Rozdział 11

Czy on serio za każdym razem musi witać mnie w taki uroczy sposób?

Wyprostowałam się z westchnięciem i policzyłam do dziesięciu z zaciśniętymi powiekami, próbując uspokoić szaleńcze bicie serca.

To znaczy... spróbowałam policzyć do dziesięciu, by gdy byłam przy trzech, jakiś pieprzony olbrzym złapał mnie za ramiona i szarpnął tak mocno, jakby naprawdę zamierzał wytrząsnąć ze mnie duszę wraz z drugim śniadaniem.

– Mówiłem coś do ciebie! – wydarł się przy tym mało delikatnie.

– Kuźwa, czy ja jestem z betonu?! – odpowiedziałam mu podobnym tonem i ze złością strząsnęłam wielkie dłonie w opancerzonych rękawicach. – Mało mi się przez ciebie ostatnie cztery posiłki nie przypomniały!

Nie sprawiał wrażenia, jakby przejął się moimi słowami, czy chociażby je w ogóle usłyszał.

– Dlaczego ty, kurwa, z nimi walczyłaś?! Nikt ci nie mówił, że w takich sytuacjach masz spierdalać?! – emocjonował się. Przez chwilę wydało mi się, że widoczne przez przyciemnianą osłonę hełmu oczy błysnęły mu na czerwono, jak u demonów, ale uznałam to za złudzenie optyczne. Adrenalina zaczęła ze mnie schodzić, z każdą chwilą więc coraz bardziej drżałam. Gdzieś za oczami poczułam ukłucie migreny.

– One boją się wilków – powiedziałam słabym głosem, pocierając palcami skronie.

– Już nie mówiąc o tym, że nie powinnaś wychodzić z tej jebanej betoniarki...! – Urwał nagle wpół słowa. – Zaraz. Że co?

– Powiedziałam, że demony boją się wilków – powtórzyłam na tyle uprzejmie, na ile było to możliwe. – A ty byłbyś łaskaw nie obrażać więcej mojej lokomotywy. Rozumu i kultury osobistej ma w porównaniu do ciebie tyle, że starczyłoby na doktorat.

Przełknął stek bluzgów z najwyższym trudem. Przysięgam, że słyszałam, jak zgrzytnął zębami.

– O co ci chodzi z tymi wilkami? – spytał nieco spokojniejszym tonem.

– Zasadniczo o to, co powiedziałam – zniecierpliwiłam się. – Demony boją się wilków. Mam ci to jeszcze napisać lub przeliterować?

– Któryś nie uderzył cię w głowę? – Ze wściekłości nagle przeskoczył w totalne zagubienie. No niemal szkoda mi się go zrobiło.

– Żaden mnie nie uderzył! – parsknęłam. – Boją się wilków. Psów może też. Gdy na nie warknąć i wyszczerzyć zęby, zaczną się cofać.

Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund trawił moje słowa, zanim wydukał:

– Ale wiesz, że one na siebie nawzajem też warczą i szczerzą zęby?

– Rany, nigdy nie widziałam, żeby ktoś myślał aż tak wolno – jęknęłam. W założeniu zamierzałam zrobić to tylko w myślach, ale byłam tak zdenerwowana i zmęczona, że zupełnie przestałam się kontrolować. – A próbowaliście polować na nie z psami?

– Próbowaliśmy. Traktują je jak powietrze.

O patrzcie, normalna odpowiedź. Powinnam to zapisać w kalendarzu?

– A widzieliście, jak reagują na wilki?

Po tym, jak wywrócił oczami i zaklął pod nosem rozpoznałam, że dzień dobroci skończył się tuż po tym, jak zaczął.

– Dziewczyno, jesteś, kurwa, w szoku. Zastanów się, co ty w ogóle bredzisz. Dlaczego miałyby bać się wilków, skoro nie boją się ludzi?

Tutaj mnie miał.

– Pojęcia nie mam – przyznałam pokornie. – Ale mimo wszystko uważam, że można by to sprawdzić. Na waszym miejscu...

– Daruj sobie.

Bezczelnie odwrócił się ode mnie plecami i podszedł do zastrzelonych trupów. Mocno się jednak przeliczył, jeśli myślał, że dam mu teraz spokój. Zamiast skorzystać z tego, że do Parkinsona i złudnie bezpiecznej kabiny mam wolną, niezbyt długą drogę, polazłam za nim jak wierny szczeniaczek. Czy raczej kociak, który upatrzył sobie swojego człowieka wśród tłumu na ulicy i zamierza kręcić się przy nim do skutku, obojętnie czy obiekt sobie tego życzył.

Hm, ten obiekt chyba akurat za kociakami nie przepadał. A szkoda, bo w kompletnym stroju Strażnika i obładowany obronią był jeszcze bardziej apetyczny niż normalnie. Zwłaszcza że zapuścił kilkudniowy zarost w krótką brodę, w której było mu cholernie do twarzy.

Podeszłam do jednego z demonów i zawahałam się w ostatniej chwili, wbijając tępo wzrok w pierzysko sterczącej mu ze strzały piersi z biało-czarnymi lotkami. Była drewniana i nieco grubsza niż te z włókna węglowego, których używał Jan – nie dałabym rady ich pomylić. Ponadto nie wyglądała na uszkodzoną, więc co powinnam zrobić? Wyciągnąć ją?

