Rozdział 15
Czułam się beznadziejnie i wszystko wskazywało na to, że to był jeden z tych dni, kiedy to nie potrafiłam nawet spojrzeć w lustro bez ostentacyjnego skrzywienia się.
Zdarzały mi się takie kryzysy. Prawdopodobnie była to pozostałość po tym, jak nieśmiała i bezwartościowa byłam w swoich oczach w czasach szkolnych, za jak słabą się uważałam... i jak bardzo się bałam, że to kiedykolwiek wróci, choć przecież zależało jedynie ode mnie. Czasem po prostu miałam wrażenie, że niewiele brakuje, by zawalił się mur, którym szczelnie przykrywałam wszystkie wspomnienia z tamtego czasu, całość wyleje się na zewnątrz... a ja po prostu w niej zatonę, stając się równie nieatrakcyjną, nijaką i po prostu żałośnie słabą, jak wtedy. Wracając do roli kogoś tak cichego i przestraszonego, że wręcz niedostrzegalnego. Kogoś, kogo można było minąć na szkolnym korytarzu, zupełnie nie zauważając jego istnienia...
Bałam się, że znowu będę tą nijaką, chudą szarą myszką, która bała się zawalczyć o swoje. Która wprawdzie potrafiła odpyskować, ale jednak czuła się wszystkim wiecznie tak bardzo zmęczona, że w większości przypadków nawet nie miała na to siły.
Nie wiem, dlaczego ten lęk był aż tak silny. Przecież dzisiaj też byłam sobą. Ciężko harowałam latami, by osiągnąć to, co teraz mam – by znaleźć się dokładnie na tym miejscu, na którym przez całe życie pragnęłam się znaleźć. Osiągnęłam to. Wraz ze szkołą pozbyłam się większości swoich fobii, a moja zmiana charakteru była tak diametralna, że mało brakowało, by ludzie znający mnie z tamtych czasów mieli trudności z rozpoznawaniem mnie na ulicy. Byłam zupełnie inna i skrupulatnie szlifowałam w sobie każdą z cech, o jakich marzyłam, by je posiadać... Czułam się dobrze w swojej skórze. Przeważnie.
No właśnie... Źle to zabrzmiało, nie?
Wciąż się bałam. I to pewnie o wiele bardziej niż wtedy, bo wokół pojawiło się tyle niewiadomych, tyle niezrozumiałych wydarzeń rodem z taniej powieści fantasy, że każdemu zakręciłoby się w głowie, a co dopiero mówić o mnie. Jednak najbardziej przerażające z tego wszystkiego było to, że... chyba nie ufałam samej sobie. Chyba nie wierzyłam, że ta moja metamorfoza jest trwała, jakkolwiek abstrakcyjnie to się mogło prezentować.
Nie wiem. Niczego już nie wiem. Nie wiem nawet kim jestem.
Wydarzyło się tak wiele. Tak bardzo się zmieniłam, tyle pracy włożyłam w to, kim obecnie byłam. Zostałam na tę chwilę jedyną kobietą pracującą na stanowisku maszynisty. Uczestniczyłam we wszelkich możliwych feministycznych protestach, podążając na samym czele pochodu. Bez wahania walczyłam o swoje, nie dając sobą pomiatać... a jednak miałam wrażenie, że jestem tak beznadziejnie słaba, że aż budziło to we mnie absurdalny niesmak. Do tego stopnia, że ledwo byłam w stanie spojrzeć w oczy własnemu lustrzanemu odbiciu.
Czułam potrzebę udowadniania światu, że jestem silna i warto się ze mną liczyć. A taką potrzebę czują jedynie ci, którzy we własną wartość po prostu nie wierzą, prawda? Wychowałam się w rodzinie psychiatrów i psychologów, przeczytałam chyba wszystkie zrozumiałe dla kogoś bez wykształcenia książki na ten temat, jakie znalazłam w domu, a mało ich nie było, miałam więc w jednym palcu analizę tej oczywistości. Zresztą myślę, że i bez tego każdy głupi wyciągnąłby takie wnioski. Tylko tak cholernie ciężko było się do tego przed sobą samą przyznać...
Ciężko było to do siebie dopuścić. W jakiś beznadziejny sposób chyba liczyłam na to, że jeśli tego faktu nie zaakceptuję, to będzie mniej prawdziwy i ostateczny.
Pewnie miałam prawo czuć się słabo. Na wszystkich bogów, ja pierdzielę, przemieniłam się w gigantycznego wilka! Spełniły się wszystkie nawiedzające mnie od małego sny. Walczyłam z demonami, ponadto okazywało się, że byłam ofiarą jakiegoś popieprzonego eksperymentu, do którego porwano mnie, gdy byłam naprawdę mała, co wyjaśniało brak wspomnień z pewnego okresu w moim życiu. Każdy mógłby się załamać na moim miejscu. Każdy mógłby w pewnym momencie poczuć, że nie ma siły odkleić się od materaca własnego łóżka, że wolałby zakopać się głęboko w pościeli i udawać, że okrutny świat zwyczajnie nie istnieje... Tylko z jakiegoś powodu czułam, że dla mnie to żadne usprawiedliwienie. Że ja właśnie musiałam być silna.
Bo jak nie ja, to kto będzie silny?
Czasem mam wrażenie, że to wszystko w pewnym momencie po prostu wybuchnie i rozsypie mi się w rękach. I zostanę z niczym. Jak zresztą zawsze.
Wszystko, na czym mi zależało, prędzej czy później obracało się po prostu w ciemność i na wpół zapomniane sny, których potem sama nie potrafiłam zinterpretować, tak były nafaszerowane uczuciami, jakich nie doświadczyłabym nigdy w rzeczywistym świecie. Jak na złość, czasem miałam wrażenie, że są o wiele prawdziwsze, bardziej namacalne, bardziej kolorowe od tego całego rzeczywistego świata, który podobał mi się coraz mniej. O ile w ogóle kiedykolwiek mi się podobał.
