Rozdział 6

Miałam mieć ucznia.

Czujecie to? Ja – aspołeczna, złośliwa kulka, która tylko rozglądała się za sposobem, by wszystkich wokół wymordować, która wpadała w złość z byle powodu i niemal płakała na każdym kroku z powodu ludzkiej głupoty, która pracę traktowała jak odskocznię od ludzi właśnie i rodzaj terapii, która z krzykiem uciekała przed każdą integracją i histeryzowała, gdy choćby słyszała jakieś przejawy życia za oknem... miałam mieć ucznia. Poważnie zastanawiałam się, co moje naczalstwo miało w głowie. Mieli aż takie braki kadrowe, że nie było do kogo nieszczęśnika przydzielić?

– Jaja sobie pan ze mnie robi – szczeknęłam do telefonu, gdy już się upewniłam, że pamiętam, jak się mówiło, i na pewno się nie udławię przełykanym akurat żelkiem.

– Obawiam się, że mówię całkowicie poważnie. – Pan Tomek jęknął do telefonu. Byłam na sto procent pewna, że właśnie pomasował się po głowie z miną pytającą „bogowie, za co mi to robicie?".

– A czymże sobie na ten wątpliwy zaszczyt zasłużyłam? – Parsknęłam jakimś krótkim, nerwowym śmiechem. – Albo raczej czym wam ten biedny chłopak podpadł, że tak go karzecie? Zabił kogoś?

– Nie, po prostu potrzebny mu twój tabor.

– Od mojego rumaka rączki z daleka! – palnęłam i dopiero po kilku sekundach uświadomiłam sobie dokładny sens wypowiedzi. – Zaraz. Na cholerę mu ta lokomotywa, skoro jest tylko jedna, i to moja?

– Koleś będzie na stałe jeździł w Gdyni, a tam mają tego jeszcze trochę.

– To co go tutaj przywiało? – Zatrzymałam się przed czekającym na mnie składem i rozejrzałam się za ustawiaczem. Jak na złość, wszystkich facetów w pomarańczowych kamizelkach gdzieś wcięło.

– Jezu, nieważne! – Dyspozytorowi chyba pierwszy raz od początku naszej znajomości pękła żyłka. I tak podziwiałam to, że dopiero teraz... – Po prostu pojutrze do ciebie przyjdzie i trochę mu poopowiadasz o tym swoim gruchocie, dobra?

– Dobra, dobra... – mruknęłam i wreszcie się rozłączyłam. Ni cholery mi się ten pomysł nie podobał, ale czy miałam cokolwiek do gadania? A w życiu. Już i tak sporo ustępstw tu dla mnie robili, wolałam nie grabić sobie niepotrzebnie. Jeszcze ktoś gotowy sobie przypomnieć, że mój śliczny bolid powinien iść w krzaki już jakieś dwa lata temu...

Wreszcie przyszedł rewident. Po wypełnieniu wszystkich formalności mogłam zamawiać sobie drogę i ruszać w cholerę. Z tego, co rozumiałam, transport był opóźniony już jakieś pięć godzin, ale nie zauważyłam, by kogokolwiek bardzo to obchodziło – przez kręcących się wszędzie zwiedzających dyżurni ruchu niezbyt chętnie wykonywali swoją robotę, woląc zajmować się podglądaniem tłumu przez okno nastawni, niż tym, po co w niej siedzieli.

Gdy czekałam, aż światło na semaforze wreszcie zmieni się na zielone, znowu zaczęło kręcić mi się w głowie. Zwaliłam wszystko na karb lejącego się z nieba żaru – w kabinie mogło być ponad czterdzieści stopni, więc chyba nic dziwnego, że przestaję wyrabiać. Otworzyłam okna i drzwi, mając nadzieję, że zapewni to choćby minimalny przepływ powietrza, i wzięłam książkę pokładową, by się nią powachlować. Nie spoglądałam w krzywo zawieszone nad drzwiczkami do szafy elektrycznej lusterko, i bez tego wiedziałam, że tapecie na mojej twarzy niewiele brakuje, by się rozpuściła. Szlag, z pewnością już za parę chwil będę całkowitym przeciwieństwem jakiejkolwiek kobiecej zjawiskowości...

Skrzywiłam się. Coś zabolało mnie to o wiele bardziej, niż powinno. Tak, zawsze zależało mi na wyglądzie – byłam w końcu doskonałym przykładem prawdziwości przysłowia „dobry wygląd podstawą dobrego samopoczucia", ale nie wpadałam w histerię, gdy zdarzało mi się ubrudzić lub lekko rozmazać w pracy. Uznawałam to za coś normalnego. W starej lokomotywie spalinowej z definicji wszystko było równomiernie upieprzone, obojętnie, ile nawilżanych ściereczek bym zużyła, by to naprawić, więc dni, gdy wracałam do domu z plamami smaru na ciele lub ubraniu nie należały znowu do rzadkości. Ale teraz... Pojęcia nie miałam, o co mi chodziło.

To znaczy... Ależ owszem, doskonale wiedziałam, w czym rzecz. Rzecz ta miała na imię Jan i była całkiem apetycznym dowódcą Strażników, ale za żadne skarby bym się do tego nie przyznała. Lea tracąca głowę dla faceta? No proszę was. Absurd.

Ta, jasne... Traciłam głowę dla facetów, których uznawałam za godnych uwagi, ale starałam się tego po sobie nie pokazywać, co podobno całkiem skutecznie mi wychodziło. Brawo ja. Nie zmieniało to jednak faktu, że straciłam te smutne resztki i bez tego potłuczonego dobrego humoru, gdy zorientowałam się, że Jan zobaczy mnie spoconą, rozmazaną i niemal roztopioną. Dobrze, że miałam przynajmniej dezodorant i perfumy w torebce...

A zresztą, kij ci w oko, Strażniku. Mam głęboko gdzieś twoje zdanie, słyszysz?

Przez chwilę poważnie wzięłam pod uwagę, by walnąć się tą cholerną książką przez łeb i zobaczyć, co się stanie.

Wreszcie błysnęło zielone światło. Przesunęłam wajchę nastawnika kierunkowego, weszłam na pozycję, z komina buchnęła wiązka zasłony dymnej, potężny silnik wszedł na wyższe obroty. Naprawdę się zdziwiłam, gdy ciężki jak sto nieszczęść skład opornie, ale jednak ruszył z miejsca. Wiedziałam, że na osiągnięcie zawrotnej prędkości większych szans nie mam, ale i tak byłam pod wrażeniem – przed chwilą przecież planowałam, co zrobić, jeśli Parkinson okaże się za słaby dla takiej masy, a tu proszę... Jeden problem dla pulsującej bólem głowy mniej.

Tak, głowa mnie po prostu napieprzała. Bałam się tego, co to mogło oznaczać. Czułam wręcz paniczny lęk przed służbą zdrowia, trzęsłam się ze strachu nawet przed badaniami okresowymi do pracy, więc to chyba jasne, że nie przypadła mi do gustu perspektywa odwiedzin u lekarza. A chyba musiałam wreszcie przestać to bagatelizować... Tylko co to było? Nerwy czy guz mózgu? A może po prostu mój pierdolec z powikłaniami?

