Ewangelia według Jana: III

Godziny rozciągały się w dni, dni zaś w miesiące i lata, a każda sekunda była dla mnie jak uderzenie skrzydeł motyla – cicha, ulotna, niemal niedostrzegalna...

Całkowicie straciłem poczucie czasu. Zafascynowany możliwościami swojego nowego ciała – tym, ile widziałem, ile słyszałem i czułem, jak wiele mieściło się teraz w moim ulepszonym mózgu – potrafiłem całe dnie spędzać na bezmyślnym spacerowaniu po lesie i testowaniu własnych możliwości. Każdej nocy pomagałem innym Strażnikom, jak zwykle kryjąc się w cieniu i zabijając demony, które zdawały się nie widzieć we mnie obiadu, lecz śmiertelne zagrożenie, zaś za dnia zataczałem coraz to większe okręgi wokół własnej kryjówki.

To życie, choć bezdennie nudne i na dłuższą metę cholernie frustrujące, miało w sobie coś magnetycznego, co sprawiało, że jakoś niespieszno mi było je zakańczać.

Miałem z grubsza plan, co takiego powinienem zrobić ze swoimi kumplami, by nie zechcieli mnie z miejsca rozstrzelać. Wielokrotnie wyobrażałem sobie, co powinienem powiedzieć, jak się zachowywać, by uwierzyli, że w gruncie rzeczy jestem tym samym facetem, którego zapamiętali, i nie ma najmniejszej potrzeby, by zamieniać mnie w sitko. Układałem w głowie dialogi, wymyślałem plany awaryjne na wypadek każdego możliwego scenariusza... ale wciąż nie mogłem zebrać się w sobie, by wcielić to wszystko w życie. Właściwie to nawet wiedziałem, dlaczego tak mam, ale głupio mi było przyznać przed samym sobą, że ktoś tak twardo stąpający po ziemi, jak ja, może wierzyć w coś tak idiotycznego, jak bliżej nieokreślone podszepty intuicji.

Cholera wie, co to tak naprawdę było. Jakiś instynkt, ten zwierzęcy dodatkowy zmysł, który to miał pomagać mi w podejmowaniu słusznych decyzji i do którego obecności powinienem się jak najszybciej przyzwyczaić, bo nie było szans, by miał mnie kiedykolwiek opuścić? Inne czary-mary, które brzmiały jak bajka tak nieprawdopodobna, że nawet nie szukałem dla nich nazwy, bo i po co? Grunt, że to głupie coś – ten cichy głos w głębi mnie, w mojej duszy, o ile jakąkolwiek posiadałem – podpowiadał mi, że powinienem coś jeszcze zrobić. Nie musiał nawet używać do tego konkretnych słów, wystarczało w zupełności, że z łatwością manipulował moimi emocjami, odczuciami, które opanowywały mnie za każdym razem, gdy patrzyłem daleko w las, próbując przeniknąć wzrokiem ścianę smukłych pni sosen. Ten głos obiecywał, że coś tam na mnie czeka. Że jest tam... do diabła, że jest tam jakieś chuj wie co, a ja powinienem to obejrzeć, bo to może być jedyna taka okazja, bym poszedł tam i wrócił w jednym kawałku. Pojęcia nie miałem, dlaczego czułem całym sobą, że gdy już wrócę do ludzi, wybranie się tam nie będzie dla mnie więcej możliwe, ale temu przeczuciu akurat wierzyłem – w tej chwili miałem na sobie zapach lasu i demonów. Gdy przesiąknę od stóp do głów ludzkim smrodem, ponownie stanę się dla potworów wrogiem, a tak miałem szansę nadal udawać jednego z nich.

Byłem jednym z nich, ale jakoś nie mogłem do tego przywyknąć.

