Rozdział 10
To była prawdopodobnie najdziwniejsza noc w moim życiu.
Nie jestem pewna, co mnie obudziło. Po prostu w pewnym momencie wynurzyłam się z głębokiego snu i poczułam gdzieś głęboko w sobie dziwny, zmuszający do działania impuls, którego nie potrafiłabym na dobrą sprawę nawet nazwać. Ze wszystkiego najmocniej przypominał chyba to uczucie, jakie opanowuje nas po przespaniu połowy dnia – tę świadomość, że jeśli zaraz nie wstaniecie z łóżka, to energia dosłownie was rozsadzi.
Dla mnie było to co najmniej nietypowe. Przecież gdybym tylko mogła, przesypiałabym całe dnie... bo tylko we snach czułam cię całkowicie dobrze. Tylko w tworzonych przez mój mózg majakach zapominałam o setkach dręczących mnie Nieoswojonych myśli, rozrywającej serce tęsknocie za nienazwanym i bólem, jaki opanowywał mnie przez samo to, że świat wokół nie chciał wyglądać tak, jak sobie to zamarzyłam, przybierając formę, jaką się wręcz brzydziłam.
Gdy śniłam, nie musiałam walczyć z tym uczuciem, jakoby było coś więcej, a ja powinnam zrobić z tym...
Coś. Po prostu coś, bo to również mi umykało. Było coś więcej, musiałam coś zrobić, i tyle. Tyle wiedziałam. Kochałam spać, bo wtedy dopiero całkowicie się rozluźniałam. Zanurzając się w studni nieświadomości, mogłam liczyć na przynajmniej parę chwil spokoju.
No więc nie – obudzenie się w środku nocy z przeświadczeniem, że powinnam się za coś zabrać, nie jest dla mnie normalne. Tylko że nocy również daleko było do takiej zupełnie zwyczajnej.
Doskonale wiedziałam, że ze światem coś jest nie tak i czasem myślałam, że nic już nie będzie mnie w stanie zdziwić, ale to już było za wiele nawet jak na mnie.
Przez chwilę byłam pewna, że nadal śnię. Było dość widno – przez okno, którego zapomniałam zasłonić, wpadało ciepłe, pomarańczowe światło ulicznej latarni, które zawsze doprowadzało mnie do szału, lecz tym razem wyglądało... inaczej. Tworzyło na porysowanej drewnianej podłodze złociste prostokąty, poprzecinane niemal granatowymi pasami cienia – kształt dużego okna ze szprosami, wychodzącego na ulicę. Ponadto iskrzyło delikatnie i miałam wrażenie, że posiada określoną konsystencję. To nie było jedynie światło, a coś, czego mogłabym dotknąć, gdybym tylko odpowiednio mocno się postarała. To była... rzecz. Coś posiadającego kształt, fakturę, ciężar, określoną gęstość.
Ze mną również było coś nie tak. Gdy pod wpływem impulsu wstałam z ciepłego, wygodnego łóżka, miałam wrażenie, że dryfuję w powietrzu jak w gęstej wodzie. Czułam się lekka, a wszystko działo się jak w zwolnionym tempie, ale jednocześnie... stawiało opór. Cholera, jakbym przestała nagle pasować do własnego ciała, przyzwyczajona do zupełnie innego kształtu. Do silniejszych mięśni, zwinniejszej formy...
Nie wiedziałam.
Przez drugie z okien, to znajdujące się nad moim łóżkiem, widziałam czarną plamę małego sadu, rosnącego na działce sąsiadów, i dumny srebrzysty okrąg księżyca w pełni, wznoszącego się na tle pozbawionego gwiazd, lekko granatowego nieba. Był piękny, idealny...
I przyzywał mnie. Z ledwością powstrzymałam się od jęknięcia, gdy czająca się gdzieś w głębi mnie tęsknota eksplodowała po tysiąckroć mocniej niż zazwyczaj, omal nie doprowadzając mnie do płaczu. Zaczęłam nagle dusić się w czterech czarnych ścianach mojego pokoju w domu rodziców. Pragnęłam wydostać się stamtąd i puścić biegiem przed siebie, w stronę tego obłędnego księżyca, i pędzić tak aż do utraty tchu... Pragnęłam znaleźć się jak najbliżej niego, choć doskonale wiedziałam, że obojętnie, jak szybka bym była, nigdy nie zdołam go przecież dosięgnąć.
Chciałam...
Nie wiem. Gubiłam się w tym wszystkim.
Wszędzie wokół było przerażająco wręcz cicho. W miękkim powietrzu dźwięki rozchodziły się jak w pokoju wypełnionym watą, przytłumione i praktycznie nieistotne. Wszyscy w domu spali głęboko... i ja też powinnam, prawda?
Tylko że to coś...
Zew. Tak chyba powinnam to nazywać. To był jakiś pieprzony Zew.
Nigdy nie byłam pijana. Poważnie – mam taką idiotyczną przypadłość, że zupełnie nie działa na mnie alkohol. Marihuana, której dwa razy pod wpływem impulsu próbowałam, również, a leki uspokajające i nasenne muszę brać w przynajmniej dwukrotnej dawce, by odczuć jakikolwiek skutek. Poniekąd domyślałam się jednak, jak powinien czuć się człowiek pijany lub naćpany i coś tak mi się widziało, że musiało to przypominać przynajmniej odrobinę to, co się ze mną działo. Ale jak...?
Dobrze, wypiłam jedno piwo wieczorem. Ale tylko jedno. W tamtej chwili zresztą i tak ledwie o tym pamiętałam.
Na czymkolwiek próbowałam się skupić, myśli uciekały mi po paru sekundach. Rozbiegały się bezładnie, umykały przed moimi wyimaginowanymi dłońmi, którymi z całych sił próbowałam ponownie zagonić je na właściwe miejsca. Drwiły ze mnie, naśmiewały się...
Nawet na tym nie mogłam się należycie skupić, by mnie zdenerwowało. Nie mogłam zatrzymać się na zupełnie niczym, bo i tak po ledwie sekundzie całą moją jaźń ponownie wypełniał srebrzysty blask księżyca.
Bardzo ostrożnie przesunęłam się ze środka pokoju w plamę światła latarni. Było chłodne. Przyjemnie otulało i ziębiło moją rozpaloną skórę, łaskotało delikatnie. Zalśniło złociście, gdy na próbę poruszyłam w nim ręką. Mieniło się w oczach...
Tak nie powinno być, prawda?
Otworzyłam na oścież okno i wciągnęłam pełne płuca ciepłego, lekko wilgotnego powietrza.
Powietrze miało zapach zroszonego deszczem kamienia i było granatowo-fioletowe. Nie umiałam wytłumaczyć, skąd to wiem. Po prostu wiedziałam.
Wyciągnięta koszulka z krótkim rękawem i krótkie bokserki, których używałam jako piżamy, wydawały mi się ciasne, ciężkie, szorstkie. Gdy ocierały się o przeczuloną skórę, wywoływały ból i serię dreszczy, których nie umiałam za nic opanować. Chciałam zdjąć je z siebie, podrzeć na strzępy...
Na chwilę przymknęłam oczy i wczułam się w tętno świata. I wydawało mi się, że jestem na nim...