Tylko że... Dlaczego ja wciąż miałam wrażenie, że w tym jest coś więcej? Coś, o czym powinnam wiedzieć doskonale, ale nadal mi umyka? Coś, co kręci się na obrzeżach mojej świadomości, lecz wyślizguje się z moich mentalnych palców, ilekroć zwrócę się w jego stronę? Jak słabo widoczny trop w leśnej ściółce, na który trzeba patrzeć kątem oka, żeby stał się lepiej widoczny...

Ta iskra nienazwanego była we mnie od zawsze. To dzięki niej byłam tak naprawdę sobą, co przyznawałam uczciwie nawet gdy widziałam, jak bardzo utrudnia mi to życie. Byłam oswojona z tym swoim okruchem szaleństwa, jakoś przyzwyczaiłam się również do tego, że skreśla mnie ono jako duszę towarzystwa i kogoś, na kogo patrzy się przynajmniej z daleka nieco przychylniejszym okiem. Wszyscy wiedzieli, że jestem nienormalna, a ja tą swoją cząsteczkę szaleństwa hodowałam, pieściłam i pielęgnowałam jak największy skarb, niejako widząc w niej coś, co czyniło mnie wyjątkową. Taka po prostu byłam... ale w ostatnich latach ta malutka iskierka, którą z powodzeniem dało się ignorować, rozrosła się do niebotycznych rozmiarów. Rozmiarów, których sama chwilami nie pojmowałam. Wykroczyła poza wszystkie możliwe ramy, wynosząc mnie do rangi dziwadła. Bałam się tego, co się ze mną działo, bo o ile w tamtej wcześniejszej formie było to raczej nieszkodliwe, o tyle teraz... Kiedy to tak właściwie się stało? Gdy strefa wykluczenia zaczęła się niekontrolowanie rozrastać, a problem demonów sparaliżował na jakiś czas pół świata? Tak, to chyba było to. W każdym razie mniej więcej właśnie od tamtego czasu zaczęłam oddalać się od tej mikroskopijnej cząsteczki normalności, jaką jeszcze w sobie miałam. Od tamtego czasu pojawiło się duszące w piersi wrażenie, że powinnam o czymś wiedzieć, że było coś, coś bardzo ważnego, o czym zapomniałam. I wtedy też pojawiły się sny...

Nie, dziwnych snów nie zaczęłam mieć tak całkiem nagle. Męczyły mnie już od dzieciństwa, i to do tego stopnia, że często gubiłam się w tym, co było prawdą, a co pojawiło jedynie w nich. Jako dziecko przysparzałam sobie tym sporo problemów, zanim nauczyłam się zauważać tą delikatną mgiełkę odróżniającą prawdę od przerażająco realistycznej fikcji wykreowanej przez mój najwyraźniej uszkodzony mózg. Sny były barwne i niesamowite, miały swoje kształty i kolory, miały smak i zapach, fakturę, ciężar i wielkość. Niektóre mnie fascynowały, przyciągały, zachęcały, by przelewać je na papier w postaci kolejnych powieści lub rysunków, inne zaś... Oj tak, tych innych dla odmiany najchętniej bym się pozbyła. Były duszne, zbyt wyraźne, absorbujące tak mocno, że przez wiele dni nie potrafiłam otrząsnąć się z ich dziwacznej aury. Nie musiały wcale być złe, mogły przedstawiać moje największe marzenia, podsycając tęsknotę za nimi do niewyobrażalnych rozmiarów, ale również... hm, bliżej nieokreślone. Zlepki wyrazistych obrazów, połączonych zadziwiająco trzymającą się kupy fabułą, do złudzenia przypominające wyraziste wspomnienie. Ba, wspomnienie! Bywało, że w swojej intensywności biły wspomnienia na głowę. Jakoś z tym żyłam, choć bywały dni, że najchętniej bym się tego swojego talentu do śnienia pozbyła w cholerę. Ale odkąd do tej pory trwały niczym skała Kordon drgnął niebezpiecznie...

Nowe sny miały w sobie coś wyjątkowego. Dusiły w piersi i nie dawały o sobie zapomnieć, obojętnie, jak bardzo bym się starała, a choć nigdy nie były wesołe, w jakiś dziwny sposób za nimi tęskniłam. To one budziły we mnie ten dziwny zew, który sprawiał, że tak bardzo pragnęłam znaleźć się za Kordonem. To one zmuszały mnie, bym godzinami, a czasem nawet całymi dniami przesiadywała na dachu bloku, patrząc w stronę strefy wykluczenia i wbijając sobie paznokcie w ramię, by choć trochę zdusić wyrywające się z piersi nieoswojone uczucie, którego nie umiałam nawet nazwać, lecz które najbardziej ze wszystkiego przypominało tęsknotę. Coś w strefie mnie przyzywało, to nie podlegało wątpliwościom, a w snach nabierało kształtu, który już niemal potrafiłam rozpoznać. W tych snach...

Każdy z tych snów był inny, lecz niemal wszystkie łączyła wspólna cecha: poczucie obecności siedzącego we mnie zwierzęcia. Wilka. Silnego, piekielnie inteligentnego drapieżnika, który wołał, by pozwolić mu wydostać się na zewnątrz. W snach nieraz mu na to pozwalałam, a odczucia, jakie to ze sobą niosło, zadziwiały swoją realnością. Nieraz, gdy się budziłam, pamiętałam jeszcze, jak to jest mieć ogon.

Ale powtarzał się nie tylko wilk. Powtarzało się również... laboratorium? Pojęcia nie miałam, co to takiego, lecz chyba właśnie laboratorium najbardziej przypominało. I nigdy nie działo się tam dla mnie nic przyjemnego.

Wybudziłam się z zamyślenia, gdy grupka osób przebiegła mi tuż przed lokomotywą. Pierdzielnęłam im syreną po uszach i zaprosiłam gestem z powrotem pod koła, gdy odpowiedzieli wyciągniętymi środkowymi palcami. Zaklęłam pod nosem. Obojętnie, jak bardzo by się ludzi nie lubiło, przejeżdżanie ich nie należy do najprzyjemniejszych spraw na świecie.

Dobra, czymkolwiek były silne bóle głowy, chyba nie ma co łączyć ich z popieprzonymi snami. To chyba już wykraczało poza limit fantastyczności, jaką byłam w stanie zaakceptować w otaczającym mnie świecie. Czyli co? Guz mózgu, na tym stoimy, tak? Nie powiem, optymistycznie...

Oj tak, naprawdę przydałby się ten lekarz. Choćby dlatego, że w takiej robocie tylko się prosi, bym przez własną niedyspozycję spowodowała poważną katastrofę...

Korzystając z tego, że miałam przed sobą wolny szlak, a Parkinson do możliwych dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę rozpędzał się tak ochoczo, że coś wątpiłam, by złapał je przed zwolnieniem przy wjeździe na tor prowadzący za Kordon, sięgnęłam do torebki i wygrzebałam listek leków przeciwbólowych. Łyknęłam trzy naraz, zapiłam obrzydliwie letnią wodą i wróciłam do wachlowania się książką. Jak nigdy żałowałam teraz, że nie chciało mi się naprawić przymocowanego do pulpitu wiatraczka. Pomyślałby kto, że to jakiś niesamowity wysiłek, odpisać jego defekt w książce pokładowej przed odstawieniem lokomotywy na przegląd...