Zawsze wiedziałam, że to się źle skończy. A teraz jeszcze miałam wyruszyć na jakąś idiotyczną misję w głąb zakazanego terytorium demonów, w którym od wielu lat nie był nikt. W dodatku w sposób, którego sam pomysł powinien zagwarantować autorowi (Janowi) dożywotni pobyt w pokoju bez klamek. To nie mogło się udać. Nie i koniec!
No tak. Jedźmy sobie po prostu w samo serce ziem opanowanych przez potwory z innego świata, które chcą nas zeżreć. Urządźmy sobie kilkudniową wycieczkę. W dodatku cholerną lokomotywą, no bo samochody są przecież jakieś takie mało wystrzałowe jak na taką akcję. Dlaczego nie? Co z tego, że torowisko tylko teoretycznie jest w lepszym stanie niż drogi, bo jego przecież również nikt nie sprawdzał. Co z tego, że mogą mnie wywalić z roboty, jeśli się dowiedzą, co się kryje za tą całą delegacją. Co z tego, że możemy umrzeć w pięknym stylu i nie doczekać się nawet kameralnego pogrzebu. Nie no, super sprawa. Genialny pomysł, panie Janie. Wspaniale, po prostu wspaniale. Czegoś tak debilnego nie wymyśliłam nawet w najbardziej absurdalnych ze swoich powieści, bo internetowi czytelnicy zaraz by mnie zjedli przez brak logiki.
Zapowiada się... obiecująco. Czy tylko ja mam wrażenie, że skończę po tej akcji z równie obszerną wiedzą, jak teraz, plus kilkoma dodatkowymi, zbędnymi mi otworami w ciele?
Nawet jeśli demony się mnie bały, nie mogłam mieć gwarancji, że w pewnym momencie nie zauważą, iż sama jedna niewiele mogę im zrobić.
Najgorsze z tego było chyba jednak czekanie.
Zupełnie nie wiedziałam, co powinnam ze sobą zrobić. Bezradnie snułam się z kąta w kąt i na siłę szukałam sobie choćby i najbardziej bzdurnych zajęć, byle zaangażować w coś odbiegające w niepożądanych kierunkach myśli. Rodzice popatrywali na mnie z poważnym niepokojem w oczach, gdy wstałam z łóżka o godzinie ósmej z własnej nieprzymuszonej woli i pierwszym, za co się wzięłam, nie było wcale do przesady obfite śniadanie, tylko porządki. Zawędrowałam do wiecznie zawalonej po sufit kotłowni, odszukałam w niej odpowiednie szmatki i płyn do mycia szyb ze spryskiwaczem, przywdziałam rękawiczki i poleciałam szorować lustra, nic nie tłumacząc. Gdy łazienkowe lśniły już tak, że można by było z nich jeść, zabrałam się za te w drzwiach szafy w przedsionku, mając nadzieję, iż nikomu nie przyjdzie do głowy spytać, skąd we mnie taka odmiana, skoro to miejsce omijałam akurat szerokim łukiem, woląc udawać, że wcale nie istnieje. Gdy już zabrakło mi luster, przezroczystą butelkę ze specyfikiem zamieniłam na mocny żel do poważniejszych zabrudzeń, by ogarnąć umywalki. Jak one również się skończyły, zabrałam się za wannę na nóżkach, następnie za kuchenkę, piekarnik, zlew...
– Lea, usiądźże wreszcie, głowa mnie już od ciebie boli! – zdenerwowała się w pewnym momencie mama. Kątem oka widziałam, że już od jakiegoś czasu mnie obserwuje, ale dzielnie udawałam, że tego nie zauważam, mając nadzieję, że ostatecznie machnie na moją niezdrową nerwowość ręką i zajmie się haftowaniem lub czytaniem książki, skoro miała wolne. Cóż, wyglądało jednak na to, że instynkt rodzicielski, nakazujący natychmiast zainteresować się jedyną córką, gdy najwyraźniej jest ciężko chora, nie pozwalał jej spocząć.
– Po co? – Moja udawana beztroska była tak sztuczna, że aż mi samej zrobiło się głupio. W razie czego nie odwracałam się, by nie zobaczyła, jak się skrzywiłam, zamiast tego poświęciłam całą uwagę zgarnianiu okruchów z drewnianego blatu. Zgodnie ze swoim odwiecznym zwyczajem, wszystkie wypierniczyłam na podłogę i podsunęłam bosą stopą do szafek, uznawszy, że zaraz przecież i tak wkroczę z odkurzaczem. – Mam akurat trochę energii, więc postanowiłam ją spożytkować.
– Żartujesz? – Mama aż się zapowietrzyła na parę chwil. Oczy miała wielkie z niedowierzania. – Coś się stało, widzę przecież. Lea, już dawno powinnyśmy porozmawiać. O... No, sama wiesz o czym.
Tak, mogłabym udać, że nie mam pojęcia. Niestety w głowie zaraz mi zaświtało...
Moje zniknięcie, tak? Tylko co tam było jeszcze do opowiadania? Nerwowy ucisk w piersi, o którym dzięki gorączkowemu sprzątaniu udawało mi się nie myśleć, zaatakował z podwójną mocą. Zawiesiłam się na dłuższą chwilę z żółtą gąbeczką w dłoni, jakbym nie wiedziała, co teraz zrobić z zaciekami z piany, rozprowadzonymi na kranie z czarnego, kutego metalu.
– Myślałam, że powiedzieliście mi już wszystko – wykrztusiłam, mając idiotyczną nadzieję, że w ten sposób odwlekę nieuniknione...
Jakie to głupie. Byłam gotowa wybrać się na wycieczkę w samo serce Strefy Wykluczenia, ale rozmowy z rodzicami, również mogącymi wyjaśnić mi przynajmniej część z tamtych wydarzeń, zwyczajnie się bałam. Czy to nie nazywało się przypadkiem „uciekaniem przed problemami"?
– No... – Teraz mama również wyglądała na zbitą z tropu. Opuściła wzrok na swoje skrzyżowane na piersiach dłonie, w skupieniu przyjrzała się pomalowanym paznokciom, nagle zauważywszy w nich coś szalenie zajmującego. – Myślałam, że chcesz wiedzieć coś więcej...
– Chcę. – Wyprostowałam się ostrożnie i odetchnęłam głęboko, przymykając oczy. Stanowczo nakazałam sobie spokój, lecz serce wyczyniało w mojej piersi jakieś niestworzone akrobacje. Serce i...