Świat widziany czerwonymi oczami był o wiele ciekawszy, co musiałem przyznać bez bicia. Wszystko było tak nienaturalnie ostre, każdy kolor, niegdyś dla mnie jednolity i oczywisty, zyskiwał całe spektrum nowych odcieni, nawet cząsteczki powietrza rozszczepiały się w słonecznym świetle, lśniąc barwami, od których aż kręciło się w głowie. Słyszałem wszystko – od trzepotania skrzydeł przelatującego wysoko nad drzewami ptaka, po bicie serca grzebiącego w ziemi kreta. Równie dobrze mogłem poruszać się z zamkniętymi oczami, tak intensywnie odbierałem zapachy wokół. Ciężko by było zrezygnować z takiego bogactwa, ale mimo wszystko jakoś nie potrafiłem uznać tego za dar. Nie, gdy wiedziałem, że wszyscy inni, którzy mieli przyjemność dać się schrupać demonom, kończyli jako bezrozumne maszyny do zabijania, by na sam koniec wepchnąć się pod lufy karabinów Strażników...

Ale czy na pewno były takie bezrozumne?

Przez cały ten czas miałem wystarczająco dużo wolnego, by dobrze się demonom przyjrzeć. Choć zwykle skupiałem się na zabijaniu ich, jako dobry dowódca wiedziałem, że nie samą walką się wygrywa. Wyszkolono mnie, bym wiedział, na co powinienem zwracać uwagę, mając do czynienia z wrogiem tego rodzaju, korzystałem więc z tych umiejętności, kiedy tylko mogłem. I wniosek nasuwał mi się tylko jeden: demony były inne. Nie przypominały już zbytnio tej bezładnej masy siły i obłąkańczej wściekłości, jaka zalewała nas jeszcze nie tak dawno temu. Sprawiały wrażenie, jakby dotknęła je jakaś przyspieszona ewolucja – coraz więcej spośród nich używało prostych narzędzi, niektóre łączyły się nawet w grupy, a w ich działaniach można było doszukać się pewnej celowości. Przerażało mnie to... ale też fascynowało, i to tak, że w końcu dałem się namówić podszeptującemu mi do ucha głosowi i sprawdzić wreszcie, co też może kryć się w głębi lasu.

Byłem w końcu niezwyciężony. Co mogło się stać?

Zabawne, prawda? Całe życie przetrwałem z poczuciem własnej niezniszczalności. Nawet gdy myślałem, że wreszcie się doigrałem, oznaczało to dla mnie jedynie początek czegoś nowego. Trzeba mieć to pochrzanione szczęście, nie?

Jak dziś pamiętam te dni przed wieloma laty, gdy nie potrafiłem całymi nocami zmrużyć oka. Gdy coś w głębi piersi, jakieś bliżej nieokreślone uczucie tęsknoty nakazywało mi po prostu wsiąść w samochód i jechać gdzieś, prosto przed siebie, po to jedynie, by czuć się prawdziwie wolnym. Pamiętam, jak nerwowy byłem za dnia... a jedyne, co mnie obchodziło, to ja sam. Niezniszczalny, niezwyciężony.

Lekarz powiedział mi kiedyś, że na wszystko znajdzie się odpowiednie leki.

Nie uważałem się za szaleńca. Kompletnie nie wierzyłem w to, że jestem schizofrenikiem, co uparcie próbowali mi wszyscy wmówić. Ani w zespół Aspergera, który niektórzy u mnie diagnozowali, co już w ogóle wydawało mi się po prostu śmieszne. Ja po prostu wiedziałem, że w tym wszystkim – w nieznośnie płaskim, wręcz jednowymiarowym świecie, który mnie otaczał – musi być jeszcze coś. Coś, co umykało wszystkim innym, a dla mnie było jasne i widoczne jak na przysłowiowej dłoni...

A jedyne, czego byłem w życiu pewien, to moja własna niezniszczalność.

Odkąd w moich żyłach zaczęła gotować się demoniczna krew, to wrażenie jedynie się wzmocniło. Teraz czułem się jak żywa forteca. Ba, ja byłem żywą fortecą!