A nie, sorry. Podstawowe przeglądy i tak przeważnie robię sama. Taki był między innymi warunek zachowania tego złomu w moim posiadaniu... Warsztat jedynie sprawdzał, czy wszystko wykonałam prawidłowo, i nawet się do tego syfu nie dotykał, dopóki nie przychodziła pora na większe naprawy. A o o chodziło wiatraczkowi, że tak nagle przestał działać, nie miałam pojęcia.

Gdy dojechałam do zjazdu na bocznicę, zatrzymywana praktycznie przy każdym semaforze po drodze na tyle czasu, że spokojnie dawałam radę przeczytać parę rozdziałów z książki, zanim światło zmieniało się na zielone, była już jakaś szesnasta. Ciężkie, lekko pomarańczowe słońce powoli chowało się za nagrzanymi w ciągu dnia betonowymi ścianami szarych bloków, przez co pomiędzy budynkami snuł się już fioletowo-szary półmrok. Miałam też wrażenie, że ochłodziło się minimalnie, dzięki czemu zarzuciłam w końcu plany oblania się wodą z butelki (choć, nie powiem, przez chwilę poważnie zastanowiłam się nad tym, jaki wpływ na apetycznego Strażnika miałoby, gdybym zrobiła z siebie miss mokrego podkoszulka). Kiepsko wykonany tor bujał składem, koła lokomotywy stukały usypiająco na łączeniach pokrytych rdzawą mgiełką szyn. Każdy podskok na nierówności odzywał się przenikliwym bólem za oczami, jak podczas porządnego ataku migreny.

Brama, którą w tak pięknym stylu ostatnio wyważyłam, widocznie nie nadawała się już do odratowania, bo została zastąpiona pięknym prostokątnym składańcem z desek i resztek drutu kolczastego. Obok niej parkował czarny terenowy land rover defender – auto, które potrafiłam rozpoznać z daleka, jako że razem z tatą wzdychałam do niego od jakichś dziesięciu lat. Solennie obiecywałam sobie, że muszę coś takiego kupić, lecz przeszkadzało mi w tym to, że nadal nie zrobiłam sobie prawa jazdy.

Strażnik, który wysiadł z samochodu, Janem nie był z pewnością, lecz prezentował się równie okazale. Albo i nawet okazalej. Był tak szeroki w ramionach, że z pewnością nie zdołałabym go objąć, przez plecy miał przerzucony ciężki karabin maszynowy, w lewej dłoni trzymał łuk ze strzałą nałożoną na cięciwę. Rozglądał się czujnie, ale nie widziałam jego twarzy – miał na głowie hełm, przez który kojarzył mi się nieco z policjantem z brygady antyterrorystycznej. Jeszcze przezroczysta tarcza z tworzywa sztucznego i byłby jak znalazł... Zatrzymałam się na jego wysokości, skład bardzo niechętnie stanął w miejscu, skrzypiąc starymi hamulcami klockowymi tak, że musiałam palcem zatkać sobie ucho od strony otwartego okna

– Dzień dobry! – wydarłam się do gościa, nie mogąc sobie darować szerokiego uśmiechu i pomachania dłonią, jak mała dziewczynka.

Facet stanął na moment jak wryty, nachylił się w moją stronę i słabym gestem odsunął przyłbicę. Minę miał tak udaną, że mało brakowało, a ryknęłabym takim śmiechem, że spadłabym pewnie z fotela.

– Em... dzień dobry – powiedział wreszcie niepewnie. – Spodziewałem się... – Urwał, nie znalazłszy odpowiedniego słowa.

– Wiem, wiem. – Machnęłam lekceważąco dłonią na znak, że przywykłam już do podobnych reakcji. Całkiem to zabawne, że jeszcze parę lat temu można było spotkać przynajmniej kilka kobiet na tym stanowisku, a i tak budziłam sensację. Chociaż może chodziło o to, że komuś przyszło do głowy akurat mnie wysłać za Kordon? – Co z tym robimy? – Wskazałam kciukiem na ciągnący się za mną skład. Pewna byłam, że stąd sięgał jeszcze do mojego bloku.

– Co pani zrobiła, że panią tu wysyłają? – zbulwersował się koleś, ignorując pytanie. – Nie wie pani, ilu tu już zginęło?

– Nie pamiętam dokładnie, ale całkiem sporo ich było. – Wzruszyłam ramionami na znak, że nie zamierzam o tym rozmawiać. – Ktoś musi te transporty robić, obojętnie, jak bardzo niebezpieczne by to nie było, prawda?

– Tak, tak, tylko dziwi mnie... Czym pani aż tak kierownictwu podpadła? – Zaśmiał się krótko. – Ja to bym w życiu nie wysłał tutaj takiej małej blondyneczki.

Nawet nie wiedział, jakie miał szczęście, że nazwał mnie w końcu „blondyneczką", choć gołym okiem było widać, że na język ciśnie mu się inne określenie, które jak najbardziej można by ładnie do „blondyneczki" zrymować.

– Sama się na to pisałam, to już mój drugi raz – uświadomiłam go. – Więc co z tym składem robimy?

Zauważywszy, że nie nadaję się zbytnio na materiał do głupawego flirtowania, stracił cały dobry humor.

– Pojedzie pani pod instytut.

Czekałam jeszcze parę sekund w próżnej nadziei, że to jednak nie był koniec bogatej w szczegóły instrukcji.

– E... A nikt nie pojedzie ze mną? – spytałam wreszcie niezbyt inteligentnie, gdy już się zorientowałam, że faktycznie nie doczekam się ciągu dalszego.

– A po co? – Posłał mi naprawdę dziwne spojrzenie. – Brama jest uszkodzona, ja muszę tutaj zostać. Trafi pani, tory wszędzie takie same.

– A skąd ja mam wiedzieć, jak tam się jedzie? Kto mi zwrotnice przestawi? – Szczęka opadła mi już prawie do kolan, a ból głowy przeszedł praktycznie jak ręką odjął.

– Przy zwrotnicach są tabliczki. A pani chyba wie, jak działają zwrotnice, co? – Uniósł jedną brew.

– A demony? – spróbowałam jeszcze raz. – Jak mnie coś wpieprzy, to co potem? Nie mam czym się bronić.

– Jest środek dnia, nic nie powinno się stać. Poza tym mówiła pani, że już tu była.

Kurna, jeśli on uważał zachód słońca za środek dnia, to miał chyba mocno pochrzaniony zegar biologiczny. O ile miał jakikolwiek. Przez moment chciałam go nawet o to spytać, ale w porę ugryzłam się w język.

– Byłam już tutaj, ale wtedy inny Strażnik jechał ze mną w kabinie – powiedziałam w miarę uprzejmie. O tym, że jakiś demon się wtedy za nami szlajał i musiał go zastrzelić, choć było wcześniej niż dzisiaj, na razie nie wspominałam, choć było to pewnie błędem, zważywszy na to, że gościu zaraz stwierdził:

– Być może, ale teraz nie ma nikogo, kto by z panią pojechał. Nie mamy takiego obowiązku, a ja muszę pilnować bramy, bo ją jakiś debil ostatnio rozpieprzył.

Zakrztusiłam się własnym śmiechem, zanim zaznaczyłam, że miał właśnie tego debila przed sobą.

– To chyba już wiem, dlaczego tylu maszynistów wynieśliście stąd w sosnowych skrzynkach – burknęłam tylko, zakręciłam nastawnikiem i zostawiłam ćwoka w duszącej chmurce spalin. Niech ma.

Ależ ja czasem jestem dziecinna...