Sama. Zupełnie sama. Tylko ja, cisza, niemożliwe do opisania kolory i nigdy niekończąca się pełnia księżyca.
Byłam sama, bo świat już dawno umarł, prawda?
Chciałam się stamtąd wydostać. Powietrze kusiło, nawoływało, obiecywało... Chciało, bym się w nim zanurzyła, zatraciła całkowicie... zatonęła z szerokim uśmiechem na ustach i poczuciem, że tak właśnie powinno być. Że to jest właściwe, jedyne, najważniejsze...
Chciałam unieść do nieba ostry nos, położyć spiczaste uszy po sobie i zawyć z głębi potężnej piersi.
Śniłam. To musiał być jedynie przepiękny sen, bo jak jedynie to wytłumaczyć? To nie było przecież złe. To było zbyt piękne.
To był sen, a ja musiałam być w nim złamanym wilkiem z sercem ze złota.
Pod wpływem impulsu chciałam wyskoczyć na zewnątrz. Byłam przecież na parterze, nic nie mogło się stać. Pragnęłam poczuć chłodną, lekko wilgotną trawę pod nogami...
Moskitiera. W oknie była cholerna moskitiera – zabezpieczenie zarówno przed owadami, jak i kotami, którym kategorycznie nie wolno było wychodzić na dwór bez smyczy i dozoru. Gdy odbiłam się od drobnej siatki, na moment wróciła mi trzeźwość myślenia... o ile coś takiego mogę w ten sposób nazwać. Myślałam bardziej obrazami i pojedynczymi słowami, nieukładającymi się w zdania. Myślałam zadaniowo, jak zwierzę. Jak kierowana instynktem.
Koty. Ich bezpieczeństwo. Musiałam upewnić się, że żadnego nie ma w pokoju, i szczelnie zamknąć drzwi.
Nie dostrzegłam żadnego. Drzwi zamknęły się niemal bezszelestnie. Szarpnęłam drugie okno, nieotwierane od dawna – w nim moskitier nie było, więc nikt nie używał go często.
Na chwilę zamarłam na parapecie. Uniosłam twarz w stronę chłodniejszego podmuchu wiatru, pozwoliłam, by złote światło opromieniło mnie całą. Drobne iskierki przebiegły po mojej skórze, a księżyc musnął moją twarz zapraszająco.
Chodź, wilczyco...
Świat był martwy, a ja czułam się w nim jak intruz. Ale to było dobre... To było wspaniałe. I chciałam, by tak już było zawsze.
Nie myślałam nad tym, jakie konsekwencje może mieć rozebranie się do naga na ulicy, na której mieszkali przecież ludzie. Bo po co? Byłam tam sama. Niemożliwe, by w tym pięknym, spokojnym świecie rodem z sennego marzenia był ktoś jeszcze oprócz mnie. Ten świat istniał jedynie dla mnie. Był mój...
Byłam jego królową.
Rzuciłam się w stronę trawnika głową naprzód, bo z jakiegoś powodu wiedziałam, że tak musiałam zrobić. Że nic mi się nie stanie... że moje ciało rozumie, o co chodzi, bo już to robiło. Moje ciało zna te ruchy, zna to złote światło, zna iskry, zna księżyc i tę miękkość powietrza. I ma zaprogramowane to, jak powinnam się z nimi obchodzić. Wystarczy, że mu zaufam.
Sekundy rozciągnęły się w nieskończoność. Przeszedł mnie lodowaty dreszcz – zupełnie jakby ktoś oszronionym palcem przesunął wzdłuż całego mojego kręgosłupa. To było przyjemne. To było piękne...
W tym była melodia. Jakaś dziwna, nierzeczywista muzyka, do której dostroiłam się bez chwili wahania, jakbym znała ją od zawsze, choć nie przypominam sobie, kiedy mogłam usłyszeć ją pierwszy raz.
Melodia rozbłysła, iskry posypały się jak kaskada spadających gwiazd, szron zamienił w płomień, a ja opadłam na wilgotny od rosy trawnik na cztery silne łapy. Zastrzygłam spiczastymi uszami, wciągnęłam pełne płuca powietrza...
To pachniało. Boże, jak to obłędnie pachniało...
Miałam wrażenie, że czuję wszystko. Oszołamiająco słodka woń kwiatów z pobliskiej rabaty aż zakręciła mi w głowie, ścieżka pozostawiona przez jakieś nocne stworzenie, prawdopodobnie lisa, kunę lub dzikiego kota, zdawała się aż lśnić, jak unosząca w powietrzu zapachowa nić, mająca poprowadzić mnie prosto w kierunku, w którym właściciel woni się udał. Zieleń była świeża i tak soczysta, że aż wywoływała ciarki na języku, a wilgoć niosła w sobie zapowiedź zbliżającej się wielkimi krokami burzy. A jak pachniała burza...
Słyszałam ją, choć jeszcze nie widziałam, co nie powinno być przecież możliwe. Słyszałam również szmer, z jakim poruszały się delikatnie falujące na wietrze liście dzikiego wina, porastającego dom. Słyszałam, jak pracują drewniane bale, z których wzniesiono ściany, i jak kurczy się nagrzany słońcem czarny gont na dachu. Słyszałam oddech śpiącego nieopodal ptaka i ciche stukanie, być może bicie jego serca.
Świat był niemal czarno-biały, pozbawiony zwyczajnych kolorów, lecz o wiele wyraźniejszy, niż powinien być w nocy. Lecz tym, co rzucało się na pierwszy plan, był... księżyc.
Wołał mnie. Pragnął, bym spróbowała go dosięgnąć...
Rzuciłam się przed siebie, w stronę ogrodzenia za domem, za którym znajdowały się rozległe pola. Wybiłam się z ziemi, bez większego wysiłku pokonałam wysoki na dwa metry płot i płynnie opadłam na cztery łapy już za nim, zanurzając się w łanach złocistego, falującego zboża. Okrążyłam działkę sąsiada niewysilonym truchtem, ciesząc siłą własnych mięśni i nie mogąc nie zauważyć, jak ogromna jestem – nie miałam żadnego problemu, by lekko wyciągając szyję zajrzeć na teren posesji przez poprzerastaną chwastami siatkę z rdzewiejącego drutu. W kojcu rozszczekał się pies, szarpnął kilkukrotnie, rzucając na kratę, a następnie schował się w budzie z podkulonym ogonem, gdy pod wpływem instynktu uniosłam wargi i pokazałam mu ostre kły.
Nie wiem, ile musiałam mieć w kłębie. Całkiem możliwe, że tyle, co jako człowiek wzrostu, być może odrobinę mniej.
Gdy wreszcie znalazłam się na pustej przestrzeni, obejrzałam się na księżyc. Przez chwilę stałam w jego srebrnym świetle, pozwalając, by tutaj o wiele silniejszy wiatr targał moją półdługą, czarną jak noc sierścią i tworzył poruszające się jak w zwolnionym tempie fale na zbożu. Rozkoszowałam się...
Od księżyca i czerniejącej niedaleko ściany lasu nie dzieliło mnie już zupełnie nic. Wystarczyło tylko sięgnąć...
Puściłam się biegiem.