Obdarzony siłą kilkukrotnie przewyższającą ludzką, mogłem pozwolić sobie na coś, co kusiło mnie od zawsze, lecz zwyczajnie brakowało mi na to sił: zrobiłem z siebie ludzką zbrojownię rodem z drugorzędnego filmu akcji. Nieznane przeczucie, które nakazywało mi ruszyć w głąb lasu i odnaleźć to coś, czego zupełnie nie umiałem sprecyzować, lecz przyzywało mnie z wielką mocą, podpowiadało jednocześnie, że nie będzie to przyjemny spacer. Wolałem się na niego przygotować, nie zbagatelizować niczego, o co mogłem spokojnie zadbać zawczasu. Ubrałem się jak do walki z demonami – w pełną zbroję z twardego jak diament sztucznego tworzywa, nie rezygnując z żadnego jej elementu, nawet hełmu, którego noszenia zazwyczaj unikałem jak ognia. Wyczyściłem porządnie i przestrzelałem w nocy karabin, tak więc byłem go na tyle pewien, że wyjątkowo postanowiłem potraktować jako główną broń, łuk i kołczan ze strzałami zarzucając na plecy. W przypływie dobrego humoru na kolbie ciężkiej broni wydrapałem nożem przekłute strzałą serce i długo się z tego śmiałem jak niespełna rozumu.

Amunicji wcale nie miałem tak dużo, ale liczyłem na to, że nie spotkam szczególnie dużo wrogów. Demonów w końcu się nie bałem...

Ale na co tak właściwie liczyłem? Na ludzi? W samym sercu demonicznego lasu? Absurd.

W razie czego miałem ze sobą też noże, szable i maczetę.

Dzień był wprost nieznośnie uroczy. Słońce z łatwością przenikało między skurczonymi od chłodu igłami wysokich sosen i bez przeszkód docierało do samej ziemi, nie napotykając na przeszkodę w postaci liści. Gałęzie niewielkich dębów, składających się na poszycie, były już zupełnie suche. Według mojej rachuby była końcówka listopada, lecz temperatury wciąż utrzymywały się sporo powyżej zera przez całą dobę, nie miałem więc co narzekać podczas nocy spędzanych na walce lub przy ognisku. Mech zielenił się w najlepsze, chłonąc utrzymującą się w powietrzu wilgoć, a ja czułem się jak wczesną wiosną, gdy wszystko dopiero budzi się do życia. Podobna pogoda zwykle cholernie mnie dołowała, choć nie umiałem powiedzieć dlaczego.

Brakowało mi nocy, ale ten cholerny głos podpowiadał mi, że nie powinienem wybierać się na takie spacery po zmroku. W tamtych dniach postanowiłem podporządkować mu się całkowicie i po prostu sprawdzić, co mogło się przez to stać. Zwyczajna ludzka ciekawość. A więc słuchałem i pławiłem się w radosnych promieniach słonka, obserwując, jak rozszczepiały się w cząsteczkach powietrza, błyskając kolorami, jakich nie potrafiłbym nawet nazwać, a co dopiero opisać. Nawet widziane przez przyciemnianą osłonę na oczy hełmu, wyglądały cokolwiek fascynująco. Wiedziałem, że obojętnie, jak bardzo wypierałbym się siedzącego we mnie demona, nigdy nie znudzę się tymi zmysłami.

Szedłem daleko, o wiele dalej, niż wybierałem się do tej pory. Nie wybierałem dawno zarośniętych, lecz wciąż jeszcze dostrzegalnych ścieżek, unikałem również przecinającej las w połowie gruntowej drogi, którą niegdyś jeździłem jeszcze jako dowódca Strażników, choć wiedziałem, że znacznie bym sobie tym ułatwił wędrówkę, gdyż prowadziła z grubsza w dobrą stronę. Nie – szedłem przecinakiem między drzewami, prosto na azymut, który znał jedynie mój demoniczny instynkt.