Tak jest, strach mnie obleciał. I to taki jak stąd do Częstochowy i z powrotem. Szybko zamknęłam drzwi i okna, zabezpieczyłam je nawet na zamki. Wygrzebałam bagnet z torebki i położyłam na pulpicie, tak, bym mogła po niego w każdej chwili sięgnąć. Jakiś nagle śmiesznie niegroźny mi się wydał. Mogłam sobie ćwiczyć tą szermierkę od sześciu lat, ale porywać się z czymś takim na demona? Idiotyzm. Pewnie ledwo bym zdołała wziąć zamach, a już bym była przynajmniej w trzech kawałkach. Ale co ja mogłam poradzić? To było jedyne, co nadawało się na broń, chyba żeby liczyć stary jak świat czajnik i szczotkę na kiju, które walały się po kabinie od strony siedzenia pomocnika maszynisty.

Nie no, za chuja pana mi się to nie podobało. Bo co, jeśli rozjazdy wcale nie będą dobrze ułożone? Będę musiała ruszyć tyłek na zewnątrz. Odsłonić się całkiem, wyeksponować jako danie główne wszystkim krwiożerczym istotom w okolicy. Przecież to było równoznaczne z tym, jakbym sobie wymalowała tarczę na plecach i wlazła na strzelnicę. Równie dobrze mogłabym jeszcze posypać się solą i pieprzem i naszykować sztućce. Cudownie. Wspaniale wręcz. Ach, jak ja o tym marzyłam... Perspektywa siedzenia w szkole nagle wydała mi się po prostu wspaniała. Kurna, no, ile ja bym dała za to, by jutro mieć możliwość poumierać w niewygodnej ławce...

O, już łaskawie pominę to, że niekoniecznie miałam tyle siły, żeby samodzielnie przestawić zwrotnicę. Nigdy tego nie robiłam i w sumie nie miałam pojęcia, jakiego wysiłku do tego potrzeba, ale patrząc po tym, że na terenie mojej bocznicy nieraz faceci mają problemy z tymi starszymi i słabiej zakonserwowanymi, swoje szanse wyceniałam na zerowe. Jeśli nie ujemne. Tak się tym wszystkim załamałam, że mało brakowało, a zadzwoniłabym do mamy, żeby się wypłakać, ale wolałam jej na razie nie mówić, że właśnie znajduję się za Kordonem. Już bez tego była ździebko nadopiekuńcza, a gdyby usłyszała o czymś takim, miałabym w domu jesień średniowiecza. Jeszcze by mi szlaban na pracę dała.

Właśnie, a jutro jeszcze imieniny cioci. Głupio by było dać się zeżreć przy takiej okazji...

Tyle że co ja tu miałam do gadania? Sama chciałam wziąć ten skład, to teraz będę się męczyć. Fajnie, nie?

Głowa mnie tak napieprzała, że nawet nie mogłam się solidnie roześmiać nad swoim pechem.

Rozglądałam się jak najęta, wlokąc ledwie pięć na godzinę. Patrzyłam po ciemnych oknach zwieszających się nade mną bloków, walcząc z panicznymi dusznościami. Miałam wrażenie, że budynki nachylają się nade mną jak nad ofiarą, intruzem, którego nie zamierzały tu tolerować. Wtoczyłam się pomiędzy nie z hałasem potężnego silnika, zakłóciłam panującą tu do tej pory ciszę, zakłóciłam spokój opuszczonego miasta. Miażdżyłam ciężkimi kołami pędy wyrastających ponad główki szyn chwastów, zanieczyszczałam smrodem spalin nieruchome powietrze gorącego dnia. I ogólnie tutaj nie pasowałam. Chociaż...

Czułam się tak, jakbym miała rozdwojenie jaźni. Ta bardziej ludzka część mnie, której nie skażała iskra toczącego mnie od lat szaleństwa, bała się jak chyba nigdy. Nakazywała mi rozglądać się trwożliwie, zaglądać w każdą większą plamę cienia i popędzała do większego pośpiechu, szepcząc cieniutkim, drżącym od strachu głosikiem, że przecież nic się nie stanie, jeśli nieco przekroczę prędkość drogową. Ta cząstka nie chciała za nic zostać kolacją jakiegoś monstrum nie z tego świata. Dzięki niej widziałam, jak bardzo obca jest dla mnie ta ziemia. Pomagała mi uświadomić sobie, że nie pasowałam tutaj, że to nie było miejsce dla żywych, że moje bijące serce i jasne jak rzadko kiedy myśli nie są tutaj wskazane. Bo to nie moje królestwo. Ta ziemia została wydarta ludziom bezpowrotnie i nic ani nikt nie jest w stanie sprawić, że z powrotem trafi w ich ręce. Racjonalna połowa mnie akceptowała to z pokorą i grzecznie zamierzała się do tego dostosować, i to najszybciej, jak to tylko możliwe, ale...

Tak, była też ta drobna iskra, o której mówiłam wcześniej. Moje szaleństwo, które odzywało się w całym ciele wyrzutem adrenaliny, wprawiającym dłonie w drżenie i wyostrzającym zmysły do niewyobrażalnego stopnia. Ta część mówiła mi, że... wreszcie jestem tutaj, gdzie od samego początku powinnam się znaleźć. To tutaj wyrywało się moje serce podczas tych nocy, gdy nie mogłam zmrużyć oka. To za tym tęskniłam, siedząc na rozgrzanym upałem dachu i natrętnie wgapiając się w opuszczone osiedle, tak bliskie i tak nieosiągalne jednocześnie. Tak naprawdę czułam się tutaj dobrze – już od dawna nie miałam w sobie tyle energii, wieki minęły, odkąd ostatnim razem tak dobrze czułam, że żyję. Tylko co to mogło być?

Ból głowy przychodził i znikał falami. O ile przez parę sekund zaczęło świtać mi, czym mógł być spowodowany, wrażenie to znowu mi uciekło, gdy tylko wyciągnęłam myślowe dłonie, by je schwycić i obejrzeć.

Tak naprawdę było tutaj spokojnie, wręcz nieco sennie, a ja czułam się tak, jakbym była ostatnim człowiekiem na świecie. I to wrażenie było tak upajająco wspaniałe, że aż przez chwilę chciałam się roześmiać jak małe dziecko. Nie rozumiałam, co się wokół mnie dzieje.

Pierwszy rozjazd przywitałam z pewną podejrzliwością. Stanęłam, wyjrzałam przez małe okienko, patrzyłam dłuższą chwilę na szyny, ale wydawało mi się, że jest ustawiony w stronę, w którą pokazywała biała strzałka z czarnym napisem „instytut", którą widać było już z daleka. A nawet jeśli nie... Cholera, byłam tu sama, nic nie zabraniało mi zatrzymać się i cofnąć, jeśli pojechałabym w złą stronę. Byłoby to nieco widoczne na taśmie z prędkościomierza i ktoś w pracy mógłby się potem przyczepić, ale nie miałby żadnego dowodu na to, że wykonałam taki manewr przez własne nieogarnięcie, więc nic mi nie szkodziło.