Upojona niesamowitą potęgą własnych mięśni, spięłam się do maksymalnego wysiłku i po prostu biegłam. Biegłam, ścigając się z oszałamiająco pachnącym wiatrem, z księżycem, z samą sobą. Biegłam, mocno odbijając się od wysuszonej, piaszczystej ziemi, i nie męczyłam się.
To było piękne!
Bez wysiłku przeskoczyłam nad głębokim wykrotem. Przecinającą pole nieutwardzoną drogę minęłam tak szybko, że właściwie tylko mignęła mi gdzieś w krawędzi pola widzenia. Czułam, jakby księżyc był coraz bliżej...
Czułam się silna, niezwyciężona. Czułam się cudownie. I jeszcze nigdy nie byłam tak szczęśliwa.
To szczęście było krystaliczne i miało kolor światła odbijającego się od faset oszlifowanego diamentu.
Zatrzymałam się na samej krawędzi czarnego lasu i odwróciłam, chcąc objąć wzrokiem dystans, jaki pokonałam. Widziałam rozsypane po okolicy domy, widziałam pasy, na jakie dzieliły się pola obsiane różnymi rodzajami roślin, widziałam plamy kęp drzew, widziałam wstęgi kilku dróg. Widziałam pierwsze błyski na horyzoncie i łunę tworzącą się nad miastem.
Byłam czarnym wilkiem z sercem ze złota. To był mój świat. A ja rządziłam nim z wysoka.
Tylko że brakowało mi czegoś jeszcze...
Uniosłam łeb do srebrnego księżyca i zawyłam z całych sił, tak jak zawsze o tym marzyłam. To było wycie mające oznajmić wszem i wobec moją obecność. To było jak wołanie: „hej, jestem tutaj! A ty gdzie jesteś?". Chciałam, żeby...
Chciałam żeby ktoś na to odpowiedział.
Dłuższą chwilę nasłuchiwałam, chłonąc echo zanikające wśród wysokich drzew lasu. Słuchałam...
Jedyną odpowiedzią była cisza.
Samotność już nie smakowała tak samo. Położyłam uszy płasko na łbie i zawęszyłam w powietrzu, szukając...
Tylko czego? Przecież wiedziałam, że byłam zupełnie sama...
Okazało się, że wielkie wilki o sercach ze szczerego złota również potrafiły płakać.
***
– Dyspozytor, proszsz – rozległo się sennie w słuchawce. Sądząc po głosie, pan Tomek musiał spać właśnie snem sprawiedliwego, a ja odważyłam się mu to przerwać.
Ach, jaka ta Lea niedobra... Aż bym dała sobie po łapkach, gdyby nie to, że jedną miałam zajętą telefonem, a drugą kubkiem termicznym z kawą. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałam nawet, jak powinnam sobie poradzić z koniecznością otwarcia drzwi do podniszczonego regionalnego pociągu, który właśnie zatrzymał się przy wyłożonym powyginanymi płytkami chodnikowymi peroniku.
– No witam serdecznie, panie Tomku, Lea Wilkosz z tej strony – przedstawiłam się słodkim głosem, wkładając w te słowa tak dużo słoneczka i uśmiechu, że omal nie dostałam przez to cukrzycy. – O kuźwa! – dodałam jeszcze niezamierzenie, potknąwszy się o schodek prowadzący do wagonu. Mało brakowało, a leżałabym twarzą w ubłoconym linoleum korytarza między przedziałami.
– To ty! – Pan Tomek oprzytomniał w jednej sekundzie. – Pani dyrektor kazała mieć na ciebie oko, dziewczyno.
Oho! Od razu nadstawiłam uszu.
– Dlaczego ja mam wrażenie, że niekoniecznie chodzi o premię? – wydukałam nieśmiało.
– Bo nie chodzi – odpowiedział twardo mężczyzna. – Masz pracować tylko w te dni, w które masz pracować. Z grafiku znaczy się. Żadnych dodatkowych służb, nadgodzinek, maślanych oczek i tak dalej.
– A oczka kota ze Shreka mogą być? – palnęłam, zanim się na dobre zastanowiłam.
– Również. – Skubany, nie zawahał się nawet na sekundę. – Zero dodatkowych służb. Masz skończyć tę głupawą szkołę i koniec, kropka. Bo wylecisz z roboty.
Zgrzytnęłam zębami tak bardzo, że aż siedząca po drugiej stronie wagonu starsza pani się na mnie obejrzała. Szybko odwróciła wzrok, napotkawszy moje obiecujące rychłą śmierć spojrzenie, i udała, że bardzo zainteresowała ją książeczka z codziennymi modlitwami, którą miała rozłożoną na kolanach.
Swoją drogą, to dlaczego starsi ludzie w pociągach zawsze się modlą? Ja wiem, że PKP, jako że w nazwie ma „Polskie" i „Państwowe", nie jest gwarantem najszczęśliwszej podróży świata, no ale żeby aż tak...?
– Rozumiem – burknęłam wreszcie. – Tylko że dzisiaj jest sobota. W sobotę też mi nie wolno?
Facet jęknął w taki sposób, jakbym właśnie ostatecznie go załamała. W słuchawce coś zaszeleściło, pewnie otworzył dziennik służb.
– Co chcesz? – burknął wreszcie. – Zostały mi przetoki, Kraków na Pendolino, o ile ci nie wyszło...
– Pendolino wyszło mi w zeszłym miesiącu – przypomniałam mu usłużnie. – Mówiłam o tym, ale że wtedy żadne się nie trafiło... Na dzisiaj bardziej myślałam o czymś ciekawszym. Nie macie może jakiegoś transportu za Kordon, czy coś?
– Jeden akurat jest, co drugi dzień przecież tam jeżdżą. – Usłyszałam kliknięcie długopisu. – Bladego pojęcia nie mam, co ci się tam, dziecko, podoba.
– Piękne widoki – zapewniłam z rozmarzeniem w głosie.
– Ta, jasne – parsknął. – Pociąg numer 057349. Rozkład weźmiesz jak przyjdziesz. Punkt kontrolny o dziesiątej, odjazd o dwunastej z minutami. Tylko uważaj, bo... – Nagle urwał gwałtownie. – Zaraz. Dziewczyno, powiedz ty mi, dlaczego tak ci teraz na tym Kordonie zależy? Bo coś mi świta, ale nie jestem pewien...
Cholera.
– Przecież wie pan, że lubię tę służbę – wyjaśniłam jak najnormalniejszym głosem. – Spodobało mi się to, naprawdę. Strefa jest fascynująca. Niebezpieczna, ale ma w sobie coś...
– Nie, dziecko. Ja wiem, czego ty chcesz. – Odchrząknął i dodał o wiele cichszym głosem: – Ty przypadkiem tam nie mieszkałaś?
Wstałam z niewygodnego fotela i pobiegłam do drzwi. O mało nie przegapiłam z tego wszystkiego właściwej stacji... Znowu prawie wywróciłam się na schodkach i zeskoczyłam na zalany ciepłym słońcem peron. Deszcz po nocnej burzy parował, powietrze było gęste i wilgotne.
Dłuższą chwilę zastanawiałam się nad odpowiedzią. Pan Tomek, wyczuwszy moje wahanie, powiedział:
– Słuchaj no. To nie jest rozmowa na telefon, ja to dobrze wiem, ale... Ty chcesz tam dzisiaj jechać do swojej chałupy, nie?