Zasłynęłam już z tego, że mało co jest w stanie mnie obrzydzić. Jestem maszynistą, mam na koncie już kilku samobójców – takie jest nasze ryzyko zawodowe, widok śmierci więc poniekąd zdążył mi spowszednieć, zwłaszcza że śmierć spowodowana przez rozpędzony pociąg nigdy nie jest zbyt czysta. Ale wygrzebanie własnej strzały z jeszcze ciepłego trupa? Gdy tak leżał na wznak z zamkniętymi oczami, nie miał w sobie nic demonicznego.

Zacisnęłam zęby i wyszarpnęłam strzałę, starając się nie patrzeć. Wytarłam ją z grubsza w lichy trawnik i sięgnęłam po następną.

– Serio? – usłyszałam za sobą. – Ty zabiłaś go z tej zabawki?

Okazało się, że Januś zdążył wyczaić kolejną z moich ofiar szybciej niż ja. Stał właśnie nad moim pociskiem i śmiał się w głos, jakby miał, kurde, z czego.

– Z jakiej zabawki? – oburzyłam się. – Z tego już można zrobić krzywdę, jeśli dobrze wcelować.

Tego, że wcelowałam jedynie cudem, a podczas ćwiczeń cieszyłam się już z samego tego, gdy udało mi się trafić w tarczę, w razie czego nie powiedziałam.

– Wyszłaś na demony... z tym? – Nadal niemal pokładając się na roztopionym przez przygrzewające słońce asfalcie, wskazał na łuk, który zarzuciłam sobie na ramię.

– Tak? – Z początku zamierzałam odpowiedzieć normalnie, ale widząc jego durną wesołość, zaraz przerobiłam to w sarkastyczne pytanie. – Wybacz, nie mam takich fajnych bajerów jak ty, Złotowłosa.

– Jak ty mnie nazwałaś? – wycedził, mrużąc oczy w wąskie szparki.

– Myłeś ty uszy w tym roku? – zaniepokoiłam się.

– Ja pierdolę... – Pomasował twarz dłońmi, po czym poznałam, że ostatecznie go zabiłam. – W Straży też tak na mnie mówią – wyznał wreszcie, dopiero gdy wytłumaczył sobie, że to jednak byłoby w złym guście, gdyby dał mi w pysk. A przynajmniej tak wyglądał, jakby roztrząsał to w myślach.

– O, słodko. Ciekawe dlaczego? – Udałam, że się zastanawiam, zerkając na jego jasne włosy, związane w nierówny węzeł wystający spod hełmu. Cholera, kłaki miał dłuższe niż ja. Pewnie rozpuszczone sięgały mu gdzieś do piersi. – Wracając. Można gdzieś kupić taki sprzęt? – Wskazałam na jego łuk.

– Zapomnij – burknął, wracając do przeglądania trupów. – Nie umiałabyś się tym posługiwać.

– Szczerze wątpię – wycedziłam. – Mam nieco więcej siły, niż na to wyglądam.

– Nie aż tyle – uciął. Po jakimś czasie dodał: – Mówię poważnie. Żadna kobieta nie zdołałaby tego naciągnąć, chyba że po dłuższym treningu. Gdybyś miała bary jak szafa trzydrzwiowa, może bym uwierzył, że będą z ciebie ludzie, ale tak... – Sceptyczne przyjrzał się moim patykowatym ramionom. – Wybacz, nie chcę zabrzmieć jak jakiś męski szowinista, ale to na twoim miejscu bym sobie odpuścił. Nawet świeżaki dostają najpierw do rąk zabawkę. Ile ten patyk ma? – Ruchem głowy wskazał na moją broń. – Dwadzieścia funtów?

– Człowieku, ty miałeś kiedykolwiek dwudziestofuntowy łuk w dłoni? – Aż się zapowietrzyłam. – Przecież z tego ledwo dałoby się komara zatłuc. Ten ma prawie pięćdziesiąt, ignorancie.

– Pięćdziesiąt? – Uniósł brwi z pewną dozą szoku i szacunku. Albo to też mi się tylko przywidziało. – Dobra, trochę mi jednak zaimponowałaś, nie wyglądasz, jakbyś miała naciągnąć aż tyle. Ale tak czy siak, to za mało. To ma prawie sto dwadzieścia funtów. – Poklepał dłonią łęczysko swojej broni.

– O... okej. Pewnie nie ruszyłabym tego nawet gdybym próbowała się powiesić na... – Urwałam wpół słowa. – Nieważne. Wiesz, ja chyba pójdę trochę poćwiczyć. Rozepnę wszystkie wagony i połączę z powrotem, czy coś...

Przyglądał mi się przez moment tak, jakby sam nie był pewien, co powinien sądzić o moim zachowaniu. Być może miał rację – nadal się trzęsłam, i to tak bardzo, że nie dało się tego nie zauważyć. Miałam problem z utrzymaniem czegokolwiek w dłoniach i skupieniem spojrzenia. I sama nie wiedziałam już, czy to wina szoku, czy siedzącego we mnie wilka, który gdy już raz posmakował wolności, zdawał się być na wyciągnięcie ręki...