Znałam to osiedle jak własną kieszeń. Mieszkałam przecież tutaj, bawiłam się między tymi blokami jako mała dziewczynka. Chodziłam pod ich balkonami, ku zgrozie rodziców zbierając kolorowe spinacze do bielizny, bawiłam się na zarośniętych placach zabaw, z ciekawością zaglądałam w brudne, puste okna, chcąc dojrzeć, jak ludzie urządzili kryjące się za nimi mieszkania... a miałam jednak wrażenie, że jestem tutaj pierwszy raz w życiu. Wszystko było jednocześnie tak boleśnie znajome, i tak nowe, że aż zaczynało mi się dwoić w oczach. Strach powoli wypierała swędząca ciekawość, coraz częściej więc doszukiwałam się zmian w krajobrazie, niż mogącego czaić się w pobliżu zagrożenia. Jechałam czymś w rodzaju wąwozu pomiędzy pustymi blokami z szarej płyty, kąpiąc się w fioletowym cieniu kryjącego się za horyzontem słońca, i byłam coraz bardziej pewna, że to uczucie jest zwyczajnie uzależniające.

Pal licho, co się ze mną stanie. Jakoś nie czułam, by nawet największe sensacje dzisiejszego dnia miały sprawić, że zrezygnuję z tych transportów. Jeśli to faktycznie miał być jedyny sposób na znalezienie się tutaj, byłam gotowa wpisać sobie tę służbę do grafiku na stałe. Dlaczego aż tak mnie tutaj ciągnęło?

Mijając kolejne porzucone bloki, miałam coraz mocniejsze wrażenie, że znalazłam się w innym świecie. Że nie ma już nic poza tymi niekończącymi się kilometrami pustki i porzucenia, że normalny świat, który zostawiłam za wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego, już nie istnieje. I było mi z tym zaskakująco dobrze...

Ach, jak tu pewnie jest cicho! Ależ mnie kusiło, żeby zgasić silnik i sprawdzić, jak przeszywający spokój panuje wokoło. To na pewno musi być po prostu cudowne. Aż zabolało mnie w piersi z tęsknoty za...

Ostry paroksyzm bólu sprawił, że na chwilę musiałam ukryć twarz w dłoniach. Oj tak, Lea. Jeśli przeżyjesz tą dzisiejszą wycieczkę, jutro idziesz do lekarza. Demonów się nie boisz, więc człowieka w białym fartuchu też nie powinnaś. On przynajmniej nie będzie cię chciał skonsumować.

Jakieś dwadzieścia minut później natrafiłam na oczekiwaną od jakiegoś czasu przeszkodę. Rozjazd miał dwie tabliczki: „instytut" i „przedszkole". Droga prowadziła w kierunku przedszkola, co zauważyłam już z daleka, zatrzymałam więc ciężki skład i...

No i znowu zaczęłam się bać.

Cholera. I co teraz? Mam sobie tak po prostu wysiąść i tę zwrotnicę przełożyć? Tak jak gdyby nigdy nic? Koko dżambo i do przodu? Ta, jasne. Lubię swoje życie, obojętnie, jak pokręcone by nie było. Mam je odkąd, kurde, pamiętam...

Siedziałam tak sobie dłuższą chwilę, natrętnie gapiąc się w rozjazd, jakbym miała nadzieję, że zdołam przestawić go wzrokiem. Bezwiednie drapałam się po przedramieniu, gryząc wargę. Autentycznie zaczęłam brać pod uwagę to, by jednak pojechać w cholerę pod to całe przedszkole, a tam udać idiotkę, która nie umiała sobie przełożyć wajchy przy torach i zażądać pomocy. W sumie to nie jest taka zła opcja, co nie? Ta, lepiej zrobić z siebie blondynkę, niż pożegnać się z życiem. Co ja jestem, męczennica, żeby się tak wystawiać? Nie wyposażyli mnie w broń, więc nie zamierzam ruszać tyłka na zewnątrz. A więc jedziemy...

Albo i nie.

Dobrą minutę zajęło mi przypomnienie sobie, co się działo, gdy na pulpicie zapali się koślawa, kwadratowa lampka z napisem „uszkodzenie silnika spalinowego". Gdy zerknęłam na termometry, włosy niemal stanęły mi dęba – woda z układu chłodzącego to już chyba kipiała, bo według niezbyt dokładnej skali miała jakieś sto stopni. Zaklęłam niezbyt ładnie, zerwałam się z miejsca, prawie przewracając o stołek, i wdusiłam czerwony przycisk od gaszenia silnika.

Zajebiście. Cieplutki dzień, odrobinę cięższy pociąg... Dlaczego ta głupia jak znoszone trampki Lea nie wpadła na to, że może się coś takiego kiedyś stać? No i proszę. Byłaś taka mądra, że piłowałaś lokomotywę do skraju wytrzymałości, to se teraz będziesz stać w jakimś szeroko pojętym nigdzie, dopóki silnik nie ostygnie. Ach, jak fajnie...

– W rękawiczkach gnój wynoszę, RYM CYM CYM... – zafałszowałam, wsłuchując się w stukanie stygnącego silnika.

Czyli co? Wychodzi na to, że utknęłam tu na kij wie jak długo? Jak plaster słoninki w puszeczce? Jakoś wątpiłam, żeby konserwa z Lei była szczególnie pożywna, chyba same kości w niej będą. Coś tak jednak czułam, że demony nie przejmą się zbytnio, jeśli napiszę na ścianie lokomotywy „nie warto, nie jestem smaczna".

Ryknęłam śmiechem, ale nie przestałam nerwowo wyłamywać palców i majtać nogą. Czułam się równie komfortowo, jak w poczekalni u lekarza przed pobraniem krwi. A na pobraniu krwi do dzisiaj krzyczałam i mdlałam, więc wiem, co mówię.

Dłuższą chwilę gapiłam się przez okienko lokomotywy, zastanawiając się, co powinnam teraz ze sobą zrobić. Radiołączności i tak tutaj nie miałam, wybrałam więc w końcu telefon do przyjaciela (czytaj: maszynisty instruktora), modląc się, bym miała tu zasięg. Na szczęście mój ulubiony pan Grzegorz odebrał w tempie światła.

– No co tam, blondi?

– Grzesiu, ratuj! – zapłakałam w słuchawkę, mając nadzieję, że się nade mną ulituje. – Parkinson mi się ugotował...

– A gdzie jesteś?

– No... – Rozejrzałam się, szukając czegoś charakterystycznego na tyle, bym nie musiała odpowiadać „tutaj". – Gdzieś w cholerę za Kordonem. Co mam robić?

– A bo ja wiem? Nie znam się na tym badziewiu. – Coś w telefonie zaszeleściło, chyba znowu siedział w biurze, zamiast uczciwie pracować. – Pootwieraj klapy, może coś to da.

– A nie ma jakiegoś sposobu bez wychodzenia na zewnątrz? – Z góry wiedziałam, jaka będzie odpowiedź, ale łudziłam się jak najdłużej.

– Obawiam się, że nie. Nie masz tam jakiegoś oszołoma do osłony?

– Samą mnie puścili.

Na kilka sekund zapadła cisza. W końcu instruktor ryknął, najpewniej zrywając się na równe nogi i przewracając krzesło (tak przynajmniej to brzmiało):

– Jak to?! Jesteś tam sama?! Ja pierdolę, nikogo ci nie dali?!

– Strażnik przed bramą powiedział, że nie ma takiego obowiązku i musi pilnować wjazdu po tym, jak jakiś debil go staranował – wytłumaczyłam modulowanym głosem, by było wiadomo, o co chodzi z tym debilem.