Chciałam. Ale przecież mu tego nie powiem.
– Nie bój się, człowiekiem jestem – westchnął wreszcie. – Będę cię kryć w razie czego. Tylko uważaj na siebie. – Dodał to prawie szeptem.
– Tory biegną pod moim blokiem – odpowiedziałam z rezygnacją. – To naprawdę nie jest daleko. Muszę zabrać kilka rzeczy, w tej chwili zostałam z niczym.
– Rozumiem. Przyjdź po rozkład i papiery, skład już jest zestawiony. – I rozłączył się.
Czy dobrze zrobiłam, że mu się przyznałam? A jeśli to była podpucha i w robocie czekać będzie na mnie już cała komisja, która choćby i siłą powstrzyma mnie od jechania za Kordon?
Jakie to idiotyczne. Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, że wczorajszego popołudnia moje mieszkanie, mój blok i całe osiedle, które tak dobrze znałam, znalazły się za Kordonem. Tak po prostu... Nie było mnie tam, nie miałam więc szansy zabrać z mieszkania czegokolwiek. Ale...
Co ja teraz zrobię? Na myśl, że miałabym na stałe utknąć tak daleko od Strefy, czułam irracjonalny dreszcz paniki i duszności. To było chore, ale to coś, co mnie tam przyciągało, od dzisiejszej nocy stało się o wiele mocniejsze...
A co tak właściwie stało się dzisiejszej nocy? Nie wiedziałam. Obudziłam się we własnym łóżku ubrana, ale wyziębiona przez otwarte na oścież okna. Na dłoniach i stopach miałam ślady zaschniętej ziemi, ale skąd ona się wzięła? Czy to możliwe, żebym...
Ciężko usiadłam na siedzeniu w przedpotopowym tramwaju i oparłam się o podrapaną szybę. Zakręciło mi się w głowie, za żołądek chwyciły mdłości. Szybko łyknęłam łyka mocnej kawy, ale wątpiłam, by to mogło w czymkolwiek pomóc. Chyba jedynie w szybszym doprowadzeniu mnie do stanu przedzawałowego.
Prawda była taka, że ani trochę nie czułam się na siłach, by iść do pracy. Absolutnie. Ale przecież musiałam...
Musiałam, bo dzięki temu mogłabym przynajmniej skupić się na ratowaniu własnego dobytku i przestać myśleć nad tym, co mnie ostatnio spotkało. Nad tym, co mi się wydawało, co było tak realistyczne i...
Rany. Przecież ja zniknęłam rodzicom na jakiś czas. To naprawdę było możliwe, że zostałam porwana i przetrzymywana w jakimś pieprzonym laboratorium, w którym zrobili ze mnie mutanta? I nie pamiętałabym zupełnie nic? Absurd. Ale chwilami zastanawiałam się, czy to nie jedyne sensowne wytłumaczenie... O ile w ogóle słowo „sensowne" jest tutaj adekwatne. A wątpię.
Ale jak inaczej to wytłumaczyć? Moje sny, blizna na ramieniu, magnetyzm, z jakim działa na mnie Strefa, miłość do wilków i instynkt, a przede wszystkim dzisiejsza noc...?
Albo naprawdę mam schizofrenię. Pojęcia nie mam, co byłoby dla mnie lepsze. Schizofrenię niby można wyleczyć, ale...
Nieważne.
Wysiadłam na właściwym przystanku i ruszyłam w stronę budynku dyspozytora betonową drogą. Pozdrowiłam kilku maszynistów, pomimo lat nadal patrzących na mnie jak na małą blondynkę, która na niczym się nie zna i nie nadaje do tej roboty. Nie przejmowałam się zbytnio ich opinią – byłam tutaj, żeby robić swoje, a nie roztrząsać, kto czuje do mnie sympatię, a kto się ze mnie wyśmiewa, ale czasem naprawdę mnie to irytowało. Tego dnia zasadniczo irytowało mnie wszystko, nic więc dziwnego, że gdy przekroczyłam próg żółtego budynku, byłam już nieco podminowana. Podeszłam zdecydowanym krokiem do okienka dyspozytora.
– Coś ty taka blada? – zdziwił się pan Tomek na mój widok. – Dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest – zapewniłam, choć sama szczerze w to wątpiłam. – Pomalowałam się kosmetykami mamy, może stąd różnica. W domu rodziców nie mam praktycznie nic.
– No tak, może masz rację. – Widziałam, że niekoniecznie łyknął to piękne wytłumaczenie, ale postanowił nie drążyć. Sięgnął na biurko po kopertę z papierami i przesunął ją po małym blacie w moją stronę. – Powodzenia. – Puścił mi oko i pokazał zaciśnięte kciuki.
Podziękowałam skinieniem głowy. Naprawdę byłam mu za to wdzięczna – nie tyle za same słowa otuchy, co za to, że potraktował mnie jak dużą dziewczynkę i puścił tam pomimo tego, że zamierzałam zrobić coś bardzo głupiego. Trochę martwiłam się, co by się z nim stało, gdyby jednak spotkało mnie jakieś nieszczęście, ale postanowiłam tego nie roztrząsać. Może i tak będzie kryty? Przecież dyspozytorzy nie mieli dostępu do adresów zamieszkania pracowników. Nie musieli ich znać, więc skoro zgłosiłam się na taką, a nie inną służbę, to już tylko moja sprawa.
Dowlokłam się na właściwy tor, uruchomiłam Parkinsona i zaprowadziłam na tankowanie, z przykrością zauważając, że to ostatnia służba przed koniecznym przeglądem. Z miejsca straciłam ostatki dobrego humoru. Rok wcześniej specjalnie zrobiłam uprawnienia do przeprowadzania przeglądów najniższego stopnia właśnie po to, by móc jeździć tą lokomotywą i nie musieć użerać się z warsztatem, który z racji na jej wiek niekoniecznie chciał już cokolwiek przy niej robić, czekała mnie więc właśnie przygoda w drelichach. Niby przepadałam za babraniem się w smarze i chętnie pracowałabym przy tym częściej, ale czasem to było tak irytujące...
A zwłaszcza gdy było trzeba dosypać piasku lub dolać oleju. Jedno było dla mnie za ciężkie, a drugie za ciężkie i zbyt łatwe do wylania na całą siebie. Z moim szczęściem często kończyło się to cokolwiek kiepsko. No ale co ja mogę? Przecież nie odstawię tej lokomotywy w krzaki tylko dlatego, że jestem leniem. To jedyna lokomotywa, która w miarę pasuje do wzrostu karła...
Wszystko przebiegło jak zwykle. Pokazałam się na tankowaniu, podjechałam pod skład, zrobiłam próbę hamulca z rewidentem, który jakimś cudem wyglądał na jeszcze bardziej niewyspanego niż ja, zgłosiłam gotowość i mogłam poczekać na godzinę odjazdu.
I tego właśnie najbardziej chciałam uniknąć: zostania z własnymi myślami sam na sam.