Odwróciłam się, by nie widział grymasu na mojej twarzy, i ruszyłam powolnym, przesadnie ostrożnym krokiem w stronę terkoczącej lokomotywy. Bałam się, że niewiele brakuje, bym na jego oczach potknęła się o coś i przewróciła z hukiem, ale chyba nawet by mnie to nie zdziwiło.

Nie, nie chciałam myśleć o dzisiejszej nocy. Nie mogłam tego robić, choćby wszyscy wokół mieli sprzysiąc się i wykrzyczeć mi prosto w twarz, że to najgorszy rodzaj uciekania od problemów, jaki tylko istnieje. Nie mogłam...

Bo się bałam. I to nie tego, że jakimś cudem mogłabym przemienić się w gigantycznego wilka i biegać na czterech łapach po okolicy, lecz tego, że... to mogło okazać się jedynie snem. Czułam to – miałam gdzieś w sobie poczucie świadomości tej drugiej części, tego siedzącego we mnie zwierzęcia, ale nie mogłam mieć gwarancji, że sobie jej nie uroiłam. Niczego już nie byłam przecież pewna. Nie byłam na dobrą sprawę pewna, czy ja nadal żyję, czy nie są to jedynie majaki spowodowane śmiercią chemiczną mózgu. Podobno chwilę przed śmiercią można zobaczyć jakieś obrazy, co nie?

Wszystko wokół było zbyt absurdalne i skomplikowane. W sam raz na wytwór czyjejś chorej wyobraźni.

Wilk w moim wnętrzu kłębił się, skamlał i drapał w pręty swojej wyimaginowanej klatki, błagając, bym pozwoliła mu wyjść na zewnątrz. I niczego nie pragnęłam tak mocno, jak wyrazić na to zgodę – chciałam wreszcie poluzować krępujący go łańcuch, puścić się biegiem przed siebie i upewnić, że to wszystko było prawdą... ale jednocześnie panicznie się bałam, że w ten sposób jedynie wyjdzie na jaw, że się myliłam. Dopóki nie spróbuję, będę mogła karmić się nadzieją.

– Dobrze się czujesz?

Dopiero gdy Jan złapał mnie za ramię i mało delikatnie odwrócił przodem w swoją stronę, zorientowałam się, że od jakiegoś czasu stałam w miejscu i wbijałam sobie paznokcie w delikatną skórę przedramienia do krwi. Od dziecka robiłam tak w chwilach panicznego strachu – w poczekalni u lekarza, pierwszego dnia szkoły...

– Nic mi nie jest – odpowiedziałam z opóźnieniem. Mój głos zabrzmiał żałośnie słabo. – Po prostu... Nie, nieważne, serio. Żyję.

Bałam się spojrzeć mu w oczy. Milczał przez dłuższą chwilę, moja wyobraźnia więc zaraz zaczęła szaleć. Już niemal widziałam, jak dzwoni po karetkę i nakazuje ratownikom zabrać mnie na włączonym sygnale. Nie umiałam jedynie określić, czy bardziej zrobiłby to z przejmującej troski o mój stan zdrowia, czy raczej z chęci, by mieć mnie jak najszybciej z głowy.

– Przecież już walczyłaś z demonami, nie? – powiedział wreszcie niepewnie. Cholera, jeszcze tego brakuje, żeby się okazało, że miałam pecha natrafić na gościa, który wpada w panikę na widok ryczącej kobiety. Gdybym to ja musiała go reanimować, wyszłoby dość zabawnie. – Wtedy tak tego nie przeżyłaś, nie?

– Nie o to chodzi – warknęłam, udając o wiele twardszą, niż się czułam. – Po prostu... Chyba musimy porozmawiać.

Już otwierał usta, by coś powiedzieć, gdy gdzieś niedaleko nas rozległ się hałas.

Odwróciliśmy się jednocześnie. Mi zrzucenie łuku z ramienia i założenie strzały na cięciwę na pewno nie wyszło tak błyskawicznie, jak jemu, ale i tak byłam z siebie w miarę zadowolona, patrząc po tym, jak się czułam.

Demonów było kilka. Dopiero wtedy zauważyłam pewną nieprawidłowość, na którą wcześniej nie zwróciłam uwagi, a przecież powinnam była, skoro tak dokładnie rozglądałam się wokół – drzwi klatki schodowej szarego punktowca, stojącego obok mojego bloku, praktycznie nie istniały. Coś bardzo ciężkiego musiało wyrwać je z zawiasów i tak pozostawić, ciemne wnętrze więc aż się prosiło, by urządzić w nim przytulne gniazdko dla wszystkich kreatur, jakie tylko mogły się tam zalęgnąć... Prawdopodobnie demony, które wcześniej mnie zaatakowały, wzięły się właśnie stamtąd. A teraz pojawiły się kolejne. I było ich chyba dziesięć. Musicie mi wybaczyć, ale naprawdę nie przyszło mi do głowy, żeby w takiej sytuacji dokładnie je liczyć.

– O kuźwa – wyrwało mi się, gdy ruszyły w naszą stronę zadziwiająco zorganizowaną tyralierą. Błysnęły czerwone oczy i lekko zaostrzone kły.

