i wrócę pewnie wieczorem, a następnie zawróciłam na opuszczoną działkę. Wiedziałam, że wiadomość dotarła – dziadek umysł miał przenikliwy i bystry jak mało kto, bardziej podzielną uwagę niż wszyscy członkowie mojej rodziny razem wzięci i ciało sprawniejsze z pewnością od mojego, dlatego nie miałam wątpliwości, że powie rodzicom, co trzeba, i uspokoi ich, w razie gdyby chcieli w panice mnie szukać. Specjalnie stanęłam tak, by nie chciało się mu mnie obserwować, bo po moim stroju zorientowałby się, że coś jest nie tak, a w ten sposób... cóż, po prostu wrócił do siebie, zaakceptowawszy pomysł mojego wyjścia, i szepnie słówko mamie, gdy wróci z pracy. Tyle mi wystarczy.

Zamknęłam za sobą furtkę i poszłam do ruin domku.

Właściwie to niewiele już z niego zostało. Ceglane ściany wciąż wznoszą się na tyle wysoko, że bez trudu można rozpoznać dawny kształt budowli, lecz łuki nad większością otworów okiennych zdążyły się wieki temu zapaść, a o dachu nie pozostało nawet wspomnienie. W środku niegdyś było sporo śmieci, bo ruina przez całe lata służyła jako miejsce spotkań okolicznej dresiarni. Doskonale pamiętam, ile zachodu trzeba było, by ich stamtąd przepędzać tuż po tym, jak się wprowadziliśmy. Gdy byli cicho, nikt nie zwracał na nich uwagi, dlatego utarło się, że to taka ich kryjówka, jednak gdy kupiliśmy tę działeczkę i ogrodziliśmy, skryte imprezy musiały się raz na zawsze skończyć. Pijacka ekipa była na tyle bezczelna, że na samym początku przechodziła nawet przez świeżo postawiony płot, lecz oduczyli się tego, gdy mama dogadała się z sąsiadami i zaczęła od nich wypożyczać na noce psa – wielkiego owczarka niemieckiego, któremu już wcześniej zdarzyło się odpowiednio pogryźć kogo trzeba. I narobić przede wszystkim sporo hałasu. Opoje nauczyły się, że nie warto, pies wrócił do siebie, a tu znowu zapanowała cisza. Wszystkie śmieci posprzątaliśmy dokładnie, zostawiając wnętrze idealnie czystym, nie miałam więc oporów przed wejściem tam.

Zaszyłam się w kącie i powoli zdjęłam z siebie ubranie. Ciało pokryło mi się gęsią skórką, gdy tylko liznął je podmuch wiatru. Choć nie było tam nikogo oprócz mnie, a ze swojego miejsca nie mogłam być widoczna żadnym ze zrujnowanych okien, mimowolnie objęłam się w obronnym geście ramionami, chcąc jakoś ukryć nagość. Nawyki jednak są nawykami, nie tak łatwo się ich pozbyć...

Czy ja w ogóle będę potrafiła to zrobić, gdy nie panują nade mną emocje? Czy ja pamiętam...?

Znowu czułam się jak idiotka. Choć robiłam to już świadomie, choć nie miałam już żadnego powodu, by nie wierzyć, że to potrafię, miałam ochotę roześmiać się z siebie samej. I z tego, że nie przewidziałam, jak się stąd wydostanę, gdy już mi się uda przemienić. Znowu będę skakać po płocie, jak kiedyś w nocy? Niby przy tej wielkości powinnam go swobodnie przesadzić, ale jednak...

A jeśli ktoś mnie zobaczy? Gigantyczny wilk pewnie jest lepszy niż zupełnie naga sąsiadka, wspinająca się po płocie swojej własnej działki, ale jednak...

A, chrzanić to. Już mówiłam, że gorzej być nie może.

Skupiłam się. Nie wiedziałam, jak to nawet zacząć, więc wyobraziłam sobie po prostu to wszystko, co działo się ostatnim razem. Wyobraziłam sobie, jak moje ciało stopniowo się przeobraża, jak żałośnie słabe ręce i nogi przemieniają się w silne wilcze łapy, zakończone ostrymi pazurami. Wyobraziłam sobie, jak moje włosy ciemnieją do idealnej czerni i pokrywają całą skórę. Wyobraziłam sobie, jak wyostrzają mi się zęby, wyrasta ogon, uszy stają się spiczaste... Wyobraziłam sobie dzikość i wolność, wyobraziłam sobie euforię i szczęście, z którymi kojarzyła mi się wilcza postać.