Plan miałam z grubsza dość prosty. Sądząc po rozkładzie jazdy, zamierzali puścić mnie dokładnie tą samą trasą, co zwykle. Planowałam zatrzymać się pod moim blokiem, w razie czego pozorując awarię czuwaka lub innej pierdoły. Czuwak wpadł mi do głowy jako pierwszy, bo w razie kontroli będzie zarejestrowany na taśmie z prędkościomierza, którą zdawało się po każdej służbie. Udam, że po tym, jak nie mogłam go skasować i skład mi samoczynnie zahamował, z jakiegoś powodu nie mogłam go ponownie popełnić sprężonym powietrzem. Może sprężarka na przykład mi się uszkodzi? Może zepsuje się na niej zawór biegu luzem, który odpowiadał za to, że pompowała powietrze do zbiorników lub na zewnątrz, gdy zbiorniki były już pełne? To się często w tych lokomotywach lubi zacinać. I przeważnie da się to naprawić tylko młotkiem. A może...
Szlag. Wyjdzie w praniu. W każdym razie zamierzałam z jakiegoś powodu się tam zatrzymać i lecieć do mieszkania po graty. Spakuję tyle, ile zdołam zmieścić do toreb, reklamówek i czego popadnie, właduję do lokomotywy i pojadę dalej grzecznie pracować. Nikt nie powinien zauważyć.
Problemy były zasadniczo... dwa? Chyba dwa. Po pierwsze: musiałam obrócić kilka razy, bo nie ukrywajmy, ale za dużo nie jestem w stanie udźwignąć. Oznaczało to kilka spacerów po otwartej przestrzeni na terenie, na którym pojawiły się demony, w czym połowa tych spacerów odbędzie się z ograniczonymi ruchami i zajętymi rękami. A po drugie: czas. Na bocznicy prowadzącej za Kordon nie ma łączności radiowej, ale mający odebrać transport Strażnicy powinni się zorientować, że skoro nie pojawiłam się o umówionej godzinie, to znaczy, że coś się wydarzyło i należałoby mnie poszukać.
O, mam jeszcze po trzecie. Mianowicie: co zrobię ze Strażnikiem, którego przydzielą mi do ochrony? Przekupię? Czym niby? Miałam przy sobie dwadzieścia złotych, bezużyteczną dla obcych kartę płatniczą, kilka kanapek i paczkę żelków. Nie za bogato.
Improwizować? Chyba tylko to mi pozostało.
A jeśli tym Strażnikiem od eskorty znowu będzie Jan...?
Kurde, to chyba stanowiło dla mnie największy problem. Bo im więcej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej byłam pewna, że... przepadłam. Facet był wredny, mrukliwy i ogólnie jakiś taki dziwny, ale tak mi się cholernie podobał, że to aż bolało. Nie wiedziałam, czy bardziej mam ochotę widywać się z nim cały czas, czy nie musieć więcej oglądać go na oczy. Z moimi historiami miłosnymi nigdy nie było kolorowo, bo zawsze kończyły się tak samo. Albo suchym „sorry, jesteś świetną dziewczyną, ale jednak...", albo stanowczym „sorry, ale mam już kogoś". Zwykle tym drugim, bo podobali mi się mężczyźni sporo starsi ode mnie, a wśród nich ciężko znaleźć takiego, który nie miałby żony i gówniaka przynajmniej w drodze i był jednocześnie normalny.
Znaczy... Nie to, że uważam Jana za normalnego. Kurde, ja nawet nie mam pojęcia, ile on może mieć lat, ale coś mnie do niego tak mocno przyciągało, że nie mogłam przestać o nim myśleć. Przepadłam. I koniec. Mało brakowało, a zaczęłabym się jeszcze ślinić na jego widok. Potem już tylko krok do całowania odcisków jego stóp i zamienienia się w psychofankę z prawdziwego zdarzenia.
Rany, zakochane kobiety są żałosne.
Czy ja to mogłam nazywać już zakochaniem? Znam go od kilku dni, nie rozmawialiśmy chyba nawet przez godzinę. Szlag, czy w ogóle to nie mogłoby chociaż raz rozegrać się jak w jakiejś książce – czyli prosto, pod odgórnie określony, przewidywalny schemat i obowiązkowo z happy endem?
Chyba czytam niewłaściwe książki.
A nawet, gdyby jednak okazało się, że gościu nie jest psychopatą z manią zabijania, tylko czułym romantykiem z obsesją na moim punkcie, to jak bym mu wytłumaczyła moją schizofrenię? „Wiesz, kochanie, bo czasem wydaje mi się, że znam mechanizm funkcjonowania świata i okazjonalnie potrafię przemienić się w wielkiego wilka, bo trzymali mnie w laboratorium, jak byłam mała" brzmiało chyba mało zachęcająco. Znaczy pewnie bym go zainteresowała, ale niekoniecznie w taki sposób, w jaki chciałam...
Gdy wybiła odpowiednia godzina, mogłam ruszać w drogę. Przejazd przez miasto poszedł tym razem bez żadnego problemu, zupełnie jakby wszyscy zmówili się, by ułatwić moją akcję ratunkową dla dobytku pozostawionego w mieszkaniu – do odgałęzienia bocznicy dotarłam prawie godzinę przed przewidywalnym czasem. Brodaty jegomość w pomarańczowym kasku przełożył zwrotnicę, zasalutował mi z uśmiechem i odszedł do swoich spraw, pozwalając, bym sama ruszyła naprzeciw niebezpieczeństwu. Podejrzewam, że ze swojego miejsca nawet nie widział, że ten skład prowadzi baba.
Nowa brama – zbita dość prowizorycznie z desek i drutu kolczastego, przez co wyglądała nieco jak ogrodzenie broniące wstępu na zwyczajny plac budowy – przywitała mnie na samej granicy osiedla. Skrzywiłam się na widok kręcących się przy niej mężczyzn, zajmujących się pośpiesznym uszczelnianiem Kordonu, przedstawiającego się w formie byle jakiego wału z gruzu, worków z piaskiem, metalowych paneli ogrodzeniowych i wszystkiego innego, co nadawało się do w miarę szybkiego wzniesienia muru. Za nimi znajdowała się betonowa ziemia, na której się wychowałam...
Przykro mi się zrobiło, a nieprzyjemna tęsknota w sercu odezwała się dokuczliwym kłuciem. Zatrzymałam się tuż przed bramą, czując się co najmniej dziwnie. Budził się we mnie protest – coś wręcz nakazywało mi krzyknąć, że przecież nie powinnam prosić o to, by tam wejść. Że przecież to był mój teren, mój dom, moje kąty, w których dorastałam, uczyłam się, bawiłam, płakałam... Przecież nie można prosić o wejście do swojego własnego domu! To naprawdę bolało i zastanawiałam się, czy w ogóle będzie możliwe, żebym do tego przywykła.
Nie chciałam przywykać. W głębi duszy wierzyłam, że to jakieś nieporozumienie. Że potrwa to najwyżej kilka dni, może tydzień lub dwa, i okaże się, że wszystko wróci do normy. Że Straż się pomyliła, przesuwanie Kordonu nie jest potrzebne, a ja będę mogła tutaj wrócić...
Ja musiałam tutaj być!
Coś bolało mnie w okolicy serca i czułam dobijającą się do głowy Nieoswojoną myśl, lecz zdołałam się uśmiechnąć, gdy do boku lokomotywy podszedł Strażnik w hełmie i zamachał do mnie. Odsunęłam szybę bocznego okna.