Pojęcia nie mam, jak długo mi to zajęło, w tamtych dniach miałem jeszcze spore problemy z postrzeganiem czasu, który zresztą wcale nie wydawał mi się istotny na tyle, by zawracać sobie nim głowę. Mogłem jedynie domyślać się, że było to ładnych parę kilometrów, lecz nie czułem zmęczenia. Niedawno zagojone rany nie przeszkadzały w utrzymaniu zadowalającego tempa, hałas, jaki czyniłem, nie przejmując się zachowywaniem ostrożności, nie przeszkadzał mi zbytnio. Nie miałem na co narzekać, co sprawiło, że chcąc nie chcąc zacząłem się rozglądać.

Coś mi podpowiadało, że tutaj nic na mnie nie czyha. Demony mogłem odpuścić – obojętnie, jak szybko się zmieniały i nabierały nowych nawyków, nie zaczęły jeszcze wychodzić za dnia. Człowieka usłyszałbym o wiele wcześniej, niż on mnie, obojętnie ile gałęzi i suchych liści zdeptałbym po drodze. A tak było po prostu szybciej.

Las zmieniał się z każdym pokonanym metrem, choć nie były to zmiany, które zwróciłyby uwagę swoją gwałtownością. Choć musiałem przyznać, że wokół było całkiem ładnie, nie mogłem powstrzymać wrażenia, że otaczająca mnie przestrzeń jest tak zwyczajna, jak to tylko możliwe. Nudziło mnie to powoli, z pewną ulgą więc przyjąłem urozmaicenie w postaci niewielkiego bunkra, wystającego spomiędzy kępy mchu i suchych krzaków o kolczastych gałęziach. Obszedłem go kilkukrotnie, kopnąłem w omszały betonowy kloc, sięgający mi mniej więcej do wysokości kolan. Gdy znalazłem wreszcie przysypany warstwą starych liści i igieł właz, czekało mnie niestety rozczarowanie: wnętrze straszyło ogromną stertą śmieci, wepchniętych tam jeszcze przed pojawieniem się demonów. Większość z nich utworzyła już bezładną brązową masę, lecz plastikowe butelki nadal straszyły jaskrawymi kolorami, utrudniając przy okazji dostrzeżenie, czy w środku mogło kryć się coś jeszcze. W końcu machnąłem na to po prostu ręką i postanowiłem zabrać się dalej. Instynkt nic nie wspominał, by to miało być to miejsce, którego szukałem.

Zatrzymałem się na dłuższą chwilę kilka kroków dalej, postanawiając spojrzeć na okolicę wzrokiem żołnierza. Gdy powstrzymałem cisnącą się do głosu ciekawość, a uruchomiłem nieco rdzewiejący ostatnimi czasy profesjonalizm, uświadomiłem sobie, co przeoczyłem. Już od jakiegoś czasu szedłem czymś, co wyglądało jak bardzo stara droga. Nie zostało po niej wiele, natura zajęła się nią z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy, ale gdy spojrzało się trochę w bok, obejmując konkretny obszar jedynie kątem oka, można było zauważyć nienaturalnie równą przerwę między drzewami, szeroką akurat na tyle, by zmieścił się między nimi spory samochód. Tutaj rosły jedynie mniejsze drzewa, sądząc po grubości pni najwyżej dwudziestoletnie.

No ładnie. A więc ciekawe, gdzie też nasza dróżka prowadzi...

Nie wahając się, napędzany niezdrowym entuzjazmem ruszyłem dalej. Choć zawsze uważałem się raczej za zimnego, twardego gościa, ciekawością biłem pewnie na głowę większość małych dzieci.

Jakie było moje zaskoczenie, gdy na końcu tej wędrówki natrafiłem na zamkniętą bramę i coś w rodzaju osiedla.