Tak, blisko mi było do wilka. Chyba już umiałam rozpoznawać to uczucie. Widziany obraz na moment pociemniał, krew zadudniła niebezpiecznie w uszach, wszystkie drobne włoski na ciele stanęły dęba, mięśnie przy uszach spięły się nieprzyjemnie, zupełnie jakbym już była w zwierzęcej formie i mogła nimi czujnie poruszyć. Przebiegł mnie dreszcz, zacisnęłam więc kurczowo palce na rogu blatu. Silne emocje nie pomagały... Nie mogłam tutaj się przemienić. Nie mogłam...
– Chcę, ale nie wiem, o co jeszcze miałabym spytać – powiedziałam wreszcie zmienionym głosem. Językiem wyczułam, że zęby zaczęły mi się trochę wyostrzać, ale na szczęście skupienie się na powolnym oddechu pozwoliło mi nieco się rozluźnić. – Przecież wy sami nie wiecie niczego konkretnego – dodałam na koniec.
– Nie wiemy, co się wtedy z tobą działo – wyjaśniła mama. Odsunęła krzesło przy stole i ostrożnie na nim usiadła. – Zniknęłaś. Byliśmy na placu zabaw. Ogrodzonym, z solidnym płotem, przez który dziecko nie miało szans przejść. Spotkaliśmy tam moją znajomą ze szkoły, zagadaliśmy się... Gdy potem poszukaliśmy cię wzrokiem wśród innych dzieci, ciebie już nie było. Dlaczego? Co się stało? Nie wiem. Policja poruszyła niebo i ziemię. Wypytano wszystkich, którzy tam wtedy byli, sprawdzono nagrania z okolicznego monitoringu... Po prostu rozpłynęłaś się w powietrzu, jakby cię nigdy nie było. – Głos jej zadrżał, musiała przerwać. Nerwowo wykręcała dłonie, najwyraźniej nie wiedząc, co z nimi zrobić.
Rzuciłam wszystko do zlewu i przytuliłam ją mocno. Nie mogłam znieść tego widoku. Zawsze byłyśmy ze sobą bardzo blisko – patologicznie wręcz. Mama była dla mnie wszystkim, najważniejszym człowiekiem na ziemi, który rozumiał mnie niemal zawsze... Zawsze w kwestiach możliwych do zrozumienia. To do niej biegłam z każdym ludzkim problemem, jej się zwierzałam. Nie była dla mnie jedynie matką, była przede wszystkim moją najwspanialszą, najbliższą przyjaciółką. Doskonale wiedziałam, że nigdy by mnie nie zostawiła, że pomogłaby mi w każdej kwestii, nawet kosztem samej siebie. Owszem, kłóciłyśmy się, ale to chyba oczywiste, zwłaszcza gdy byłam jeszcze zbuntowaną nastolatką, migającą się od szkoły i obowiązków domowych, jak mogła, nie znałam jednak ani nie słyszałam o nikim, kto miałby z rodzicami taką relację. Mama wychowała mnie praktycznie sama, bo gdy miałam trzy lata, rodzice się rozwiedli, zeszli się dopiero stosunkowo niedawno, krótko przed tym, gdy Strefa Wykluczenia zagarnęła osiedle, na którym tata mieszkał do tej pory.
Bardzo mnie bolało, że nie mogę powiedzieć, co podejrzewam. Że nie mogę powiedzieć, w co potrafię się przemienić... czy raczej czym tak naprawdę jestem. Wątpiłam, by mnie odrzuciła, ale martwiłam się, że to będzie jednak zbyt duży szok. Może kiedyś, gdy będę wiedzieć więcej, gdy będę lepiej nad tym panować... gdy uda mi się zaplanować, jak to zrobić, o ile w ogóle stworzenie planu takiego działania jest możliwe.
– Z twojego zniknięcia zrobiła się lokalna sensacja – podjęła, gdy już uspokoiła się nieco. – Szukała cię policja, szukali cię mieszkańcy miasta... Nikomu się nie udało. Odnalazłaś się sama. Po prostu kilka miesięcy później zapukałaś do drzwi naszego mieszkania. Brudna, zmęczona... ale cała i zdrowa. Naprawdę tego nie pamiętasz?
– Zupełnie – wykrztusiłam. Sama musiałam usiąść. To właśnie było w tym wszystkim najdziwniejsze...
– Chodziliśmy z tobą na policję, zabieraliśmy cię do psychologa... a ty wciąż utrzymywałaś, że nie wiesz, o co chodzi, że przecież wyszłaś tylko na chwilę na plac zabaw i wróciłaś, bo bałaś się tam bawić bez nas. W końcu zaniechaliśmy śledztwa, i tak nie dowiedzieliśmy się niczego.
Potrząsnęłam głową, choć sama nie wiem dlaczego. Nie chciałam tego do siebie dopuścić? Tak, pamiętam jakieś spotkania z psychologiem, choć jak przez mgłę, jak większość rzeczy z tamtego okresu. Moja pamięć od zawsze działała raczej wybiórczo – część wspomnień zupełnie wyrzucałam z głowy, podświadomie chyba uznawszy, że nie są mi do niczego potrzebne, podczas gdy inne pamiętałam z tak zdumiewającymi szczegółami, że przez cały dzień mogłabym się nad nimi rozwodzić. Pamiętam kolor i fakturę parkietu w moim przedszkolu, pamiętam otaczający je zadrzewiony plac zabaw, pamiętam nawet, jakie konkretnie rosły tam gatunki drzew i w jaki sposób się tam bawiłam z moją ówczesną przyjaciółką, ale psycholog niemalże mi umknął. Całkiem możliwe, że wszyscy zadawali mi wtedy pytania w taki sposób, by nie pobudzić niechcący wyobraźni, takie, na które mogłabym odpowiedzieć, tylko jeśli faktycznie coś pamiętałam... Nie wiem. Wiem, że tam byłam, ale są to jedynie przebłyski. Pamiętam biały pokój i wygodne, choć nieco tandetne fotele w brązowym obiciu, pamiętam, że pani psycholog miała bardzo duże okulary w oprawkach lekko wygiętych ku górze, które kojarzyły mi się z kocimi oczami, że miała rude, kręcone włosy... Choć może były czarne?