– O! – Facetowi szczęka opadła, gdy zamiast spoconego starszego faceta w gimnastiorce, którego pewnie się spodziewał, zastał... mnie. Nie dość, że byłam mała i niska, to jeszcze wyglądałam na o wiele młodszą niż w rzeczywistości. W makijażu wszyscy dawali mi maksymalnie piętnaście lat.
– Dzień dobry? – przywitałam się jakoś tak bez przekonania. Przy pracującym silniku musiałam się nakrzyczeć, a miałam wrażenie, jakby stanowiło to dla mnie za duży wysiłek. Tylko mnie głowa od tego rozbolała.
– Słyszałem, że pani tu jeździ, ale nie wierzyłem w to, szczerze mówiąc – przyznał, w zamyśleniu drapiąc się po głowie. Znaczy po hełmie. Ciekawe, czy zapomniał, że go ma? – Nie boi się pani?
Następny dżentelmen, psiamać... Przynajmniej zakres słownictwa ma szerszy.
– Jakoś nie – przyznałam zdawkowo. Nawet się uśmiechnęłam, żeby nie było, chociaż mało nie dostałam przez to skurczu w policzku.
– Podziwiam – przyznał i wreszcie wziął się w garść. – Sytuacja wygląda tak: w okolicy ma standardowy patrol oddział Węży. – Widząc moją średnio zorientowaną minę, wytłumaczył: – Jesteśmy podzieleni na kilka oddziałów, każdy ma inną nazwę. Węże najczęściej zgłaszają się na patrole, bo ich dowódca to wariat, ale są najskuteczniejsi.
Ach, coś mi to zapachniało Janem... W razie czego nic nie powiedziałam. Pogoniłam gościa, żeby kontynuował.
– Nie ma potrzeby, żeby ktoś teraz z panią jechał – powiedział, zakładając ramiona na piersi. – Okolica podczas patrolu powinna być stosunkowo bezpieczna, a my jesteśmy potrzebni tutaj. Jest nas za mało, żeby wszystko rozegrać jak należy. Odcinek do następnego posterunku jest bardzo krótki, to tylko droga do poprzedniej granicy; jak pani tu już była, to pewnie wie, że to jakieś trzy minuty. Tam spotka pani przewodnika i dalej pojedzie z nim. Jeśli się pani tutaj nie zatrzyma, nic nie powinno się stać. Węże odciągają demony.
Zabrzmiało to jak pozdrowienie lub czarodziejskie zaklęcie, ale udało mi się nie roześmiać. Potwierdziłam skinieniem głową, że zrozumiałam, zamknęłam okno, zabezpieczyłam tandetną zasuwką i poczekałam, aż otworzą bramę.
Czy już wspominałam może, że wszystko się dzisiaj sprzysięgło, żeby ułatwić mi przeprowadzkę? Wątpiłam, by to była najbezpieczniejsza akcja świata, ale w ten sposób miałam możliwość zrealizować plan...
Zaraz, jaki ten skład jest długi? Szybko zerknęłam w walający się na pulpicie wykaz wagonów. Jeśli będzie tyle, co ostatnio, to mogę się nie zmieścić. To znaczy... za bramę by to wlazło, ale gdybym zatrzymała się pod blokiem, Strażnicy stąd mieliby doskonały widok na kilka ostatnich wagonów. Od razu by się skapnęli, że pociąg zamiast jechać, właśnie sobie zaparkował. Ten skład był odczuwalnie lżejszy, ale może...
Dwadzieścia. Odetchnęłam z ulgą. Zmieści się...
A jak te całe Węże mnie zobaczą? Ech, chrzanić to. Za demona mnie nie wezmą. Chyba.
Odczułam różnicę od razu, gdy tylko wjechałam na teren za Kordonem.
W mojej głowie zakodowało się, że to moja ziemia. Że to ostatni, niemal wyludniony pas normalności przed Strefą Wykluczenia i nic nie powinno mi się tam stać, że dopiero za drugą bramą czekał mnie ból głowy... problem tylko w tym, że Strefa jednak faktycznie się tutaj zaczynała.
W skroni zakłuło mnie tak, że aż niemal jęknęłam. Silnik ryknął i postawił burą zasłonę dymną, gdy ruszyłam, ale nawet to mnie nie obeszło, choć normalnie pewnie parsknęłabym śmiechem na widok twardych facetów w czarnych mundurach odganiających się dłońmi od chmury spalin. Z miejsca poczułam się...
Właściwie to poczułam się jak zawsze za Kordonem: jednocześnie wspaniale i tak bardzo źle, że ledwo utrzymałam się w fotelu. A teraz musiałam być całkowicie przytomna, bo znowu znalazłam się tutaj sama.
Tak jak planowałam, zatrzymałam się pod moim blokiem. Wcisnęłam przycisk czuwaka i poczekałam, aż urządzenie wymusi hamowanie, mając nadzieję, że wszystko ładnie odbije się na taśmie. Dopiero gdy skład zatrzymał się z nieprzyjemnym przytupem, skasowałam migające natrętnie światełko i wiercący w uszach brzęczyk, zahamowałam hamulcem dodatkowym, by na taśmie odbiło się również ciśnienie w cylindrach hamulcowych, i wyluzowałam skład. Jak dobrze, że go nie rozerwałam...
Okej. Czyli co teraz?
Znajdowałam się od trony balkonów, przysłoniętych przez wysokie drzewa. A właściwie na wysokości wąskiej, opadającej lekko w dół jednokierunkowej uliczki, którą dało się dostać do trzech klatek schodowych. Droga była prosta i w ostatnich latach pokonywałam ją w niecałą minutę, lecz teraz widziałam ją jako odległość niemożliwą do przebycia.
Szlag. Bałam się. Coś we mnie poruszało się niespokojnie i drapało, pragnąc wydostać się na zewnątrz, ale kazałam mu siedzieć cicho, nie poświęcając dłuższej myśli. Nawet jeśli to był mój wewnętrzny wilk, teraz nie była pora na dopuszczanie go do głosu. Nie zamierzałam paradować wewnątrz Strefy z gołym tyłkiem w razie gdyby okazało się, że jednak nie umiem przemieniać się w zwierzę na zawołanie.
Rany, jak to brzmiało...
Wstałam, przeciągnęłam się, zawiązałam na kole od nastawnika szmatkę, by utrzymywało się w pozycji hamowania, i podeszłam do drzwi. Przez chwilę wahałam się, czy by nie zakręcić hamulca ręcznego lub zahamować całego składu, lecz zrezygnowałam z tego. Gdy coś zacznie mnie ścigać, będzie mi zależeć na szybkim ruszeniu się z miejsca, a rozpaczliwe machanie korbą lub zachęcanie starej sprężarki do współpracy raczej do szybkich akcji się nie zaliczają.
Otworzyłam drzwiczki, odważnie przytrzymałam się barierki, zamknęłam drzwiczki i... zeskoczyłam na ziemię.
Byłam tu. Byłam w Strefie Wykluczenia. Byłam obok bloku, w którym jeszcze wczoraj rano mieszkałam.
Nie skupiałam się na tym, jak się czuję. Musiałam się śpieszyć.