Trzasnęły bloczki łuku Jana. Strzała z pomarańczowymi lotkami ze świstem przecięła powietrze i skosiła jednego z potworów, wchodząc w prawe oko i wychodząc potylicą, jak nabój karabinowy. Wbiła się całkiem głęboko w pokryty cienką warstwą szarego tynku styropian elewacji bloku. Następny szybko podzielił los kompana i niewiele brakowało, żeby to samo spotkało kolejnego... tylko że mojemu niezwyciężonemu Strażnikowi również skończyły się strzały.

– Wypierdalaj! – ryknął na mnie mało sympatycznie i pchnął w stronę nie tak znowu odległej lokomotywy.

Wyjątkowo nie zamierzałam się z nim kłócić i rozwodzić nad tym, że to nie był najlepszy sposób odzywania się do kobiety. Po prostu odwróciłam się i spieprzyłam tak szybko, że aż się za mną zakurzyło. Pojęcia bladego nie mam, jak to możliwe, że zdołałam poruszać się tak szybko i nie wypluć płuc po kilku krokach, ale postanowiłam sobie, że roztrząsać będę to w bezpiecznej kabinie.

Chyba bezpiecznej. Cholera wie, czy wreszcie nie sprawdzą się moje wyobrażenia z konserwą z maszynisty, które męczyły mnie, gdy miałam pierwszy raz wybrać się z transportem za Kordon.

Dotarłam do lokomotywy, dosłownie pofrunęłam po drabince, prawie nie dotykając poręczy, wskoczyłam do środka i walnęłam za sobą drzwiami. Gdy tylko zrzuciłam z siebie bagaże na tyle, by móc się obrócić, przylgnęłam do okna...

W samą porę, by dostrzec, jak Jan odrąbuje głowę ostatniemu demonowi czymś, co wyglądało jak połączenie tasaka z szablą husarską. I to by było na tyle, jeśli chodzi o śmiertelne zagrożenie. Ciężko oparłam się na drzwiach i przytuliłam twarz do chłodnego szkła, nie zamierzając przejmować się rozmazanym makijażem. Duszna, trzęsąca się lokomotywa wydała mi się nagle przestrzenią najwyższego możliwego komfortu.

I nie powiem, bardzo mnie kusiło, żeby odjechać w cholerę, zanim Strażnik spacerkiem doczłapie do torów, serio. Gdyby to było możliwe, zrobiłabym to nawet z piskiem opon.

Źle się czułam w jego towarzystwie. Jak zakochana idiotka, którą wybranek serca wciąż uparcie ignoruje.

– To chyba już rozumiesz, że wycieczki krajoznawcze są tutaj niewskazane – ochrzanił mnie na samym wejściu, wciskając się do środka.

A przynajmniej próbując.

– A co to, kurwa, jest? – wykrzyknął z takim szokiem na twarzy, że aż pewna byłam, że zaraz spieprzy się z powrotem na dół. Szerokim gestem objął przysłowiowy burdel w środku.

Tak, musiałam przyznać, że sterta rzeczy jest imponująca. Ułożyłam ją jako tako, by zmieściło się tego badziewia jak najwięcej, ale i tak wielki facet miał naprawdę duży problem, żeby wcisnąć się do środka.

– Jak to co? Rzeczy – odpowiedziałam z prostotą. Ruszyłam natychmiast, gdy tylko trzasnął za sobą drzwiami. Zaraz coś zwaliło mu się na łeb z drewnianym stukotem, ale jako że miałam go za plecami, nie zainteresowałam się tym zbytnio, nawet gdy nieszczęsnemu przedmiotowi oberwało się całym kazaniem złożonym ze słów powszechnie uznawanych za wulgarne.

– Byłaś tu zajebać coś z otwartych mieszkań?

Boże, on jest taki głupi, czy tylko udaje?

– Mieszkałam tu, kretynie – jęknęłam. – To moje rzeczy. Potrzebne.

– To pechowo – uznał, szperając w stercie badziewia. Pewnie próbował właśnie ułożyć jako tako to, co sam rozwalił. – Powiedziałbym, że mi przykro, ale chyba doskonale znałaś ryzyko, mieszkając tak blisko Kordonu.

– Znałam, a i tak jakoś ciężko mi w to uwierzyć – przyznałam cicho. – Wciąż mam jakąś taką głupią nadzieję, że to się zmieni.

– Wątpię. A co to tak właściwie jest?

Obejrzałam się łaskawie tylko po to, by zobaczyć, że sprawcą całego zamieszania i prawdopodobnie tym, czym oberwał przez łeb, jest wielka flaga z czerwonym piorunem na czarnym tle.

– Nie widać? – spytałam uprzejmie. – Śmieszne. Wydawało mi się, że jej nie brałam. Pojęcia nie mam, do czego miałaby się przydać. – Wzruszyłam ramionami.

– A to nie jest symbol strajku kobiet przypadkiem?

– No jest, a co? – Zabrzmiałam o wiele agresywniej, niż sama się spodziewałam. Gdyby mi teraz powiedział, że jest zwolennikiem partii rządzącej i jej deform, to chyba odkochałabym się w ciągu kilku sekund...