Nieważne.
– Tylko dlaczego ja się nie dowiedziałam, jak to było? – spytałam po jakimś czasie, gdy się uspokoiłam. – Przecież powinnam na coś natrafić. Ludzie powinni to pamiętać, ktoś musiał mi coś powiedzieć...
– W tym mieście dużo się dzieje. – Mama wzruszyła ramionami. Dopiero gdy jej dłoń się zatrzymała, zorientowałam się, że do tej pory gładziła mnie czule po przedramieniu. – Sensacja goni sensację... W końcu widocznie pojawiło się coś ciekawszego i ludzie o tym zapomnieli. My też... Sama nie wiem. Z jednej strony wiem, że nie powinniśmy trzymać tego przed tobą w tajemnicy, ale z drugiej – jak to wytłumaczyć dziecku? Uznaliśmy wreszcie z tatą, że opowiemy ci wszystko, jeśli nas o to spytasz. To chyba było najgorsze rozwiązanie z możliwych.
– Nie gniewam się przecież – zapewniłam szybko. – Naprawdę. Też nie wiem, co bym zrobiła na waszym miejscu. Po prostu dziwi mnie, że nikt się nie zdradził. Zupełnie nikt... – Na moment ukryłam twarz w dłoniach. Znowu poczułam dreszcze, na szczęście trochę łagodniejsze niż poprzednio.
– Przypomniało ci się coś, że tak nagle nas o to spytałaś?
– Ja... – Cholera, zawsze byłam beznadziejnym kłamcą. Co miałam powiedzieć? Udałam, że zbieram słowa, podczas gdy w rzeczywistości gorączkowo szukałam jakiegoś wyjścia z sytuacji. – Ktoś w pracy mi to zasugerował.
– O twojej pracy też chciałam porozmawiać. Nie podoba mi się, że jeździsz do Strefy.
Zmiana tematu okazała się tak nieoczekiwana, że potrzebowałam paru sekund na ogarnięcie myśli.
– Dlaczego? – palnęłam wreszcie niezbyt inteligentnie, ale na nic innego nie wystarczyło mi czynnych komórek mózgowych. Czułam się naprawdę beznadziejnie. I znowu zaczynało mnie chyba nosić.
– To niebezpieczne, Lea. Nie zrozum mnie źle – mocno ścisnęła mnie za dłoń – podziwiam twoją odwagę. Cieszę się, że spełniłaś swoje marzenia. Ale Strefa... Nie jestem w stanie wytrzymać z nerwów za każdym razem, gdy tam jesteś, i prawie mdleję z ulgi, gdy wracasz do domu. To przerażające. Tam nie powinni chodzić zwykli ludzie, a już zwłaszcza ty. Jesteś drobna. Jesteś...
– Słaba? – podpowiedziałam z gorzkim uśmiechem. – Wiem. Ale te służby nie są takie niebezpieczne...
– Ilu maszynistów tam zginęło?
Pięciu. Nie powiedziałam tego jednak na głos. Zasznurowałam usta i zaczęłam szukać wzorów w słojach drewnianego stołu.
– Lea, proszę cię...
– Dostaję eskortę ze Straży – powiedziałam szybko. – Można powiedzieć, że nauczyli się doświadczeniem...
– Nie uspokaja mnie to. – Odetchnęła i odchyliła się na oparcie krzesła. Na zaskakująco młodej, zadbanej twarzy przez jakiś czas było widać jej rzeczywisty wiek. – Ale zrobisz oczywiście to, co uznasz za słuszne. Po prostu martwię się o ciebie.
– Nie musisz. Wszystko jest w porządku.
Beznadziejne kłamstwo... I jak ja mam teraz powiedzieć, że w najbliższym czasie prawdopodobnie wybieram się w kilkudniową delegację do Strefy? Nie miałam serca robić tego w takim momencie, wybrałam więc milczenie.
– Zbieraj się – usłyszałam jeszcze, gdy mama wstała od stołu. – Babcia ma dzisiaj imieniny, jedziemy do niej na obiad.
Widząc moją niezbyt inteligentną minę, nareszcie parsknęła serdecznym śmiechem.
– Znowu zapomniałaś? – wykrztusiła. – Ja ci chyba muszę jakieś smaczne tabletki przepisać...
I wyszła z kuchni, zostawiając mnie samą.
Zapowiedziane „zbieranie się" nie poszło mi szczególnie dobrze. Samopoczucie mi się pogorszyło, wszystko dosłownie leciało mi z rąk, nawet makijaż wyszedł mi jakiś nie taki, jak zwykle. Znowu zaczęłam marzyć o zakopaniu się pod kołdrą i udawaniu, że nic oprócz wygodnego materaca i puchowego ciepełka nie istnieje. Siedzący we mnie wilk zaczął niebezpiecznie często zmuszać mnie, bym zatrzymywała wzrok na zachodzie...
Tam było moje miejsce. Tam powinnam być...
Już niedługo. Wytrzymaj...
Byłam uzależniona od Strefy, czy od adrenaliny? A może po prostu dostałam to wraz z możliwością zmiany postaci? Albo sobie wymyśliłam i na dobre mi odbijało? Nie wiem. Trochę kręciło mi się w głowie, jakbym miała bardzo niskie ciśnienie, i czułam nieprzyjemny ucisk za oczami, obiecujący, że pod wpływem gwałtowniejszego ruchu mogę stracić przytomność. Oczywiście nie zdradziłam się przed rodzicami nawet słowem, nie chcąc ich wpędzać w panikę. I tak wiedzieli, że coś jest ze mną nie w porządku, że coś mnie martwi...
Szlag, dlaczego nie mogą po prostu czasem zachować się jak tacy typowi rodzice? Gdyby tak było, uznaliby, że pewnie się zakochałam, i dali mi spokój.