– Ja mu kurwa dam, że nie ma takiego obowiązku! – Instruktor ciepnął czymś ciężkim, chyba drzwiami. – Ja im kurwa zaraz powiem...! Zapomnieli już, jełopy jebane, ilu maszynistów mi pozabijali?! Nosz ja pierdolę! Jak ja tam zaraz zadzwonię...!

– Dobra, trudno, teraz i tak już nic się nie zmieni – przerwałam, bojąc się, że jeszcze moment, a nauczę się paru nowych słów. – I tak mi tutaj przecież nikogo nie przyślą. A nawet jeśli, pewnie co najmniej z godzina minie.

– Uważaj na siebie, blondi, dobra? Nie wyłaź nigdzie! – warknął, ledwo skończyłam.

– Mam źle ułożony rozjazd – odezwałam się bardzo nieśmiało.

Następny okrzyk wściekłości był nieco nieartykułowany, ale przez litanię, jaka po nim nastąpiła, nauczyłam się nowych określeń rodzaju „jebaka leśna", „menda społeczna" i „trupie ruchadło". Kogokolwiek to miało dotyczyć.

– Kurwa, Lea, no i co ja mam ci poradzić? – jęknął mężczyzna, gdy już zdołał się opanować. – Nie możesz zostać tak na samym środku. Daleko masz do tego rozjazdu?

– Stanęłam prawie że w ukresie. – Ukresem rozjazdu nazywa się miejsce, do którego można dojechać najbliżej, by dało się przełożyć zwrotnicę. Nie byłam samobójcą, nie zamierzałam wystawiać się na przekąskę i spacerować nie wiadomo ile.

– Jeśli nie widzisz nic w pobliżu, może spróbuj go przełożyć i spieprzaj stamtąd. Chyba to będzie lepsze, niż dalej stać w miejscu i czekać, aż coś cię zeżre. Takie ścierwo to chyba i z lokomotywy by cię wygrzebało.

– Ale silnik mi się zagotował – przypomniałam.

– Jak tylko ostygnie, jedź dalej, dziewczyno. Rozumiesz? Tu już idzie o twoje życie, rozjebany silnik mało mnie obchodzi.

Chciałam zaznaczyć, że mnie owszem, ale ugryzłam się w język.

– Zrobi się – mruknęłam tylko i kiwnęłam głową, choć nie mógł mnie zobaczyć.

– Nie kozakuj i zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz bezpieczna, jasne?

– Jasne, jasne. – Któż by podejrzewał taką troskę po tym, jak czasem się do siebie odnosimy? Rozłączyłam się i rzuciłam telefon na pulpit.

Okej. Czyli jednak mam ten cholerny rozjazd przełożyć, tak? Cudnie.

Zerknęłam na termometry. Wielkiej różnicy nie zauważyłam. Westchnąwszy ciężko, przyczepiłam bagnet do paska i wyszłam na zewnątrz. Szybko przeszłam po podeście wokół lokomotywy i pootwierałam klapy przy silniku. Wiał lekki wiaterek, więc może odrobinę to pomoże? Temperatura ze środka biła wręcz nie do wytrzymania, wykonałam więc robotę w pośpiechu i zeskoczyłam na ziemię...

Znowu coś zabolało mnie za oczami, ale tym razem zdołałam bez problemu utrzymać się na nogach. Coś podkusiło mnie do tego, by odetchnąć pełną piersią, uniosłam więc głowę i zawęszyłam jak zwierzę, przymykając lekko oczy...

O tak. Było identycznie, jak w moich wyobrażeniach. Było gorąco, spokojnie, tak przepięknie cicho... i pachniało tęsknotą. Wolnością, której pragnęłam tak mocno, że aż ścisnęło mnie w piersi i kącikach oczu, jakbym zamierzała się rozpłakać. Ogromnego wysiłku wymagało ode mnie to, bym przypomniała sobie, po co tu w ogóle byłam. Zmusiłam się, by ruszyć w stronę zwrotnicy, lecz...

Coś w pobliżu wyraźnie zaszeleściło. Sama nie wiedziałam, dlaczego tak zareagowałam, ale przykucnęłam w jednej sekundzie i błyskawicznie odwróciłam się w stronę nieoczekiwanego hałasu, jakbym nie zamierzała uciekać, lecz wyjść mu naprzeciw. Gdy zorientowałam się, że to jedynie wiatr poruszył zaplątaną w gałęzie krzewu foliową reklamówką, rozluźniłam się odrobinę, ale mięśnie ramion i kręgosłupa wciąż miałam napięte niemal do bólu...

A wiatr...

Wiatr pachniał. I to tak pięknie, tak niesamowicie, tak kusząco... Czułam się tak, jakby mnie przywoływał. Jakby w delikatnej nucie świeżości, kojarzącej się z aromatem mokrego kamienia i niedawno skoszonej trawy, była jakaś obietnica. Obietnica czegoś, czego pragnęłam tak mocno, że aż mnie wykręcało... a przecież musiało gdzieś tam być, skoro poczułam jego zapach, prawda?

Ledwo powstrzymałam się od tego, by unieść głowę do nieba i zawyć z opanowującej mnie bezsilności. Ale dlaczego akurat zawyć?

Zaraz przed oczami stanęły mi tak wyraziste wilcze sny. Potrząsnęłam głową, mając nadzieję w ten sposób przegnać zatruwające mnie myśli, i wstałam bardzo powoli. Już nie bolała mnie tylko głowa – bolało mnie wszystko. Kości, mięśnie, ścięgna... do diabła, nawet zęby.

Z najwyższym trudem dowlokłam się do zwrotnicy. Przestawienie wajchy w odpowiednie położenie okazało się nawet nie takie trudne, lecz mało brakowało, a przewróciłabym się od silnych zawrotów głowy. Boże, ja naprawdę muszę iść do tego lekarza, obojętnie, jak bardzo bym się go bała...

Człowiek pojawił się znikąd. Mogłam przysiąc, że jeszcze przed momentem go tam nie było, ale wystarczyło, bym odwróciła się na moment, by dopadł do mnie jednym susem. Krzyknęłam, gdy silne palce zacisnęły się jak imadło na moim cokolwiek chudym ramieniu, niemal je miażdżąc. Krzyknęłam jeszcze raz, gdy zorientowałam się, że jego oczy są czerwone, a zęby ostre. Szarpnęłam się, spróbowałam go kopnąć, ale efekt tego był taki, że tłuczeń osunął mi się spod nóg i o mały włos, a bym się przewróciła.

Oto właśnie Lea się doigrała.

Nie wiem jakim cudem, ale udało mi się odsunąć, gdy istota spróbowała mnie ugryźć. Nie wiem też, dlaczego zaraz po tym wyszczerzyłam na nią zęby i zawarczałam z głębi gardła, jakbym rzucała jej wyzwanie. Uderzyłam pięścią tam, gdzie wydawało mi się, że znajduje się splot słoneczny, ale demon okazał się o wiele szybszy ode mnie. A nade wszystko miałam wtedy ochotę na to, by... też spróbować go ugryźć. Złapać kłami za skórę na karku i przydusić do ziemi, by wiedział, gdzie jest jego miejsce!

Coś błysnęło mi przed oczami. Wspomnienie? Wizja? Jakiś okruch dawno zapomnianego snu...?

Na chwilę całkowicie straciłam kontakt z rzeczywistością, a całym moim światem stała się niewielka laboratoryjna sala...