– Tak pytam. – Wzruszył ramionami. – Popierasz strajk kobiet?

– Tak, a masz coś przeciwko? – Teraz to już prawie warczałam. – Uważam, że mam prawo decydować o swojej macicy i jestem bardzo niezadowolona, że ktoś zechciał mi tą możliwość odebrać.

– Rany, spokojnie... – Wywrócił oczami. – Naprawdę tylko, kurwa, pytałem. Nie mam nic przeciwko. Nie mam macicy, więc uważam, że nie mam prawa się do tego mieszać.

– I słusznie uważasz. – Zwolniłam nieco w miejscu, w którym znajdował się poprzedni Kordon. Brama stała tam otworem, gościnnie zapraszając nas na teren właściwej Strefy Wykluczenia.

– W protestach też brałaś udział?

– Brałam, dopóki nie oberwałam gazem po twarzy. I dostałam wyrok w zawiasach za manualne wytłumaczenie stróżowi prawa, że to było bardzo nieładnie z jego strony.

Wielki Strażnik na moment skamieniał, a następnie ryknął śmiechem.

– No nie mów, że dałaś mu w ryj?

– Oczywiście, że dałam. Tą flagą. I jeszcze kopnęłam potem. Możemy o tym nie rozmawiać? Mało mnie z roboty przez to nie wyrzucili. Nadal uważam, że pacyfikowanie legalnych manifestacji było mocną przesadą i koleś sam się o to prosił, skoro poniekąd to on zaczął, ale prawo widzi to troszkę inaczej.

– On zaczął? – podchwycił szybko.

– No zaczął. Ja zasadniczo stałam sobie tylko z flagą i transparentem. Serio, nawet niczego nie śpiewałam w tamtym momencie. Stałam i nic nie robiłam. Widocznie facetowi wystarczyło samo to, że stałam w pierwszym szeregu.

– Kutas jebany.

– Dokładnie to sobie o nim pomyślałam. – Uśmiechnęłam się pod nosem. Może i Złotowłosa jest nieco mądrzejsza, niż to podejrzewałam? – Mam nadzieję, że nie jesteś za prawicą?

– Właściwie to nie interesuję się polityką – powiedział, z trudem przepychając się w kierunku okna po drugiej stronie lokomotywy. Rozejrzał się po otaczających nas blokach, szukając zagrożenia. – Wszyscy wkurwiają mnie po równo. Prawica raczej najmocniej, ale wszystko to jeden chuj.

– No to witaj w klubie. – Aż chciałam przybić mu piąteczkę. Czy raczej rzucić się na szyję, złapać jak najmocniej potrafię i zapewnić, że od teraz należał do mnie bez możliwości odwołania. – Trochę to straszne, że głosując nie wybierasz opcji, z którą najbardziej się zgadzasz, tylko taką, która stanowi najmniejsze zło.

– W tym pojebanym kraju nie ma nawet solidnej opozycji – warknął. – Można losować pomiędzy katolską prawicą, pojebanymi narodowcami i nierozgarniętą lewicą. Wiadomo, że lewica z tego wszystkiego jest najnormalniejsza, no ale... nic, kurwa, nie robi. Przez to tamci idioci nadal siedzą przy korycie, choć od dawna już powinni gnić w pierdlu. – Zrzucił z ramienia karabin i przeładował go sprawnym ruchem. – Dlatego ja wolę siedzieć tutaj. Obojętnie, kto dorwałby się do tronu, w Strefie wszystko będzie po staremu.

– I tu masz rację – mruknęłam. – Nawet nie wiesz, ile ja bym dała, żeby też się od tego wszystkiego odciąć. Gdybym tu była, nie musiałabym zastanawiać się nad głupotą innych. Bo nawet bym ich nie spotykała.

– Wytrzymałabyś taką samotność? – Na chwilę oderwał się od obserwowania czarnych okien. – W Straży jest jeszcze w miarę, ale gdzieś tutaj? Przecież tu nic nie ma.

– I właśnie o to mi chodzi! – zapewniłam gorączkowo. – Marzę o tym, żeby móc wyjść przed swój dom, rozejrzeć się, wsłuchać w doskonałą ciszę i z zachwytem móc stwierdzić: „kurna, jak wszędzie daleko". Marzę, żeby odciąć się od świata, bo nie mogę na niego patrzeć. Czy może raczej nie umiem już wytrzymać wśród ludzi, którzy niszczą wszystko wokół, nie widząc, że sami skazują się przez to na zagładę. Chciałabym to zmienić, ale wiem, że jestem bezsilna. Bo jestem sama. Więc pozostaje mi tylko uciec. Zgodnie z zasadą: „czego nie widzisz, to ci nie żal".

– Zmienić? – Pokręcił głową z zamyśloną miną. – Ludzkość jest już w czarnej dupie, dziewczyno. Tego nie uratujesz. Musiałabyś być wszechmogąca, a wątpię, żebyś była.

– Tylko że... – W ostatnim momencie ugryzłam się w język, zanim całkowicie się przed nim otworzyłam. – Nieważne.

– Na pewno? Nie wygląda.