No okej, niby się zakochałam, o ile dobrze rozpoznaję swoje uczucia do tego durnia Jana. Ale to było raczej najmniejsze z moich zmartwień. Chociaż, jak tak się nad tym dłużej zastanowić, to możliwość spędzenia z nim kilku dni w ciasnej kabinie lokomotywy wydała się nagle... lekko przerażająca. Owszem, mogłabym zacząć planować, w jaki to sposób zwrócić jego uwagę, jak mu zaimponować i udowodnić, że jestem godna, aby się mną zainteresował, ale... kurde, mam taką upierdliwą przypadłość, że gdy ktoś, na kim mi zależy, sprawi mi przykrość, zaraz zbiera mi się na płacz. A przy takim niedorozwiniętym gburze o przykrość raczej trudno nie będzie, zwłaszcza gdy już zacznie nam obojgu odbijać przez to gnieżdżenie się na niewielkiej przestrzeni.
Hm... A czy on w ogóle zgodzi się, żeby tam ze mną spać? Jeśli dobrze zrozumiałam, gościu był niewinny jak obsrane niemowlę, jeśli chodzi o jakiekolwiek relacje z kobietami. Podłoga w lokomotywie nie gwarantuje nam szczególnie dużo miejsca, jakąś częścią ciała będziemy się zawsze stykać, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że facet jest nieźle przypakowany i ma prawie dwa metry wzrostu. To może być interesujące, a nie przerażające...
O godzinie trzynastej zapakowaliśmy się do samochodu mamy. Dziadek, choć bardzo niechętnie, zabrał się z nami. Jest on ojcem mojej mamy i z babcią – mamą taty – nie zawsze miał dobre relacje. To znaczy... Babcia z nim zawsze miała aż za dobre, bo była nim oczarowana praktycznie od momentu pierwszego spotkania – widziałam w tym zakochanie jeszcze bardziej beznadziejne niż moja upośledzona miłość do równie upośledzonego Jana – dziadek zaś... raczej tych uczuć nie podzielał. Babcia należy do osób bardzo specyficznych – jest dziecinna, nieraz wręcz infantylna, do przesady aż wierząca i rzadko kiedy da się z nią porozmawiać normalnie, podczas gdy dziadek to człowiek bardzo wykształcony, niesamowicie inteligentny, do tego w dodatku poważny i wręcz uczulony na wszystko, co związane z religią. Nijak do siebie nie pasowali... no ale miłość jest ślepa. Po moim przypadku widać, że całkowicie.
Droga nie trwała długo, ale i tak zdążyłam w jej czasie przysnąć, wsparta o drzwi po stronie pasażera. Przez krótką chwilę świtało mi w myślach, że powinnam wreszcie kupić sobie samochód, lecz sama możliwość ogarnięcia w najbliższym czasie czegoś tak poważnego wywołała u mnie poważne psychiczne zmęczenie, od którego oczy zaczęły mi się dosłownie kleić. W życiu nie przypuszczałabym, że jestem w stanie zapaść w drzemkę na siedząco, w dodatku gdy wszyscy rozmawiają mi nad głową, ale tym razem to było znacznie silniejsze ode mnie... Mama obudziła mnie delikatnym potrząśnięciem za ramię, gdy byliśmy już na miejscu. Tata i dziadek wyszli na zewnątrz jako pierwsi, tocząc jakąś zażartą polityczną dysputę, ja potrzebowałam chwili, by zebrać świadomość do kupy i przeciągnąć się porządnie. Kark mnie rozbolał od niewygodnej pozycji, na czole chyba odcisnęłam sobie fragment pasa bezpieczeństwa, na którym oparłam twarz.
Gdy wysiadłam z samochodu, z ledwością opanowałam zawroty głowy. Musiałam na chwilę odejść kilka kroków, wziąć się pod boki i przymknąć oczy, uspakajając oddech, wystawiając twarz do przyjemnie chłodnego wiatru. Choć pochmurny i wietrzny, dzień był aż do przesady ciepły, więc wręcz gotowałam się w czarnej bluzce z krótkim rękawem. Na szczęście przeciąg między monumentalnymi blokami sprawiał, że przynajmniej dało się tam oddychać.
Parking był malutki i wiecznie zatłoczony. Wyłożony powyginanymi ze starości betonowymi płytami w kształcie nieforemnych sześciokątów, w których po każdym deszczu zalegały istne jeziora niezbyt czystej wody, był otoczony dwoma wysokimi wieżowcami, z których jeden miał elewację nie wiadomo w jakim celu pomalowaną na różowo, i dwoma czteropiętrowymi tasiemcowymi blokami o maleńkich balkonikach i ścianach tak cienkich, że słychać było przez nie sąsiadów rozmawiających nawet normalnym tonem. Wszystkie te twory z wielkiej płyty skrzyły się zaciekami grzyba i brudu osiadającego wraz z miejskim smogiem, a z wielu okien już wychylały się starsze panie, zainteresowane pojawieniem na parkingu samochodu, który zwykle tutaj nie bywał. Po drugiej stronie wąskiej ulicy, którą miałam za plecami, wśród wieżowców, między którymi mieściła się moja szkoła, widziałam niską przybudówkę pomalowaną wiśniową farbą.
Ech, wspomnienia... Niegdyś miał tam ubogi warsztacik pijacki kolega mojego taty. Przyjaźniłam się z jego synem, i to długimi latami, więc nawet długo po tym, jak z powodu coraz większych problemów alkoholowych facet zdecydował się interes zamknąć, my często tam przychodziliśmy, by schować się przed światem i po prostu pogadać lub zjeść coś, siedząc na starych stołach wśród pordzewiałych narzędzi. Parę razy nawet tam nocowaliśmy w ramach jakichś wyzwań, oglądając filmy niemal do białego rana. Gdy cała rodzina chłopaka wraz z pojawieniem się Strefy Wykluczenia wyjechała do innego miasta, zupełnie już nie miałam z kim spędzać wolnego czasu i zaczęłam popadać w kompletną aspołeczność.