...Pomieszczenie mogło mieć dwadzieścia parę metrów kwadratowych, lecz przez to, ile zgromadziło się w nim osób, wydawało się znacznie mniejsze. Okna na dwóch przeciwległych ścianach sprawiały, że do wyłożonego białymi kafelkami z ciemnymi fugami pomieszczenia wpadało dużo światła, lecz rozpościerający się za nimi widok nie nastawiał optymistycznie – stare sosny o chropowatych pniach i poskręcanych jak palce reumatyka gałęziach zwieszały się nad rozsianymi po zapuszczonym placu dwupiętrowymi budynkami z białej cegły.

Sala została przygotowana na szpitalną – w rogu znajdowało się łóżko z czystą, białą pościelą, obok niego stał stojak z kroplówką, a na ścianie naprzeciwko wisiała lekko obtłuczona, stara umywalka z lustrem i gołą żarówką nad nim. Na suficie widziałam kilka pęknięć, niektóre kafelki na podłodze również straszyły uszkodzeniami, co nasuwało na myśl, że pomieszczenie, pomimo ogólnego porządku, musiało przez jakiś czas stać nieużywane.

Sześciu ludzi w białych fartuchach nachylało się nade mną, a ja kuliłam się, wciskając w kąt sali. Nie widziałam dokładnie twarzy, nie umiałam rozpoznać rysów żadnej z nich, a głosy zlewały mi się w jedno. W piersi bolało mnie nie do wytrzymania od wzbierającego ataku paniki, miałam ochotę, by w dziecinnym odruchu zasłonić sobie uszy dłońmi i zacząć śpiewać, próbując w ten sposób wmówić sobie, że to wszystko, co znajdowało się wokół mnie, nie było wcale prawdą.

– Czy ona powinna tak reagować?

– Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że zrobiliśmy wszystko tak, jak powinniśmy.

– Ale pewności nie masz? Powierzyliśmy ci ją, bo miałeś być najlepszy! Miałeś się na tym znać, do diabła, a ty mówisz, że wydaje ci się, że zrobiłeś wszystko tak, jak powinieneś?! Wydaje ci się?!

– Pierwszy raz robiłem coś takiego, mówiłem już o tym. Ten projekt jest skomplikowany, nie możecie oczekiwać, że uda się za pierwszym razem. Ostrzegałem, tłumaczyłem na samym początku, jak wielkie jest ryzyko...!

– Ale nie mówiłeś, że może wymknąć się spod kontroli!

Nie potrafiłam rozróżnić, które postacie mówiły. Nie mogłam się ruszyć, bo całe ciało paraliżował mi ból. Kłapnęłam zębami i zawarczałam potwornie na znak, że nie życzę sobie, by ktokolwiek do mnie podchodził. Kolejny ognisty dreszcz przeszył mnie całą, sprawiając, że zwinęłam się w kłębek, jęcząc, ale... ten ból był dobry. To o niego mi chodziło! Tak, to jego pragnęłam. A raczej tego, co ze sobą niósł...

– Dajcie jej wreszcie coś na uspokojenie! Przecież ona się zabije!

– Nie zabije się, mam wrażenie, że...

Dalszy ciąg wypowiedzi mi umknął, bo po tym, jak spróbowałam rzucić się do gardła najbliższemu człowiekowi, dostałam czymś ciężkim w głowę i zamroczyło mnie na parę sekund.

– Niemożliwe! Jest za wcześnie! – Ten głos należał do kobiety. – Mówiłeś, że to potrwa przynajmniej miesiąc, a minął zaledwie tydzień!

– Mówiłem, że spodziewam się, iż potrwa to miesiąc, ale przecież robiłem to pierwszy raz, do cholery! Przestańcie łapać mnie za słowa, tylko skupcie się wreszcie na tym, co widzicie! Dla mnie diagnoza jest jedna...

– Nie, jest za wcześnie! O wiele za wcześnie! – Do kobiecego tonu wkradły się nutki paniki.

– Zróbcie z nią coś! Uspokójcie ją, jak teraz się przemieni, wszystko szlag trafi!

Drgnęłam, gdy usłyszałam dziwny dźwięk po swojej prawej stronie. Obróciłam się tam gwałtownie, jakimś dodatkowym zmysłem przeczuwając, że zaraz zostanę potraktowana paralizatorem. Niestety targające moim ciałem skurcze nie pozwoliły zareagować odpowiednio szybko – coś błysnęło, dobry ból przysłonił inny, od którego ponownie skuliłam się na lodowatej posadzce i zaskowyczałam jak dzikie zwierzę...

...Wiedziałam, że ta wizja trwała ledwie ułamek sekundy, ale i tak krzyknęłam ze strachu, gdy zastałam przed sobą wykrzywioną zwierzęcą wściekłością twarz demona. Ponownie spróbowałam mu się wyszarpnąć, lecz... tym razem było inaczej.

Strach gdzieś zniknął, zastąpiony wściekłością w najczystszym wydaniu.

Działałam jak automat. Sięgnęłam lewą, silniejszą ręką po bagnet, wyciągnęłam go wyćwiczonym ruchem i cięłam szerokim zamachem, a potem jeszcze raz, na odlew. Polała się czarna krew, demon zawył z bólu, próbując się odsunąć, lecz tym razem to ja go trzymałam mocno. Drgnął, gdy poderżnęłam mu gardło, i upadł w konwulsjach na ostre kamienie, gdy rozluźniłam chwyt.

Oddychałam ciężko, a w głowie kręciło mi się od nagłego wyrzutu adrenaliny. Rozcięta ostrymi paznokciami skóra na prawym ramieniu piekła nie do wytrzymania, czarna krew zdawała się żrąca jak kwas. Jęknęłam, gdy zauważyłam, że demonów jest więcej – zrobiłam przecież takie przedstawienie, że zaraz zbiegły się wszystkie z okolicy. Kolejna szóstka podchodziła właśnie do mnie ze wszystkich stron, a ja znowu zaczęłam trząść się ze strachu.

No, Lea, skoro taki już z ciebie kozak, to pokaż teraz, jaka jesteś wspaniała w starciu z większą grupą.

Mało się nie rozpłakałam.

Nie wiedziałam, w którą stronę powinnam odwrócić się najpierw. Ślizgałam się na mokrych od krwi podkładach i powoli już żegnałam z życiem...

Czarna strzała nadleciała właściwie znikąd. Ze świstem mignęła tuż koło mojej głowy, przez co mało nie wyszłam z siebie, i trafiła idealnie w prawe oko najbliższego demona. Przeszła na wylot i zniknęła gdzieś w rosnących nieopodal chwastach. Pozostałe demony zasyczały, rozejrzały się, szukając niespodziewanego gościa, lecz ustąpiły, gdy kolejny z nich skończył podobnie do pobratymca. Rozbiegły się, o wiele szybsze, niż się tego spodziewałam.

– Żyjesz, kurduplu? – rozległo się tuż za mną.

Odwróciłam się tak gwałtownie, że mało brakowało, a bym się przewróciła. Z porzuconego z włączonym silnikiem defendera wysiadał właśnie znany mi już Strażnik Jan. Choć wcześniej solennie przysięgłam sobie, że będę zgrywać przy nim dumną, intrygującą i pozornie niedostępną, wszystko poszło się w pięknym stylu bujać, gdy dopadłam do niego i dosłownie rzuciłam mu się na szyję, wrzeszcząc:

– Ja pierdzielę, gdzieś ty był?!