Szlag. Ale właściwie to komu on mógł to zdradzić?

– Być może uznasz mnie teraz za kompletną wariatkę, ale ja już od dawna mam jakieś wrażenie, że powinnam coś z tym wszystkim zrobić – powiedziałam szybko, zaciskając palce na nastawniku tak mocno, że aż pobielały mi kostki. – Widzę to wszystko. Wiem, co jest źle, i wiem, że powinnam z tym coś zrobić. I wiem, że powinnam wiedzieć, jak się za to zabrać, tylko że... brakuje mi jakiegoś ostatniego elementu. Czegoś, co sprawia, że te uczucia się ze sobą połączą i dadzą mi logiczne rozwiązanie. Jestem o krok od tego, a nadal nic nie wiem. – Zacisnęłam mocno zęby. – Nie wiem już nawet, czy nie powinnam zgłosić się z tym do psychiatry, zamiast snuć teorie zbawienia. – Zupełnie odruchowo potarłam dziwną bliznę na szyi.

Pojęcia nie mam dlaczego, ale Jan przyglądał mi się dłuższą chwilę, zaciekawiony tym gestem, choć starał się to zamaskować. Zaskoczyło mnie to, bo spodziewałam się raczej, że kolejny raz wybuchnie śmiechem.

– Jest coś jeszcze? – spytał wreszcie.

– Nie, skierowania do specjalisty jeszcze nie mam – zażartowałam bez przekonania.

– Nie o to pytam. Jest coś oprócz tych przeczuć?

– Serio? – zaśmiałam się bez cienia wesołości. Tak naprawdę byłam już bliska płaczu. – Są sny. Przeczucia, wrażenia, myśli, których nie rozumiem, zbiegi okoliczności. Jest moje dziwaczne samopoczucie, gdy zbliżam się do Kordonu. I są wilki. – Ostatnie powiedziałam już bardzo ostrożnie, nie starając się kryć niechęci.

Mężczyzna już cały obrócił się w moją stronę, chyba całkowicie zapominając, że powinien wypatrywać zagrożenia.

– Wilki? – powtórzył z ekscytacją. – O co ci chodzi z tymi wilkami? Wcześniej też o nich mówiłaś.

– Jak to komuś powiesz, to będę musiała przerobić cię na olej napędowy – wycedziłam, ocierając łzę dyskretnym ruchem. Pewnie i tak zauważył. – Śni mi się, że jestem wilkiem. Właściwie od dziecka. Jeszcze dodatkowo nie mam żadnych wspomnień z wczesnego dzieciństwa. Uciekł mi jakiś... rok? Może trochę mniej, ale i tak kupa czasu. Moi rodzice potwierdzili, że wtedy zniknęłam i nie wiadomo, co się ze mną działo, po prostu wróciłam pewnego dnia i nic już nie pamiętałam. Do tego ten sen z jakimiś lekarzami, z wilkami i... – Głos ostatecznie mi się załamał.

– Jaki sen?

Potrząsnęłam głową na znak, że więcej już nie powiem. Nie mogłam. Mało nie podskoczyłam, gdy zabrzęczał buczek czuwaka. Nie zauważyłam nawet migającej mi prosto w oczy czerwonej lampki.

– Dziewczyno, to jest ważne! – pogonił mnie z irytacją. – Co to za sen?

– Mam imię! – fuknęłam ze złością. – I dlaczego właściwie mam ci...

Nie dokończyłam. Coś ciężkiego uderzyło o metalowy dach, a lokomotywa zatrzęsła się na starych resorach. Strażnik natychmiast poderwał karabin i powiódł lufą wokół, choć wątpiłam, że strzeliłby przez szybę.

– Co to było?! – pisnęłam idiotycznie wysokim głosem.

Nie garnął się do odpowiedzi. Otworzył zamaszystym ruchem drzwi i wykorzystując je jako osłonę, przyklęknął na jedno kolano i wystrzelił kilka razy. Uszy niemal zwinęły mi się w trąbki, a serce podskoczyło do gardła od niespodziewanego hałasu. Pomimo ryczącego silnika usłyszałam, jak coś na zewnątrz się zakotłowało. Ktoś krzyknął przeszywająco z bólu, inny demon dosłownie wpadł na lokomotywę z drugiej strony i dostał się pod koła. Nie żebym była psychopatką, ale to chyba był pierwszy raz, gdy kogoś przejechałam i dostałam od tego mdłości. Przestawiłam nastawnik na wyższą pozycję, silnik buchnął kłębem dymu i skład wyrwał mocniej naprzód. Modliłam się, by żaden wagon nie zapragnął się akurat teraz urwać.

I przede wszystkim żeby te cholerne prowizoryczne szyny wytrzymały prędkość większą niż dziesięć kilometrów na godzinę, bo sprawiały wrażenie, jakby mogło to dla nic być zabójcze...

– Kurwa! – wydarł się Jan, gdy siedzący na dachu lokomotywy demon rzucił się na niego z całym swoim impetem, o mało nie pociągając za sobą na zewnątrz. Strażnik w ostatnim momencie zaparł się o filarek, z ledwością utrzymując karabin w drugiej ręce, i odkopnął szarpiącego się na oko trzynastoletniego chłopca. Dzieciak zniknął mi z pola widzenia, na odchodnym jeszcze błyskając przekrwionymi oczami, w których nie było już praktycznie nic ludzkiego.