Tęskniłam za tamtymi czasami. W ogóle byłam strasznie sentymentalną osobą – każda przeszłość, a zwłaszcza taka, którą dodatkowo okrasiło co nieco z moich zbyt wyrazistych snów, miała dla mnie przyciągającą jak magnes magię. Wiele bym dała, by przynajmniej na jeden dzień wrócić do tamtych czasów, jeszcze raz przekonać się, jak to było... i jednocześnie wiedziałam, że za nic nie zniosłabym powrotu do rzeczywistości. Taka już jestem. Każdy ze znajdujących się wokół przedmiotów – każdy z elementów, które kojarzyłam z dzieciństwa – był dla mnie ważny jak drogocenny skarb. Trzepak, na którym się huśtałam, plac zabaw, na który najbardziej lubiłam chodzić, inny, który przyśnił mi się więcej niż raz, ścieżki między znajomymi blokami... Nie było to wprawdzie to, czego mogłam się spodziewać na moim osiedlu, gdzie każdy walający się po chodniku kamień, każde źdźbło trawy skrzyło się od zawartej w nim historii i mojego przywiązania, ale również miało w sobie to coś, co mnie wołało. I co bolało, gdy okazywało się, że oglądane oczami osoby dorosłej, wcale nie jest już tak wspaniałe, jak kiedyś.
Otrząsnęłam się z zamyślenia, gdy mama dosłownie wepchnęła mi w dłonie torebkę, którą nieopatrznie zostawiłam w samochodzie. Skinęłam w podzięce głową i poszłam za tatą wąskim chodniczkiem do właściwej klatki schodowej.
Blok mojej babci jest właśnie jednym z tych pięcioklatkowych, czteropiętrowych tasiemców z cienkimi ścianami i mikroskopijnymi balkonikami, na których nie starcza miejsca na rozłożenie porządniejszego leżaka. Ponadto mieści się w miejscu prawdopodobnie naruszającym wszelkie przepisy pożarowe, bo da się do niego podjechać jedynie od szczytu. Od strony balkonów znajduje się trawnik z kilkoma wyższymi drzewami i placem zabaw, po drugiej zaś chodnik z rynsztokiem, którym lubiłam spacerować jako kilkuletni gówniak, i rozległy, niemal pusty teren zielony, podchodzący aż do podnóża monumentalnego wieżowca.
Mama spojrzała na mnie ze zdziwieniem, gdy po minięciu niskiej przybudówki, w której kiedyś mieściła się kotłownia, wlazłam do rynsztoka, jak przed laty. Posłałam jej słodki uśmiech i znowu wzięłam się za udawanie, że wszystko jest w jak największym porządku. Po drugiej stronie żywopłotu dostrzegłam znany skwerek – kilka stosunkowo niskich drzew o rozłożystych koronach, między którymi ustawiono drewnianą, zawsze obłożoną kwiatami kapliczkę i nieco rozpadającą się już ze starości, pomalowaną na zielono ławkę. To było jedno z tych miejsc, które mimo upływu czasu swoją magię zachowywały...
Smutno mi się zrobiło, gdy przypomniałam sobie, że władze miasta coś wspominały, jakoby chciały tutaj wybudować parking.
Tata jak zwykle otworzył drzwi klatki schodowej wytrychem ze starego kluczyka samochodowego. Wspięliśmy się na drugie piętro, babcia otworzyła nam drzwi. Weszliśmy do nieco ciasnego przedpokoju o granatowych ścianach i podłodze wyłożonej podobnym linoleum, nieumiejętnie imitującym glazurę. Stłoczyliśmy się na chwilę nieprzyjemnie, o mało nie wbiłam sobie pod żebro kluczyka tkwiącego w drzwiczkach dużej szafy z płyty udającej ciemne drewno.
– A ty znowu w tych sapogach! – wściekła się babcia, zdegustowanym wzrokiem obrzucając moje buty. Zamiast się ze mną przywitać, choć już rozkładałam ramiona, by ją przytulić, przechwyciła jeden z moich botków wykładanych ćwiekami i zaczęła go oglądać ze wszystkich stron. – Przecież to nie może być tak, żeby dziewczyna chodziła w takich butach!
– Oj, babciu, przecież teraz takie są modne – zapewniłam z szerokim uśmiechem, udając, że wcale mi ta gadka przez lata nie zbrzydła. Dziwiła mnie, bo kobieta przecież wychowała mojego ojca, który do teraz ubierał się jak harleyowiec, więc teoretycznie powinna być do takich rzeczy przynajmniej odrobinę przyzwyczajona...
– Sam jej kupiłem te buciki! – uaktywnił się tata. – Ładne, co nie?
– A idź ty – burknęła babcia, skrzywiła się na niego i odłożyła mojego bucika z powrotem na wycieraczkę. – Ale dam wam kapcie! Nie chodź mi tutaj na boso!
– Ale ja tak lubię – zaprotestowałam błyskawicznie. Do tego, że nie noszę kapci, babcia również jeszcze nie przywykła. – Zawsze chodzę na boso.
W razie czego nie dodałam, że w pracy również, bo pewna jestem, że nie skończyłabym po takiej deklaracji w jednym kawałku.
Babcia pozachwycała się dziadkiem, prawiąc mu komplementy, jaki to jest elegancki i dobrze wychowany, zapewniła mamę, że za każdym razem jest jeszcze piękniejsza, i zagoniła nas do saloniku. Zajęłam swoje ulubione miejsce na koszmarnie niewygodnej skórzanej kanapie i zaraz skupiłam się na ryczącym wniebogłosy telewizorze, umiejscowionym w klasycznej meblościance malowanej na wysoki połysk. Strasznie się gryzł z elegancką kolekcją porcelanowych lalek i filiżanek, w dodatku babcia ustawiła go na znaną stację reżimową, szybko więc poszukałam pilota i wyciszyłam odbiornik. Nie zamierzałam dodatkowo psuć sobie humoru widokiem prawicowych polityków, a tak mi zawsze działali na nerwy, że szkoda gadać... To chyba oczywiste, że feministkom i prawicy jakoś tak nie jest po drodze.
Babcia zachowywała się jak to zwykle ona – biegała między nami, narzekając na chore nogi i nie dając się usadzić w miejscu. Zachwycała się mną jak niemowlakiem, a tatą jak pięciolatkiem, częstowała nas wszystkim, co miała, składane życzenia kwitując machnięciem dłoni i soczystym „iiii tam". Gdy już każde z nas zostało wyposażone w talerz z parującymi kluskami śląskimi, gęstym sosem pieczeniowym i surówką z marchewki i jabłka, sama uznała, że chyba jednak nie jest głodna, i usiadła w drugim końcu pokoju, by dalej się nami zachwycać i narzekać, że stanowczo za wolno jemy, więc pewnie nam nie smakuje.