Żeby to było jasne: nie mam kondycji długodystansowca. Krótkodystansowca w sumie też nie. Niby ćwiczę od prawie siedmiu lat szermierkę, strzelam z łuku i ogólne sportem nie gardzę, ale podczas biegania zachowuję się jak astmatyk w ostatnim stadium choroby. Przebycie truchtem głupich dziesięciu metrów oznacza już rozpaczliwe krztuszenie się płucami, a co dopiero ten kawałek, który miałam do drzwi środkowej klatki schodowej...
Chrzanić to. Adrenalina i strach podziałały lepiej niż najlepszy dopalacz. Miałam wrażenie, że zewsząd patrzą się na mnie żądne krwi demony, tylko czekając, aż się potknę.
Popędziłam w dół uliczki, ostro zakręciłam przy betonowej przybudówce i wpadłam na wąski chodniczek pod klatkami schodowymi. Dopadłam do właściwej, zaczęłam kląć, gdy nie mogłam dłuższą chwilę przekręcić klucza w starych, pogiętych drzwiach. Wreszcie dostałam się do środka, zatrzasnęłam wrota za sobą, dokładnie je obejrzałam, by sprawdzić, że na pewno dobrze się domknęły, i...
I zamarłam, wsłuchując się w panującą wokół ciszę.
Już od dłuższego czasu mieszkałam w tym bloku z tylko jedną osobą. Nikomu nie uśmiechało się rezydowanie tak blisko Kordonu, okolica więc błyskawicznie się wyludniła, można więc uznać, że jestem przyzwyczajona do tego, że jest tu cicho, ale... Teraz ta cisza była absolutna. Nie słyszałam samochodów na pobliskiej drodze, nie słyszałam żadnego bezpańskiego psa...
Nie wiem sama, co o tym myśleć. Miałam wrażenie, że słyszę tylko bicie własnego serca. A powinno przecież docierać do mnie jeszcze terkotanie Parkinsona. Dziwnie dźwięki się tutaj niosły...
Weszłam po schodach na trzecie piętro, uważając na każdy krok. Drzwi do mieszkań były zamknięte, a okna klatki schodowej całe, więc chyba nie miałam się czego obawiać. Ewentualne zagrożenie nie miało się skąd pojawić. Gdy przekręciłam klucz w zamku tandetnych drzwi, aż się wzdrygnęłam, tak głośne to było.
Weszłam do mieszkania, obejrzałam je dokładnie i uznawszy, że jest bezpieczne, zamknęłam drzwi na zasuwkę. Odetchnęłam głęboko, próbując się uspokoić, i przystąpiłam do akcji.
Dobra, biegać zaczęłam dopiero wtedy. Najpierw naszykowałam na środku przedpokoju wszystkie torby, plecaki, walizki i reklamówki, jakie znalazłam. Nie było ich wcale tak dużo, co nieco mnie zaniepokoiło, ale uznawszy, że najwyżej będę wywalać z nich rzeczy w lokomotywie i wracać tu z pustymi, zdołałam zabrać się do roboty.
W sumie to ciekawe, ile mi do tej lokomotywy wejdzie? Kabina SM42 jest stosunkowo duża, ale chyba nie aż tak, by przewieźć w niej trzypokojowe mieszkanie...
Zabrałam się do akcji. Zdezelowanego laptopa, szkicownik, kosmetyki i czytaną akurat książkę spakowałam w pierwszej kolejności, potem przyszła kolej na żarcie z lodówki, którego nie mogłam zostawić, żeby się nie zepsuło. I tak wątpiłam, by nadawało się do czegokolwiek, jako że od wczoraj musiało nie być prądu, ale zawsze lepiej to wziąć ze sobą, niż potem ewentualnie się z tym zmagać, gdy już zdąży się zepsuć. Następnie wzięłam się za ubrania i książki, które sprawiły mi najwięcej problemu. Było ich cholernie dużo, w dodatku okazało się, że gdy wypełnię nimi walizkę po brzegi, bynajmniej nie jestem w stanie nawet jej przesunąć po podłodze, a co dopiero zejść z nią po schodach i pobiec do lokomotywy.
Ech, wniesienie tego do terkoczącego za oknem Parkinsona w ogóle przedstawiało się abstrakcyjnie. Dlaczego nie dość, że jestem tak mała i chuda, to jeszcze musiałam się urodzić z chorym kręgosłupem? Ja pierniczę...
Gdy jakoś rozparcelowałam rzeczy we wszystkich dostępnych torbach, przyszła pora na zmierzenie się z ich noszeniem. Władowałam na siebie najwięcej, ile się dało, dokładnie umocowałam, sprawdzając, czy mam swobodę ruchów. Uznałam, że lepiej już wykonać więcej kółek, niż zamieniać się w tłumok, który będzie mógł posuwać się jedynie drobnymi kroczkami. Wypadłam na klatkę schodową, z trudem się w niej obróciłam, zamknęłam drzwi na klucz i zbiegłam na dół, kilkukrotnie zahaczając o balustradę. Błagam, żeby nie było tego słychać na dworze...
Wyskoczyłam na zewnątrz. Tym razem drzwi klatki nie zamykałam – przyblokowałam je specjalnie kamieniem, zostawiając szczelinę na tyle wąską, by nikt nie zdołał się nią przecisnąć. Tak będzie szybciej, niż z szukaniem klucza w razie gdyby coś zaczęło mnie gonić.
No i poszłam do lokomotywy.
Rozglądałam się dokładnie i starałam utrzymać szybkie tempo, ale było mi cholernie ciężko. Gdy już dotarłam do Parkinsona, miałam wrażenie, że zaraz umrę, ale strach dodawał mi sił. Otworzyłam drzwiczki i zaczęłam wrzucać wszystko do środka. Torby zabrałam ze sobą z powrotem.
Wykonałam w ten sposób kilka kółek, szybko przekonując się, że kabina nie jest wcale tak pojemna, jak przypuszczałam. Każdą z wypakowanych rzeczy dokładnie układałam, by zmieściło się ich jak najwięcej, tworząc coś w rodzaju gigantycznej ściany z Tetris, ale i tak czarno to widziałam. A może nie być okazji, żeby to powtórzyć...
Trudno. Tym też można przejmować się później.
Za szóstym razem musiałam naprawdę odpocząć. Usiadłam na kanapie w swojej sypialni i zamarłam na chwilę, skupiając się na oddechu.
Nie chciałam stąd odchodzić. Tak bardzo nie chciałam... Mało się nie popłakałam ze strachu i żalu.
Dopiero po dłuższej chwili mnie olśniło.
Wspominałam może, że strzelam z łuku? Pierwszy kupiłam za własne pieniądze, gdy miałam dziesięć lat, ostatni niecałe dwa lata wcześniej. Trzy starsze trzymałam w domu rodziców, bo tam miałam o wiele lepsze warunki do ćwiczenia – tutaj nawet jeśli kręciło się niewiele osób, i tak miałam opory przed wystawieniem się na zewnątrz z tarczą i ostrymi strzałami – ale jeden nadal tu trzymałam... Ot jako kaprys. Bo chyba czułam się z nim bezpieczniej, wiedząc, że mam cokolwiek, czym mogę się obronić. Choć w sumie strzelałam jak ostatnia pierdoła i wątpiłam, bym w ewentualne zagrożenie w ogóle wcelowała.