I to poszło jak z płatka. Dreszcze były zaskakująco przyjemne, gdy przywołało się je na spokojnie. Nie minęła chwila, a faktycznie stałam na czterech łapach, nie mogąc się nadziwić, jakie to wyzwalające uczucie. Zupełnie jakbym zrzuciła ciężkie kajdany, jakbym wyprostowała się po godzinach spędzonych w na wpół zgiętej pozycji, jakbym rozprostowała kości po całym życiu tkwienia w ciasnej klatce... jakbym ujrzała błękitne niebo po latach spędzonych w ciemności.

Było w tym coś... ponurego. Coś mrocznego, niewłaściwego... bo teoretycznie byłam przecież zaprzeczeniem praw rządzących światem, czyż nie? A jednak chyba nigdy nie spotkało mnie nic lepszego. Nie jestem w stanie porównać tego uczucia z niczym innym.

Jestem ogromnym wilkiem, kłębem sięgającym prawdopodobnie gdzieś tam, gdzie jako człowiek mam czubek głowy. Mam wielkie kły i szczęki, którymi mogłabym zeżreć, kogo tylko bym zapragnęła, i to w czasie szybszym, niż zwykły człowiek potrzebuje na przejście na drugą stronę ulicy.

Wreszcie nie jestem słabą, małą kobietą w świecie silnych mężczyzn. Wreszcie mam jak się bronić. Wreszcie nie muszę oglądać się trwożliwie na boki, gdy przyjdzie mi wracać do domu po zmroku! Czyż to nie cudowne? Chyba nie ma lepszego daru dla kobiety, niż zaoferować jej możliwość obronienia się przed niebezpieczeństwem w każdej sytuacji. Wątpię, bym umknęła karabinowym kulom, lecz bandzie podpitych dresiarzy? Z pewnością. O ile w ogóle nie wolałabym ich zaatakować, by wiedzieli na przyszłość, że babek się nie zaczepia.

Powinnam ratować świat. Stworzono mnie podobno po to, bym uratowała ludzi przed demonami... a ja cieszę się właśnie, że mogę uratować samą siebie przed ludźmi. Czy to nie najlepszy przykład na to, że jednak jestem samolubnym bubkiem i zupełnie się do tej imprezy nie nadaję? Jakaż szkoda, że tylko ja przeżyłam ten eksperyment... że zbawca ludzkości po wielu próbach i tak wyszedł im jakiś taki wybrakowany. Napawało mnie to dziwaczną złośliwością, aż miałam ochotę szeroko się uśmiechnąć, choć w tym ciele możliwe było jedynie szczerzenie kłów.

Może gdyby istnieli jeszcze inni...

Właśnie. Bo dlaczego ja to przeżyłam? Dzieckiem podobno byłam słabym i chorowitym. Co było we mnie takiego? To zamiłowanie do własnej skóry? Pojęcia nie mam. To teraz nieważne. Pewnie nigdy się nie dowiem... o ile poszukiwania w sercu Strefy niczego nie dadzą, będę mogła łamać sobie nad tym głowę do końca świata i jeszcze dłużej.

Ostrożnie wychynęłam z ceglanego domku, długim, ostrym nosem celując w wybujałą zieleń. Rozejrzałam się bezszelestnie, wysunęłam się na zewnątrz cała. Z jakiegoś powodu dobrze wiedziałam, w jaki sposób stawiać łapy, by wywoływać jak najmniej hałasu. Zerknęłam w stronę domu rodziców, ale z tej perspektywy widziałam tylko kryty czarnym gontem dach. Dziadek, nawet gdyby patrzył w tę stronę, nie mógłby mnie dostrzec, o wiele śmielej więc podeszłam do ogrodzenia. Wspięłam się ostrożnie na tylne łapy, wsparłam na uginającej pod moim ciężarem siatce – ciekawe, ile ważę w tym wcieleniu? Z pewnością ponad sto kilogramów. Chwilę się wahałam, lecz wreszcie odbiłam się mocno od ziemi i po prostu przeskoczyłam na drugą stronę. W locie zaczepiłam tylną łapą o samą krawędź i zachwiałam się nieco, ale jakimś cudem zdołałam wylądować w miarę pewnie w miękkiej ziemi pola. Jeszcze raz się rozejrzałam...