Stare i pordzewiałe, ale wciąż solidne ogrodzenie otaczało spory teren, ciągnąc się po obu moich stronach jak sięgnąć okiem. Było cholernie wysokie, mogło mieć jakieś cztery metry, a sam jego szczyt wieńczyły zwoje równie pordzewiałego, ale wyglądającego na nadający się do użytku drutu kolczastego. W niektórych miejscach siatki o sporych oczkach brakowało, uzupełniono więc ją naniesionymi stertami gałęzi i zbitymi deskami, sprawiając, że choć konstrukcja wyglądała na opuszczoną lata temu, nadal wywoływała wrażenie niemożliwej do przebycia. Pewnie nawet dla demonów. Ciężka dwuskrzydłowa brama z metalowych płyt wyglądała równie imponująco, a szeroka była tak, że spokojnie zmieściłaby się w niej wojskowa ciężarówka. W oddali między drzewami nadal jednolitego lasu widziałem rozsiane w sporych odległościach maksymalnie dwupiętrowe budynki z szarego betonu lub brudnej ze starości, jakoś mało apetycznej białej cegły. Na płaskich dachach zgromadziło się sporo gałęzi i opadłego igliwia, a duże okna straszyły warstwą brudu na starych, niezbyt dokładnie wykonanych szybach. Nawet z tej odległości widziałem, jak pofalowane i kruche na pierwszy rzut oka są.

Nigdzie nie dostrzegałem śladu życia, więc wspiąłem się na płot i zeskoczyłem po drugiej stronie. Dla nadludzkiej siły i porządnej wojskowej zbroi wysokość i kolczasty drut okazały się nie stanowić problemu, zwłaszcza gdy okazało się, że całkiem nieźle wyglądające z daleka metalowe elementy niemal kruszą się w palcach, a rdza odłazi z nich jak wylinka.

Tak w razie czego zdjąłem karabin z ramienia, przeładowałem i ruszyłem między budynki, tym razem starając się stąpać jak najciszej. Nie sprawiło mi to szczególnego problemu – z nadludzkim refleksem omijanie zagradzających drogę gałęzi nie stanowiło dla mnie przeszkody.

Nasłuchiwałem. Rozglądałem się. Węszyłem czujnie jak zwierzę, wyczekując, szukając... Tylko czego?

Teren pocięto regularnie się rozchodzącymi drogami, przed każdym z nielicznych budynków znajdował się spory prostokątny plac. Niegdyś wylano je asfaltem, obecnie pokruszonym i pomarszczonym od upału. Przez liczne pęknięcia w nawierzchni przebijały się kępki świeżej trawy i pędy roślin, powoli wygrywające nierówną walkę cywilizacji z dziką naturą. Drobne kamienie chrzęściły, miażdżone ciężkimi wojskowymi butami. Zdawało mi się, że to były jedyne dźwięki w otaczającej mnie lepkiej, ponurej ciszy.

Taki rodzaj milczenia można spotkać jedynie w miejscach opuszczonych i zapomnianych przez wszystkich.

Minąłem długi, niski budynek, nie poświęcając mu większej uwagi. Domyślałem się, że musiało to kiedyś być coś w rodzaju stróżówki – przez duże otwory po powybijanych oknach nie widziałem we wnętrzu niczego ciekawego, jedynie potłuczone szkło skrzyło się w promieniach słońca, zalegając pomiędzy większymi kawałkami gruzu i zbutwiałymi liśćmi. Profilaktycznie przytuliłem się do przykurzonej ściany i zza jej osłony powiodłem lufą karabinu po oknach wyższych domów, które stamtąd widziałem. Palec, oparty ma metalowej osłonie spustu, zaczynał mnie nieprzyjemnie mrowić, a rozlewająca się w żyłach adrenalina nie dawała się powstrzymać, obojętnie, czy cokolwiek się działo. Całe moje ciało zdawało się krzyczeć z rozczarowania: no jak to tak? Nie ma żadnej bitki? Zero krwi i flaków? Przecież tak nie można!

Tak, Jan pragnął krwi i walki. Już od lat uważałem, że jestem od tego uzależniony.

Wyglądało na to, że tu naprawdę jest czysto. Nieco rozczarowany, aczkolwiek uspokojony ruszyłem w kierunku pierwszego budynku – również parterowego, lecz o wiele solidniejszego od wartowni.