No ale mam ten łuk. Nie jest wybitnie mocny, ale wystarczający, by zabić kogoś, jeśli nie ma na sobie zbroi. Na duże odległości też się nie nadawał, ale...
Jezu, jakie to głupie.
Zdjęłam z biblioteczki sprzęt. Naciągnęłam cięciwę na krymsko-tatarski łuk refleksyjny, wyrzuciłam w cholerę połamane strzały, które trzymałam jedynie z sentymentu, pozostałe wsadziłam do kołczanu i przyczepiłam do paska od spodni. Nie było to najwygodniejsze, ale przecież nikt mnie nie widział. Może będę się mniej bała?
Żałowałam tego bardzo żywo, gdy szłam z siódmym i ósmym transportem, ale nie wyrzuciłam. O wiele lepiej chodziło się ze strzałą na cięciwie niż z pustymi rękami, nawet jeśli miało to efekt jedynie psychologiczny. Jakoś nie wątpiłam, że obrona by mi kiepsko wyszła, no ale...
Tonący brzytwy się chwyta, jak to mówią. Czy jakoś tak.
Szło mi całkiem dobrze... tylko że komplikacje i tak mnie jakimś sposobem odnalazły.
Nawet się domyślałam dlaczego. Chyba tylko głuchy zignorowałby w zupełnej ciszy opuszczonego osiedla coś tak mało dyskretnego jak uruchomiona lokomotywa spalinowa nie najnowszej generacji. Jeśli już ktoś jakimś cudem by jej nie dosłyszał, mógłby dostrzec dym z komina na niebie – norm unijnych ten sprzęt raczej nie spełniał, chwilami zamieniał się więc coś w stylu nieco bardziej toksycznego parowozu. Podczas postoju wiele się tego nie zbierało, ale dało się zauważyć na oprócz tego pogodnym niebie, a demony podobno mają wzrok o wiele lepszy od ludzi.
No i się tak właśnie doigrałam.
Wracałam po następny transport. Na plecy miałam zarzucony spory turystyczny plecak i dwie torby podróżne, łuk trzymałam w gotowości do strzału w dłoniach... a demon wyrósł jak spod ziemi centralnie przede mną.
Nie mam bladego pojęcia, skąd się wziął. Krzyknęłam z zaskoczenia, gdy nagle wylądował jakiś metr ode mnie, szczerząc ostre zęby. Być może siedział na dachu tej przybudówki, obserwując mnie już od dłuższego czasu? Zatrzymał się na chwilę, obserwując mnie czerwonymi oczami, skrzywił w parodii uśmiechu i zaczął bardzo powoli się zbliżać. Dobrze wiedziałam, o co mu chodzi.
Ściskając łuk w spoconych dłoniach, zaczęłam się cofać wraz z każdym jego krokiem do przodu. Nie wykonywałam żadnych gwałtownych ruchów, nie zrywałam kontaktu wzrokowego. Coś we mnie szarpało się i skamlało, by wypuścić je na zewnątrz, moja wilcza część pragnęła walczyć... ale ja byłam zaskakująco spokojna.
Nie spanikowałam. Po prostu przyjęłam chłodno sytuację do wiadomości.
W momencie, gdy demon wyprężył się do skoku, uniosłam łuk, dociągnęłam strzałę, aż musnęła lotkami płatek mojego ucha, i wypuściłam cięciwę. Z takiej odległości musiałabym naprawdę być upośledzona, żeby nie trafić.
Strzała świsnęła w powietrzu i wbiła się demonowi w mostek. Zatoczył się kilka kroków, jęknął, spróbował ją wyciągnąć, lecz ludzkie dłonie zupełnie nie chciały go słuchać. Przewrócił się na plecy, zaczął wić w drgawkach, w kąciku jego ust pojawiła się kropla krwawej piany. Jak najszybciej sięgnęłam po kolejny pocisk...
Do zwinności i wprawy Strażnika było mi tak daleko, że co najwyżej mogłabym jej pomachać ze smutkiem z drugiego końca oceanu, ale udało mi się to, zanim pojawiły się następne. Niestety tym razem były trzy i zachodziły mnie z różnych stron.
Nadal się cofałam, wodząc grotem od jednego potwora do drugiego. Wyglądały jak jakaś absurdalna wersja zombie...
Miałam nadzieję, że im dłużej zdołam je tak utrzymać, tym lepiej na tym wyjdę. Gdy trafię plecami na lokomotywę, być może uda mi się jednego trafić, wbiec po drabince i zatrzasnąć za sobą drzwiczki, zanim pozostałe się na mnie rzucą...
Strzeliłam bezmyślnie, gdy podstarzały mężczyzna po mojej lewej stronie spróbował się na mnie rzucić. Jakimś cudem znowu trafiłam, lecz tym razem w ramię – przy łuku tej mocy nie mogłam mu zrobić w ten sposób poważniejszej krzywdy. Zatoczył się, krzyknął z bólu, lecz oprócz tego wyglądał na jeszcze bardziej wkurzonego, niż przed chwilą. Sięgnęłam po kolejną strzałę, tym razem załatwiłam tego po prawej, którego do tej pory mogłam obserwować tylko kątem oka – strzelałam jak leworęczna, miałam go więc praktycznie za plecami. Był o wiele bliżej niż dziadek i nie ruszał się tak szybko, udało mi się więc załatwić go tak jak pierwszego. Sięgnęłam po następną strzałę...
... i trafiłam ręką na pustkę
Wspominałam może, że tych niepołamanych strzał nie było za dużo?
Cofałam się dalej. Prawa dłoń, zaciśnięta na łęczysku, niemal mi już zdrętwiała. Oba demony wyglądały na coraz pewniejsze siebie...
W moim gardle narastał warkot.
Pozwoliłam, by wilk doszedł do głosu. Wyszczerzyłam żałośnie płaskie ludzkie zęby i pod wpływem podsuwającego mi plan działania instynktu warknęłam z głębi gardła. Nie wyszło to szczególnie imponująco, ale...
One się zatrzymały!
Nie spuszczałam z nich wzroku. Tym razem to ja postąpiłam krok do przodu, znowu warknęłam i kłapnęłam zębami. Ranny odsunął się lekko, jakby z przestrachem.
Niemal krzyknęłam, gdy coś świsnęło mi koło ucha. Już myślałam, że właśnie od tyłu dopadł mnie następny, gdy zauważyłam, jak ten wciąż zdrowy potwór pada. W jego prawym oku aż po same pomarańczowe lotki utkwiła strzała... ale nie moja. Ta miała czarne drzewce.
Ranny demon z zagubieniem w oczach spojrzał w miejsce, w którym przed momentem znajdował się jego towarzysz, dosłownie zmieciony impetem strzału. Nie zdążył zrobić nic więcej, bo za moment podzielił jego los, trafiony równie perfekcyjnie.
Wyprostowałam się i odetchnęłam z wysiłkiem. Wilk wewnątrz mnie szarpał się i wył, z trudem zdołałam go opanować...
Gdzieś niedaleko rozległy się kroki i czyjś nieco zirytowany głos:
– Czy ciebie do reszty już pojebało?!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top