Tak, zdrowego rozsądku chyba nie było już sensu u mnie szukać. Ale miałam wciąż wystarczająco dużo instynktu samozachowawczego, żeby pamiętać, że nie wypada, by ktokolwiek mnie zobaczył. Chyba nigdzie na świecie nie ma psów wielkości konia, nikt nie mógłby uznać mnie za coś zwyczajnego.

Gdzie chciałam iść? Właściwie to... przed siebie. Po prostu spokojnie się przespacerować, napajając siłą swoich mięśni, bystrością wzroku i słuchu. Po prostu chciałam przez chwilę być wolna... kroczyć polną drogą całkowicie wyprostowana, nie bojąc się pokazywać, jaka jestem naprawdę. Żaden bzdurny powód nie mógł mi tego zakłócić. Dzisiaj zamierzałam być wilkiem... może i jednym na świecie, ale z pewnością nie rozpaczającym z tego powodu. Zamierzałam być nie samotna, a... wyjątkowa. Bo mam już dosyć tej nieznośnej słabości. Miałam dosyć płaczu, tego niekończącego się doła, tej tęsknoty za wszystkim, czego nie mogę mieć. Zamierzałam po prostu... być sobą. Myśleć, ale o żadnej z tych kwestii, które ostatnio spędzały mi sen z powiek. Bo po co? Żadna się nie rozwiąże magicznym sposobem, gdy poświęcę jej więcej czasu antenowego.

I tak właśnie zrobiłam. Po prostu poszłam przed siebie, nie zastanawiając nad tym, jak widoczne w piasku drogi są odciski moich łap. Spokojnie przeszłam aż pod samą ścianę lasu, dłuższa chwilę przyglądałam się stojącym tam dumnie iglastym drzewom. Nasłuchiwałam szumu samochodów z nieodległej drogi – w ludzkim ciele nigdy go nie zauważałam, choć słuch zawsze miałam bardzo dobry. Strzygłam uszami, sprawdzając, co jeszcze jestem w stanie wyłowić... chcąc się po prostu sprawdzić.

Zanurzyłam się w tę upragnioną chłodną zieleń, ale tym razem byłam bardziej człowiekiem niż wilkiem. Dziwiłam się, jakim cudem moje ciało reaguje odruchowo na wszelkie przeszkody – nie rozumiałam, skąd wiem, jak należy się ułożyć, by przeskoczyć stertę suchych gałęzi, jak skorygować chód, gdy natrafiłam na bardziej grząskie podłoże. Nie wiedziałam, jak to możliwe, że moje ciało mówi – tak, jakbym była prawdziwym wilkiem. Ogon poruszał się samoistnie, nadając całej sylwetce równowagi, uszy również żyły jakby własnym życiem, wargi parokrotnie uniosły się, obnażając kły, gdy coś zaszeleściło lub przeskoczyło w pobliżu. Jako człowiek nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile w tym lesie jest życia. Wiele razy widziałam biegnące po polach wokół domu sarny, natrafiałam również na notorycznie niszczące ogrodzenia w okolicy łosie i ślady bytności dzików. Słyszałam nawet od sąsiadów, że prawdopodobnie żyją tutaj wilki, choć nie chciało mi się w to wierzyć. Umiałam dostrzec zimą bawiące się w śniegu zające... a jednak w porównaniu do tego, co zauważałam teraz, wcześniejszy las wydawał mi się zupełnie martwy. Teraz zwierzęta nie traktowały mnie jak człowieka. Traktowały mnie jak wilka – jak strażnika lasu, który nie zrobi krzywdy znajdującym się na jego terytorium roślinożercom. Choć nigdzie jeszcze nie pozostawiłam po sobie zapachu, zwierzęta więc nie mogły go znać, las traktował mnie jak swoją.

Niestety nie był jednak duży. Minęłam parę wzniesień i zagajnik z groteskowo pogiętymi, na wpół martwymi, ogromnymi dębami, które zawsze mnie fascynowały, i o mało nie wyszłam na ruchliwą ulicę. Ruszyłam wzdłuż niej, kątem oka obserwując migające samochody, wreszcie przemknęłam na jej drugą stronę, wykorzystując chwilową przerwę. Aż do linii kolejowej nie chciało mi się iść, wolałam wybrać się na drugą stronę miasta, obejść je i...