– Twój szef do mnie dzwonił – odpowiedział zdawkowo, odsuwając mnie z kwaśną miną. Aż zachciało mi się sprzedać mu kopniaka w kostkę. Jaka szkoda, że nie założyłam dzisiaj glanów...

– I co, postanowiłeś poszukać księżniczki w opałach? – prychnęłam, strach jak najszybciej przerabiając na złość i cynizm. – Nie trzeba było, poradziłabym sobie doskonale! Już twój kolega spod bramy był o tym święcie przekonany, mogłeś go zapytać! Pieprzony leń...!

– Strażnik za to odpowie – przerwał mój rodzący się monolog. – Żaden cię nie ugryzł?

– Podrapał. – Wskazałam na ranę na ramieniu. Coś wprawdzie bolało mnie jeszcze wyżej, na obojczyku, ale nie przypominałam sobie, bym tam oberwała, nie mówiłam więc tego głośno. – Mógłbyś mi tylko powiedzieć, z jakiej racji karmicie demony niewinnymi kolejarzami, do kurwy nędzy?! Tak się chyba nie robi!

– Nie powinnaś jechać sama. Niestety nie ja mam dzisiaj dyżur. – Zgrzytnął zębami, kolejny raz z trudem przebijając się przez moje wyrzuty. – Dasz radę jechać dalej? Powinien to obejrzeć lekarz. – Wskazał na ranę.

– Jeśli lokomotywa ostygła, pewnie tak. Ale jeśli zemdleję po drodze, będzie na ciebie. – Zamiast stanowczo, zabrzmiałam żałośnie. A wręcz zaskrzeczałam, bo głos ostatecznie mi się załamał. No patrzcie, nawet na dobrą sprawę nie dotarło do mnie, że nazwał mnie wcześniej kurduplem, za co normalnie próbowałabym odgryźć mu ten przystojny łeb.

Czy ja powiedziałam „przystojny łeb"? Lecz się, Lea.

Pozamykałam klapy, uruchomiłam Parkinsona i mogłam ruszyć z miejsca, tym razem z upierdliwym Strażnikiem w kabinie. Po całym zajściu nie miałam siły, by na niego co rusz zezować, czego miałam pewnie niebawem żałować, ale po prostu nie byłam w stanie zmusić się do myślenia o czymkolwiek prócz... prócz tej cholernej wizji.

Co to miało być? I dlaczego pojawiło się akurat w tamtej chwili? Odwalało mi tak bardzo, że aż zaczynałam mieć halucynacje? Boże, to chyba naprawdę guz mózgu. Muszę przestać z tego żartować, a zacząć się bać. Bóle głowy, śnienie na jawie... Od zawsze było ze mną coś nie tak, ale to już po całości wyczerpywało limit mojego wariactwa. Panika ściskała mnie za gardło, aż ledwo mogłam oddychać. Bałam się, że do tego wszystkiego jeszcze się popłaczę na oczach Jana.

Złapałam się na tym, że dłoń powędrowała mi bezwiednie do palącego miejsca na obojczyku, ale zganiłam się za to w porę. Już i tak coś się działo z moim wzrokiem – krawędź widzenia była dziwnie fosforyzująca, kolory przesadzone, a kształty lekko rozmyte, co zrzucałam na karb budującego się ataku paniki – więc brakowało mi do tego tylko stygmatów.

Okazało się, że nazwą „instytut" określano spory plac w miejscu wyburzonego dla potrzeb wojny z demonami instytutu medycznego. Wjechałam na jeden z całkiem elegancko przygotowanych torów, zgasiłam wciąż lekko przegrzany silnik i skuliłam się na fotelu, łapiąc za wciąż pulsującą bólem głowę.

– Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? – spytał Jan, zbliżając się bezszelestnie. Odmruknęłam mu coś bliżej nieokreślonego i ledwo powstrzymałam się od gorzkiego śmiechu.

Wiecie co? Nade wszystko pragnęłam, by mnie teraz przytulił. Tak bardzo marzyłam o poczuciu bezpieczeństwa i stabilności, jakie mógł mi zagwarantować tylko silny facet – facet, którego mogłabym nazywać swoim – że aż mnie skręcało. Od dawna już brakowało mi miłości i myślę, że oddałabym wszystko, żebym tylko mogła pokochać kogoś takiego ze wzajemnością. Chyba u każdego przychodzi w życiu taki etap, że tej drugiej połowy zaczyna brakować jak powietrza. U mnie przyszedł dość wcześnie, ale nie potrafiłam tego stłumić. To, że Jan tak dobrze pasował do moich wyobrażeń o facecie, w niczym nie pomagało. A to, że był pieprzonym ćwokiem, już w ogóle.

– Przyjdzie ktoś, żeby odpiąć te wagony? – wydukałam, chcąc jak najszybciej odejść od tematu mojego zdrowia.

– Maszyniści zwykle sami je odpinają.

Obejrzałam się na niego z niedowierzaniem.

– A czy ja ci wyglądam na sprawną fizycznie?

– Myślałem, że jako maszynista musisz to robić? – Wzruszył ramionami i uniósł jedną brew.

– Nie wolno mi. Kobiety nie mogą w pracy tyle dźwigać. Takie są przepisy.

Przez jedną straszliwą chwilę myślałam, że mnie wyśmieje, co już w ogóle by mnie dobiło.

– To może chociaż powiesz mi, co powinienem zrobić?

Bez słowa wstałam z miejsca i wyszłam na zewnątrz. Teren był ogrodzony i patrolowany, ale i tak zawahałam się przed zejściem z ostatniego schodka.

– Spokojnie, żaden demon się do ciebie nie zbliży po tym, jak zaszlachtowałaś tamtego. – Strażnik uśmiechnął się do mnie krzywo.

– O, patrzcie państwo, a więc jednak zrobiłam przynajmniej jedną rzecz dobrze – mruknęłam pod nosem i wreszcie zeskoczyłam na ziemię. Ta migrena doprowadzała mnie już do rozpaczy, nie chciało mi się dodatkowo mieszać w słowne przepychanki.

Pokazałam Janowi, jak odpiąć wagony, i dałam zaprowadzić się do lekarza. Ten właściwie nie powiedział mi nic, czego sama bym nie wiedziała – dałam sobie odkazić zadrapania i zalepić plastrami, które wolno mi zdjąć dopiero za dwa dni, i umyłam się z demoniej krwi. Na szczęście o dziwo nie zabrudziłam nią ubrania.

W asyście Strażnika podjechałam z powrotem pod zmasakrowaną bramę. Poczekałam, aż wysiądzie, wcześniej spytawszy mnie setny raz, czy aby na pewno dobrze się czuję, i wytłumaczywszy mi, że naprawdę chujowo wyglądam (najpiękniejszy komplement, jaki w życiu słyszałam, każda kobieta marzy o tym, by usłyszeć podobne słowa z ust faceta, który bardzo jej się podoba...), i wreszcie mogłam wracać. Na samą myśl, że następnego dnia musiałam jeszcze iść do tej pieprzonej szkoły, całkowicie odechciewało mi się żyć. A jeszcze lekarz po południu... Jakoś bałam się powiedzieć o tym rodzicom.

Miejsce na obojczyku wciąż mnie bolało, jednak nawet gdy byłam już w domu, nie odważyłam się sprawdzić, co mogę tam mieć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top