Jak już mówiłam – babcia jest specyficzna. Kocha koronki, lalki, bibelociki, które z pewnością biłyby rekordy popularności w przedszkolach dla dziewczynek. Drzwi lodówki obklejone miała postaciami z kreskówek i uważała je za słodkie, zawiązywała wstążeczki na wszystkim, co się dało, malowała paznokcie na różowo praktycznie od zawsze, podobnie jak powieki i usta. Zawsze bardzo o siebie dbała, teraz również nie zrobiła wyjątku – umalowana, z włosami ułożonymi w lekkie fale, w bluzeczce z falbankami wyglądała jak żywcem wyjęta z jakiejś książki. Zupełnie nie umiałam jej zdiagnozować. Pierwszy kontakt kazał zawsze sądzić, że być może jest lekko upośledzona, lecz z czasem, gdy już się wszystkim odpowiednio zachwyciła, wchodziła w zupełnie inny nastrój. Rozmawiało się z nią wtedy całkiem normalnie, można było poruszyć każdy temat, zachwycała przenikliwością i spostrzegawczością. Jak by nie patrzeć, była kobietą po studiach, ma dyplom z literatury i księgowości, których uczyła się jednocześnie, całe lata pracowała na szanowanym stanowisku, czyta mnóstwo książek. Widocznie po prostu jest jaka jest i trzeba to akceptować. Jedynym, co mi się w niej nie zgadzało, było to zamiłowanie do religii...
Mój stosunek do wiary jest skomplikowany. Jestem wierząca, lecz wprost nie cierpię katolików. A babcia i tata sądzą, że jest to wielce niestosowne, i robią co w ich mocy, żeby mnie z tej bluźnierczej ścieżki zawrócić. Ojciec wprawdzie ostatnio trochę uspokoił, jako że jego żona jest zagorzałą ateistką i parokrotnie dosadnie wytłumaczyła mu, co sądzi o takim nawracaniu, lecz babci nie dało się przemówić do rozumu. Wolałam jej nawet nie wspominać o moich kobiecych strajkach, bójkach z policjantami i bieganiu po mieście z petycjami legalizującymi aborcję, bo podejrzewam, że albo by zemdlała, albo przerobiła mnie na następny sos pieczeniowy...
Gdy już zjedliśmy i wypiliśmy herbatę, powróciło moje niezdrowe zdenerwowanie. Poszłam na chwilę do łazienki, chcąc przynajmniej na minutę odgrodzić się od gwaru, ale okazało się, że mikroskopijne pomieszczonko podziałało na mnie jeszcze gorzej, bo dodatkowo zaczęłam się dusić jak w ataku klaustrofobii. Zastanawiające, że u siebie w bloku mam kibelek właściwie identycznych rozmiarów, a tylko tutaj zawsze czułam się w ten sposób.
Moje mieszkanie...
Aż się wzdrygnęłam i zacisnęłam dłonie w pięści. Wilk zaskamlał przejmująco i drapnął w ściany swojego więzienia, pragnąc wydostać się na zewnątrz. Znowu musiałam zamknąć oczy i skupić się na oddechach.
Jak mi brakowało mojego mieszkania... Mojego cudownego miejsca na ziemi. Dlaczego tak je pokochałam? Dlaczego nie mogłam się z tym pogodzić, jak każdy normalny człowiek? Ludzie się przeprowadzają, nawet do innych miast i krajów, więc dlaczego ja nie mogłam...?
Tak bardzo chciałam tam teraz być. Tak bardzo chciałam oprzeć się o balustradę na balkonie, wpatrzyć w ścianę drzew i wsłuchać w otaczającą mnie ciszę prawie wymarłego osiedla. Chciałam wciągnąć pełne płuca znajomego zapachu, chciałam obserwować, w jaki sposób światło zachodzącego słońca układa się na straszącej wyraźnymi łączeniami płyt elewacji. Chciałam wdrapać się na dach, usiąść na rozgrzanej przez cały dzień papie i po prostu patrzeć w stronę Strefy Wykluczenia, pozwalając myślom płynąć luźno...
Do oczu cisnęły mi się nieproszone łzy. Zaklęłam pod nosem, spuściłam niepotrzebnie wodę i wyszłam do przedpokoju. Zamknęłam za sobą drzwi znacznie mocniej, niż było potrzebne, i przeszłam do łazienki. Chwilę bezmyślnie gapiłam się w babciną wystawkę płynów do kąpieli w ozdobnych buteleczkach i pokaźną kolekcję kosmetyków do makijażu, wyeksponowaną w różowej kosmetyczce wyszywanej drobnymi diamencikami, bezmyślne stercząc nad maleńką umywalką, wreszcie przeniosłam się z powrotem do rodzinki, nie zrobiwszy nic konkretnego. Aż się wzdrygnęłam, gdy zaatakowała mnie cała kakofonia dźwięków. Mój zawsze nienaturalnie przewrażliwiony słuch od czasu przemiany w wilka jeszcze mocniej mi przeszkadzał... Chwilę przyglądałam się zbiorowisku znowu wałkującemu temat polityki, wreszcie jednak podeszłam pozornie od niechcenia do drzwi na balkon. Potrzebowałam powietrza... Miałam wrażenie, że sufit znajduje się o wiele za nisko i zaczyna mnie przytłaczać, że w pomieszczeniu jest zbyt wiele osób zgromadzonych na niewielkiej przestrzeni. Nawet jeśli były to najbliższe mi osoby na świecie. Bezmyślnie otworzyłam drzwi i wyszłam na kwadratowy balkonik. Oparłam się o balustradę.