Cóż, zbliżyć się do Kordonu. Od strony, od której raczej się do niego nie zbliżałam, bo po prostu nie miałam okazji. Ludzkie nogi były za słabe, by mnie tam zanieść nawet podczas najdłuższych spacerów, to ciało zdawało się zaś nie mieć żadnych limitów zmęczenia. Nie wiedziałam, czy bardziej mnie to cieszy, czy niepokoi.

Nie wiem, ile czasu zajęło mi okrążenie całego miasta, bo w pewnym momencie słońce schowało się za chmurami i ani myślało wyjść. Grunt, że nareszcie znalazłam się dokładnie tam, gdzie planowałam – na polach za moim osiedlem. Gdzieś daleko przed sobą miałam ruiny fabryki i kilka niszczejących domów jednorodzinnych, w których mieszkali jedynie skrajnie zdesperowani ludzie, nie mający co ze sobą zrobić, a dalej miasto – gdybym stanęła gdzieś wyżej, pewnie widziałabym znajome bloki, w tej chwili znajdujące się za niewielkim wzniesieniem. Po prawej stronie wciąż widziałam pojedyncze przejawy cywilizacji – kilkaset metrów dalej ostrą bielą kłuła w oczy folia z pomidorami, po lewej zaś...

No tak. To było już tutaj. Rozpierała mnie ekscytacja, co najmniej jakbym rozpakowywała upragniony prezent.

Pas nieużytków – falujących na lekkim wietrze złocisto-brązowych chwastów, sięgających mi miejscami nawet do pasa – kończył się ponurą bryłą długiego, czteropiętrowego bloku. Pociemniała elewacja z wielkiej płyty ostro odcinała się na tle jasnoszarego nieba, w większości pozbawione szyb okna zdawały się mnie obserwować, rzucać wyzwanie...

No co, wilczku? Czy jesteś na tyle odważny, by podejść jeszcze bliżej?

Oczywiście, że tak. Ale nawet ja wiedziałam, że pokonanie wysokiego płotu, zwieńczonego kłębami drutu żyletkowego, mogłoby być za trudne nawet dla mnie. Nawet dla wielkiego, odważnego wilczka.

Ciągnęło mnie tam. Chciałam tam iść – tak bardzo, że aż kręciłam się niepewnie po piaszczystej drodze, drapiąc ją pazurami, i skomlałam w zupełnym odłączeniu od zdrowego rozsądku, jak pies niemogący się doczekać smakołyka skrytego w dłoni czekającego na wykonanie sztuczki właściciela. Problem w tym, że nie wiedziałam zupełnie, jakiej sztuczki po mnie oczekiwano, mogłam więc jedynie popłakiwać i ślinić się z nadzieją, że w końcu ktoś się nade mną zlituje, wybaczy mi moją głupotę i da nagrodę mimo to...

Musiałam się tam dostać! Tylko jak to zrobić, skoro mur wygląda na nieprzebyty? Obojętnie, jaka to silna i wspaniała nie byłam, za nic nie zdołałabym wspiąć się po pionowej ścianie, mierzącej niemal cztery metry wysokości. Brakowało w niej jakichkolwiek uchwytów dla rąk, co widziałam nawet z tej odległości. Jeśli w ogóle byłabym tak zdesperowana, by wspinać się tam nago...

To był dość stary fragment Kordonu, jeden z pierwszych dołączonych do Strefy Wykluczenia fragmentów miasta, dlatego zdążył tak zniszczeć. Jeśli dobrze kojarzę, zamknięto go jeszcze przed moim urodzeniem lub tuż po nim, nikt nie mieszkał więc w tych blokach od ponad dwudziestu lat. Nawet gdyby nie była to Strefa, i tak by mnie tam ciągnęło, jak do wszystkiego co opuszczone. Musiałam jednak obejść się smakiem. Musiałam wracać do domu, zastanowić się, co spakować na czekającą mnie wyprawę...

Jeszcze przez równy tydzień musiałam udawać, że jestem zupełnie normalna. Później, gdy wraz z Janem znajdę się głęboko na opuszczonych terenach, będzie mogło mi odbić do reszty, prawda? Jego to nie zdziwi. Przecież i tak wie, że coś się ze mną dzieje...

Chyba.

Największym problemem było jednak jakoś ten czas przetrwać, skoro już czułam, że nie daję rady...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top