– Jedź szybciej! – ryknął na mnie Jan, kolbą karabinu pozbywając się następnego. Korzystając z sekundy spokoju, spróbował zmienić magazynek, ale wystarczył moment, by następny zaczął skakać mu do nóg.

– Robię, co mogę! Jak się wykoleimy w diabły, to już nigdzie, kurde, nie pojedziemy! – wydarłam się na niego i pisnęłam jak mała dziewczynka, gdy coś uderzyło w boczną szybę po mojej stronie. Mało nie spadłam z wysokiego fotela. Na szczęście byle jakie szkło zdołało to wytrzymać, a demon nie znalazł punktu podparcia i spadł na rozmiękły trawnik poniżej.

Nie wiedziałam już, co się dzieje. Nie uważałam siebie za szczególnie doświadczoną w tej kwestii, ale ani razu nie widziałam jeszcze, by demonów było tak dużo ani by atakowały tak zaciekle. Marzyłam, by się stamtąd wyrwać. Zaczynałam wpadać w panikę z prawdziwego zdarzenia – taką z krzykami, płaczem i rwaniem sobie włosów z głowy.

Kuźwa, no bo ja nie chcę tak umrzeć!

Myślałam, że się uda, serio. Udało mi się rozbujać skład do całych dwudziestu kilometrów na godzinę, a odcinek toru przede mną był w miarę prosty, więc szyny zachowywały się na tyle w porządku, by zacząć mieć nadzieję, że jakoś wyjdziemy z tego cało. Niestety nie przewidziałam tego, że demony mogą być o wiele sprytniejsze, niż można by przypuszczać po ich standardowym zachowaniu...

Dojeżdżaliśmy właśnie do pierwszych domków jednorodzinnych za osiedlem. Tuż przy torze, właściwie już w jego skrajni stała sobie drewniana komórka... Chociaż słowo „komórka" może być tu nieco na wyrost. Ot za pordzewiałą metalową siatką chyliła się ku upadkowi drewniana dziupla, zbita z desek tak pokrzywionych, pokruszonych i spróchniałych, że za cud mogłam uznać, iż jeszcze nie runęła. Stała sobie, grożąc...

Tak, stała. Dopóki kilka czających się w pobliżu demonów, zaniepokojonych tym, że ich pobratymcy nie mogą już nas dogonić, wzięło się wspólnym wysiłkiem do przewracania jej na tory. Wydarłam się jak ostatnia głupia i gwałtownie szarpnęłam hamulcem...

Nie miałam szans wyhamować z takim składem. Wiecie, lokomotywę jest stosunkowo łatwo wykoleić. A najgorsze ze wszystkiego jest drewno. Kamień zawsze da się jakimś cudem skruszyć, metal może się ugiąć pod zestawem kołowym... a drewno zostanie uparcie na swoim miejscu.

No, przeważnie. Tak jak teraz.

Parkinson podskoczył, zabujał się, omal nie wywalając Jana przez otwarte drzwi na zewnątrz, i gdy już nabrałam nadziei na to, nam się upiekło, pierwszy zestaw kołowy wypierniczył się obok szyny. Skład stanął, z przewodu hamulcowego spieprzyło całe powietrze, choć nie wiedziałam, czy to przez hamowanie nagłe, czy rozerwały się gdzieś wagony, i...

No i tak zostaliśmy.

– Co się stało?! – Jan obejrzał się na mnie z obłędem w oczach. Stojąc po drugiej stronie lokomotywy, nie widział całej akcji równie dobrze, jak ja.

– Podróż skończona – wydukałam. – Dziękujemy za skorzystanie z usług PKP.

Przez chwilę patrzył na mnie, jakby liczył na to, że roześmieję się i powiem, że po prostu chciałam go nabrać, ale chyba jeszcze nigdy nie byłam bardziej poważna.

Na pomoście lokomotywy zaraz wyrosły trzy demony, w których rozpoznałam sprawców wypadku. Jeden z nich, widząc mnie za malutkim okienkiem, rzucił się z całym impetem na szybę i z dość mało inteligentną miną spieprzył na dół, w stertę połamanych desek pod nami. Gdyby sytuacja była nieco inna, pewnie doceniłabym jej komizm, ale tak się złożyło, że śmiech był ostatnim, na co miałam obecnie ochotę.

– Porysowałeś mi lakier, cieciu! – ryknęłam, złapałam łuk i jedną z okrwawionych strzał, nogą odsunęłam szybę i strzeliłam gostkowi w pysk, zanim na dobre się pozbierał.

– Co ty, kurwa, robisz?! – ryknął na mnie Jan, więc odwróciłam się gwałtownie w jego stronę.

– Żywej mnie nie dostaną – zapewniłam z odwagą, której bynajmniej nie czułam, i wymacałam kolejną strzałę. Przez chwilę przemknęło mi przez głowę, czy nie wypadałoby przywiązać do nich sznurków, żebym mogła odzyskiwać je po każdym strzale...