Kilkukrotnie obszedłem budowlę dookoła, zaglądając przez okratowane okna do środka, lecz nie udało mi się wiele zobaczyć. Konstrukcja sprawiała wrażenie solidnej, ponurej, wręcz odpychającej. Wahałem się dłuższą chwilę nad wejściem, lecz w końcu skierowałem się w odpowiednią stronę, gdy instynkt definitywnie przegrał z ciekawością.

Metalowe drzwi z szybą opancerzoną porządną kratą musiały zostać wyważone dawno temu – trzymały się jedynie na wykrzywionym pod nienaturalnym kątem górnym zawiasie, niezbyt dokładnie chroniąc wejścia. Ostrożnie odsunąłem je na bok, z niejaką konsternacją zauważywszy, że stalową powierzchnię od środka znaczyły długie rysy, kojarzące się ze śladami pazurów jakiegoś naprawdę dużego zwierzęcia. Wszedłem do środka, nie wyczuwszy, by właściciel podobnych szponów kręcił się gdzieś w pobliżu. W razie czego nie odkładałem karabinu.

Budynek podzielono na kilka niewielkich pomieszczeń. Wszystkie ściany pomalowano na słoneczną żółć, lecz na dobrą sprawę niewiele pozostało z jej prawdziwego odcienia. Metalowe meble, pociągnięte pożółkłą ze starości emalią, kojarzyły mi się ze szpitalnymi, ale bez wyjątku trąciły starością – wielka stojąca waga, stelaż ze zgniłymi resztkami parawanu, niewygodna leżanka z zapleśniałym materacem, szafka na medykamenty z wyrwanymi drzwiczkami... Szpitalne łóżko i stojak na kroplówkę znalazłem dopiero w ostatnim, największym pomieszczeniu, w którym ściany do połowy wyłożono białymi kafelkami. Naprzeciwko łóżka wisiała potłuczona umywalka, w której zgromadziło się nieco zbrązowiałej, cuchnącej wody, nad nią jaśniejsza plama na ścianie jawiła się jako wspomnienie lustra. Pustą oprawę na żarówkę pajęczyny okręciły do tego stopnia, że wyglądała jak otoczona kokonem.

Co tu mogło być? Nie znalazłem niczego, z czego dałoby się wywnioskować historię obiektu – żadnych dokumentów, kart badań, resztek opakowań po lekach. Wyglądało na to, że ktokolwiek tu wcześniej rezydował, podczas wyprowadzki wziął wszystko ze sobą. Jedyne, co mnie zainteresowało, to lekko brązowe ślady na stojaku na kroplówki – do złudzenia przypominały krew. Zaśmiałem się jak małe dziecko, gdy wyobraziłem sobie scenę rodem z tandetnej komedii, w której zbuntowany pacjent traktuje złego lekarza podobnym sprzętem w głowę. Ech, Januś, beznadziejny masz ten humor.

Wróciłem do pomieszczenia, które wyglądało mi na gabinet, wyposażonego również w łazienkę. Kafelki koloru ciepłej sraczki zdążyły przez lata popękać, podobnie jak umywalka na nóżce i muszla klozetowa. Miała jakiś absurdalny różowawy odcień, który nie pasował kompletnie do niczego.

Nic tu po mnie, cholera. Choć starałem się ze wszystkich sił, nie udało mi się znaleźć zejścia do ewentualnej piwnicy, wyszedłem więc i skierowałem się do następnego budynku – piętrowego klocka z białej cegły, układającego się w nierówną literę „u".