Zerwał się ciepły, lecz silny wiatr, gnający po niebie ciemne, burzowe chmury. Gałęzie kilku wysokich wierzb płaczących, rosnących pod blokiem, tańczyły na nim szaleńczo. Ich liście wcale nie wyglądały tak, jak powinny we wrześniu – w zapadającym burzowym mroku aż lśniły soczystą zielenią. Powietrze rozkosznie pachniało ozonem, usłyszałam pierwszy, jeszcze stosunkowo cichy pomruk...
Nie wiem, co się stało. Zakręciło mi się w głowie, wsparłam się silniej o barierkę, poczułam nieznośny ucisk w skroni, aż syknęłam z bólu. Palce zacisnęłam tak mocno, że aż pobielały mi kostki, a pomalowany na zielono metal mocno wbił się we wrażliwą skórę.
Przeczucie, myśl...
Nie wiem.
Umarłam, zanim zaczęłam żyć. Tylko tyle mogłam o sobie powiedzieć. Nie umarłam tak prawdziwie...
Umierałam od środka. Coś się działo, coś poważnego, coś wielkiego... a ja tkwiłam tutaj, jako jedyna dostrzegając niebezpieczeństwo, ale zupełnie nie wiedząc, co powinnam w związku z tym zrobić.
Ludzie są ślepi. I tak cholernie głupi...
– Lea, na miłość boską, nie stój na balkonie na boso!
Wrzask babci niemal sprawił, że wyszłam z siebie. O mało nie krzyknęłam, gdy złapała mnie za ramię, i odwróciłam się tak gwałtownie, że aż znowu zakręciło mi się w głowie.
– Boże, nie strasz mnie tak! – jęknęłam, zanim na dobre zdążyłam się zastanowić, w przerażeniu kładąc rękę na szaleńczo bijącym sercu.
Już miałam zacząć przepraszać za wzywanie Pana nadaremno, dobrze wiedząc, że nie ma szans, by zostało mi to puszczone płazem, gdy babcia spoważniała równie nagle, jak na mnie naskoczyła.
– Chodź ze mną do kuchni – zarządziła nieznoszącym sprzeciwu tonem i weszła do mieszkania, nerwowym gestem odgarniając falującą na wietrze gęstą firankę.
Z nią nie dało się kłócić. Mogłam tylko westchnąć głośno, zamknąć za sobą wyjście na balkon i posłusznie podreptać do wskazanego pomieszczenia, by tam zebrać ochrzan za... W sumie to jeszcze nie wiedziałam, za co mi się oberwie, ale zawsze właśnie awantura się szykowała, gdy staruszka zaczynała w ten sposób.
Kuchnia jest stosunkowo duża, jeśli porównać ją do wymiarów reszty mieszkania. Szafki niegdyś pokrywała wyjątkowo szpetna niebieska okleina we wzorki, pasująca chyba do tego idiotycznego, brudnego ze starości linoleum, lecz parę lat temu babcia, uznawszy, że potrzebuje czegoś radośniejszego, zamieniła ją na jaśniejszą – w drobną pomarańczowo-białą kratkę. Przyznam, że piękne to nie było, ale wyszło znacznie korzystniej. Przysiadłam na blacie, nie chcąc dalej walczyć z zawrotami głowy.
Babcia pozornie przez chwilę nie zwracała na mnie uwagi. Wstawiła więcej wody i skupiła się na wsypywaniu mieszanki kwiatowych herbat do porcelanowego czajniczka, malowanego w drobne różyczki. Dopiero po pewnym czasie, gdy już na dobre zaczęłam się zastanawiać, czy by po prostu nie zagaić tematu, zaczęła przyciszonym tonem, jakby obawiała się, że ktoś z rozmawiającej w dużym pokoju trójki może nas podsłuchać:
– Lea, widzę, że coś się z tobą dzieje.
No cóż... Zawsze przypuszczałam, że babcia dostrzega jedynie to, co pragnie dostrzec. Nie pochwalała mojej wizji przyszłości, dokładnie sobie zaplanowała, kim według niej powinnam być, i raczej nie bała się wspominać mi, że modli się kilka razy dziennie, abym zmieniła zdanie. Tata wielokrotnie opowiadał mi, że gdy był dzieckiem, najbardziej przejmowała się nie nim, a tym, jak będzie z nim wyglądać. Babcia koncentrowała się przede wszystkim na sobie. Nie była złą osobą, lecz miała sporo cech narcystycznych i podejrzewam, że nieprzypadkowo na ścianach jej mieszkania wisiały zdjęcia, na których obowiązkowo musiała się znajdować. Pomimo problemów ze stawami, wciąż trzymała się prosto, miała świetną figurę i doskonale o tym wiedziała. Do tej pory nie przejmowała się zbytnio czymś takim, jak czyjeś samopoczucie...
– Wszystko jest w porządku – odpowiedziałam z lekkim opóźnieniem. Choć nie patrzyła w moją stronę, tym razem poświęcając całą uwagę krojeniu sernika z rodzynkami (jak zwykle zapomniała, że nie lubię sernika i mam alergię na rodzynki), odwróciłam od niej wzrok i wyjrzałam za okno. Zaczęłam bezmyślnie gapić się w ciemne okna przytłaczającego krajobraz wieżowca, mając nadzieję, że dostrzegę, co dzieje się w kryjących za nimi mieszkaniach.
– Przecież widzę. – Wzięła się groźnie pod boki, co zobaczyłam w odbiciu szyby. – Ale rób, co uważasz. Po prostu mnie nie zwiedziesz, kochanie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, milczałam więc dalej. Poczułam się nagle strasznie niekomfortowo.
– Miewasz dziwne sny, jak się domyślam?
Mało brakowało, a upuściłabym ozdobną filiżankę, którą się do tej pory bawiłam, nie wiedząc, gdzie podziać ręce. Obejrzałam się z niedowierzaniem na babcię, mając nadzieję, że wyglądam bardziej na zaskoczoną, niż śmiertelnie przerażoną, choć bliżej mi było zdecydowanie do tego drugiego.
– Skąd...? – wykrztusiłam, nie mając już siły na kolejne kłamstwo.
– Babcia po prostu wie. – Puściła mi oczko. – Przyjdź do mnie kiedyś sama, wtedy porozmawiamy.
I tak po prostu wyszła z kuchni, zabierając ze sobą srebrną tacę z zestawem herbacianym.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top