– Nie wychodź stąd – rozkazał Strażnik i wyskoczył w sam środek szczerzącego zęby stadka, zatrzaskując za sobą drzwi.

Zostawił mnie. No po prostu mnie tu, kurwa, zostawił!

Zabezpieczyłam okno, przekręciłam zamek w drzwiach od swojej strony i poleciałam do przeciwległego okna, zobaczyć, jak mu idzie. Wielki facet w czarnym pancerzu Strażnika wirował wśród demonów z dwoma szablami w dłoniach, nie przejmując się tryskającą na niego krwią i tym, że każdego zaszlachtowanego potwora zastępowały kolejne dwa. Na razie szło mu świetnie, ale szczerze wątpiłam, żeby miało tak długo trwać. Demonów było całe mrowie – widziałam ich dziesiątki, a zewsząd schodziły się kolejne, przywabione hałasem i zapachem świeżej krwi.

Byliśmy skończeni. Czy to jakaś pieprzona kara za obgadywanie partii rządzącej?

Strażnik kopnięciem odrzucił mężczyznę niemal dorównującego mu posturą, odwrócił się płynnie jak mistrz baletu i jednym ruchem odrąbał głowę innemu, próbującemu wcześniej rzucić mu się na plecy. Następny podkradł się do niego od lewej strony – rozbił mu głowę rękojeścią szabli, praktycznie nie patrząc w tamtą stronę. Był świetny – wyglądał tak, jakby faktycznie stworzono go właśnie w tym celu. Każdy ruch wyglądał na dopracowany latami ciężkiego treningu, a na obryzganej krwią twarzy widziałam tylko wściekłość i determinację, ani śladu strachu lub zmęczenia. Nie wątpiłam, że traktował to jak sztukę, w której był niekwestionowanym mistrzem. Gdzieżbym śmiała? Nie mogłam mu tego odmówić.

Tylko że nawet dla mistrza demonów było zbyt wiele. Wiedziałam, że tylko kwestią czasu jest, aż go powalą i obedrą ze skóry, a następnie wezmą się za mnie. Szlak kolejowy biegł dawną uliczką, dość szeroką – nie miał żadnej osłony, a potwory mogły podejść z każdej strony. Gdyby dotarł do któregoś płotu, mógłby może salwować się ucieczką, ale jakoś wątpiłam, by demony zamierzały tak łatwo dać mu zwiać.

Tak, to była śmierć. Tylko dlaczego taka długa?

Od drugiej strony lokomotywy zaczęła dobierać się do mnie kolejna porcja demonów. Byłam otoczona i nie miałam zupełnie niczego, czym mogłabym się obronić. Zostały mi trzy okrwawione strzały na dziesiątki wrogów i torba ze sprzętem do szermierki, przygnieciona stertą książek...

Wilk w moim wnętrzu skowyczał rozpaczliwie i błagał, bym wreszcie zdjęła mu kaganiec.

Co miałam zrobić? To była nasza ostatnia deska ratunku. Przynajmniej w ostatnich chwilach przed ostatecznym rozczłonkowaniem przekonam się, czy faktycznie jestem tak szalona, jak mi się wydaje.

Rozebrałam się, choć mimo całej tej sytuacji czułam wstyd i ogromną niechęć. Bałam się ośmieszenia, choć nikt przecież mnie nie widział, bałam się...

Bałam się umierać. A jeszcze bardziej – zobaczyć, jak Jana rozrywają na strzępy, zanim dobiorą się do mnie. Nie miałam wyboru.

Rzuciłam ubrania na fotel maszynisty i otworzyłam drzwi. Całe moje chuderlawe ciało obsypała gęsia skórka. Spróbowałam się uspokoić i odetchnąć głębiej... skupić na tym czymś, co siedziało tuż pod moją skórą. Co miałam nadzieję, że tam siedzi. Było tak blisko... Jak to przywołać?

Okolica w gruncie rzeczy była bardzo urokliwa – pamiętam, że jako małe dziecko wielokrotnie chodziłam tutaj z babcią na spacery. Po obu stronach szerokiej drogi znajdowały się spore działki ze starymi, nieco zaniedbanymi domami, ocienionymi koronami wysokich, wiekowych drzew. Soczysta zieleń, nie zamierzająca poddać się wszechobecnemu upałowi, przesycała wszystko wokół świeżością i nadzieją... W takim otoczeniu przecież nie mogło wydarzyć się nic złego, prawda?

Jan zaklął głośno i upadł na kolana, gdy kilka demonów połączyło siły i uwiesiło mu się na ramionach. Inny zatopił zęby w jego ramieniu – akurat w tym miejscu, gdzie kończył się karwasz, a naramiennik jeszcze nie sięgał. Mężczyzna zaraz dorobił mu szablą dodatkowy uśmiech, ale doskonale widziałam krew płynącą z ciała widocznego przez rozdarcie materiału.

Obudziłam w sobie wilczą wściekłość. Zaczęłam ją nęcić, podburzyłam, pozwoliłam, by urosła do niewyobrażalnych wręcz rozmiarów... a następnie, czując lodowaty dreszcz przeszywający mój kręgosłup na całej długości, rzuciłam się w kotłowaninę, w locie pokrywając sierścią.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top