Parter ktoś wybitnie inteligentny pomalował brudnobeżową farbą, obecnie zbrązowiałą i brudną ze starości. Miejscami popękała już i obrosła wszędobylskim mchem, zachęcając do tego, by spoglądać wszędzie, byleby nie na nią. Okna zabetonowano nierówno ułożonymi pustakami, spomiędzy których obficie wyciekała zaprawa, a metalowe drzwi z wprawioną szybą ze zbrojonego szkła zaspawano i zablokowano czymś ciężkim od drugiej strony – być może również zamurowano – i nie mogła sobie z tym poradzić nawet moja nadludzka siła. Sfrustrowany, obszedłem budynek, racząc go sporą dawką przekleństw, szukając sposobu, który pozwoliłby mi dostać się na piętro. Okazało się, że znalazłem go na podwórku – pordzewiałe i niezbyt stabilne, ale jednak wyglądające całkiem zachęcająco schody pożarowe czekały tam sobie w najlepsze...

Szlag, tylko że istniały dwie przeszkody. Po pierwsze: okna, do których dałoby się nimi dostać, również zamurowano. Po drugie: z całym sprzętem musiałem ważyć grubo ponad sto dwadzieścia kilo, a wątpiłem, by krucha konstrukcja to wytrzymała.

A zresztą jebać to. Pewnie i tak bym się nie zabił. Do odważnych świat należy.

Jedno z okien było otwarte, co zauważyłem niemal od razu. Ostrożnie wspiąłem się na zardzewiałą konstrukcję, z niej przeszedłem na wąski gzyms, biegnący wzdłuż całego budynku. Musiałem przez to zarzucić karabin na plecy, ale i tak uznałem go za niepotrzebny – był zbyt ciężki i nieporęczny na to, by używać go w pomieszczeniach.

Ostrożnie pchnąłem okienną ramę i wszedłem do środka z nożem w zębach. Miękko, niemal bezszelestnie zeskoczyłem na podłogę wyłożoną imitującym panele linoleum, pozwijanym od wilgoci i powybrzuszanym miejscami, i rozejrzałem się... a szczęka opadła mi chyba do kolan.

Pokój, choć zaniedbany, ewidentnie wyglądał na zamieszkany. Meble z tandetnej sklejki stały w określonym porządku, pod ścianę podsunięto wąskie polowe łóżko, na którym elegancko poskładana leżała pościel w poszewkach z różnych kompletów i kilka starych, ale raczej czystych koców. Na pomalowanej na żółto ścianie wisiał wprost uroczy obrazek z jakimś wyjątkowo chujowym widoczkiem, a za moimi plecami, pod oknem, którym wszedłem do środka, na długiej półce ustawiono niezniszczone książki. Z ciekawości przekartkowałem jedną z nich. Widać, że czytana, ale nie zauważyłem śladów pleśni, która przecież powinna zaraz się do niej dobrać. W przeciwległym kącie pomieszczenia dostrzegłem starszawy grzejnik olejowy, a na małej szafce nocnej leżał przestarzały laptop. Na obudowie nie zauważyłem kurzu.

Kurwa.

Starając się stąpać bezszelestnie, co przez moją wagę i tonę sprzętu na grzbiecie okazało się niemal niewykonalne, zbliżyłem się do wyjątkowo kiczowatych białych drzwi z mętną szybą. Uszkodzona klamka nie nadawała się do niczego – wystarczyło, że szarpnąłem za nią palcem, a puściła bezdźwięcznie. Zawiasy zaskrzypiały ledwo słyszalnie. Uniosłem nóż do szybkiego ciosu, wychodząc na wąski, nieco klaustrofobiczny korytarz. Naprzeciwko miałem wnękę, która niegdyś mogła być maleńkim pokojem, i zamurowane okno, po lewej stronie spore pomieszczenie wyłożone sterylnymi białymi kafelkami z ciemnymi fugami, co z miejsca skojarzyło mi się ze szpitalem. Po prawej kolejne zamknięte drzwi. Postanowiłem sprawdzić, co się za nimi znajduje, później. Teraz bardziej interesowała mnie ta szpitalna sala.

Korytarz był tak wąski, że ledwo zdołałem się w nim obrócić, w myślach modląc się, by nie zawadzić którąś częścią uzbrojenia o ścianę. Pierwszy raz od początku tego pieprzonego spacerku pożałowałem, że obładowałem się bronią jak choinka. Karabin i nóż z pewnością by wystarczyły, na jaką cholerę mi cała reszta?

Ta, jasne. To nie wina broni – i bez niej ledwo bym się tutaj mieścił. Po prostu mieszkanko zrobiono dla kogoś o wiele węższego w ramionach, przez co czułem się tak, jakbym miał zaraz dostać ataku klaustrofobii.

Coś zaskrzypiało za moimi plecami. W jednej sekundzie zamarłem jak posąg, przestając nawet oddychać. Instynkt demona bił na alarm, nakazując odwrócić się przodem do ewentualnego zagrożenia i stawić mu czoła, ale wiedziałem, że tym jedynie bym wszystko skomplikował – nie było opcji, bym odwrócił się z gracją baletnicy. Przełożyłem nóż w palcach, kierując go ostrzem w dół, i skupiłem się na nadnaturalnym słuchu.

Coś tam było, przez co dosłownie ciarki przeleciały mi po plecach. Odruchowo wyszczerzyłem ostre kły i ogromnym wysiłkiem woli powstrzymałem się od warknięcia. Czekałem, nie ruszałem się.

Był tam. Szedł powoli w moją stronę, siląc się na zachowanie ciszy. Musiał być lekki – podłoga nie wydała nawet jednego skrzypnięcia, lecz bez zakłóceń słyszałem przyspieszone łomotanie wystraszonego serca i cierpki smak strachu na języku.

Tym razem warknąłem. Miałem nadzieję, że demon uzna moją wyższość i nie zechce bardziej się zbliżyć, w końcu większość wolała mnie unikać, gdy okazywałem im wściekłość w podobny sposób, z góry uznając mnie za kogoś w rodzaju swojego przywódcy, ale...

No właśnie. Demon nie zechciał spełnić moich oczekiwań, bo demonem wcale nie był. Aż jęknąłem, gdy dostałem cegłą w łeb, ale kewlarowy hełm zatrzymał niemal cały impet uderzenia, resztę załatwiła moja demoniczna wytrzymałość.

Odwróciłem się w mgnieniu oka. Czymś zarysowałem ścianę – miałem nadzieję, że nie łukiem, który mogłem w ten sposób uszkodzić – ale nie przejmowałem się tym w tamtej chwili: rzuciłem się na wątłą postać ściskającą w dłoniach resztki cegły, prawą ręką złapałem za gardło i przycisnąłem do ściany, wbijając krawędź noża w delikatną skórę na gardle...

Człowiek był dość wysoki, ale i tak sięgał mi gdzieś do ramienia, więc manewrem całkowicie go podniosłem. Szczupłe, wręcz kościste ciało okazało się lekkie jak piórko, pokryta wątrobianymi plamami skóra blada i pomarszczona, a nieco wodniste oczy zamglone ze starości. Siwe włosy rozsypały się na chuderlawych ramionach, uwolnione spod sporego kapelusza.

Starzec. Zwykły staruszek, którego nieopatrznie niemal połamałem.

– O kurwa – wyrwało mi się. Podejrzewam, że byłem o wiele bardziej zaskoczony niż on.

– Puszczaj! – ofuknął mnie dziadek zaskakująco mocnym głosem.

Byłem tak oniemiały, że nie zareagowałem przez dłuższy czas, więc wziął sprawy w swoje ręce. Zawyłem, gdy kopnął mnie centralnie tam, gdzie nie powinien, doskonale trafiając pod ochraniacz. Upuściłem nóż, odskoczyłem pod przeciwną ścianę, do której nie miałem znowu tak daleko, i zwinąłem się w kupkę nieszczęścia.

Ależ proszę państwa, to właśnie jest przeświadczony o własnej niezniszczalności Jan.

Człowiek zakaszlał, lecz nie stracił głowy – nadepnął na walający się na podłodze nóż, zanim zdołałem po niego sięgnąć. Widać było, że zastanawia się, czy go nie odkopnąć, ale musiał w końcu uznać, że utrata tego jednego przedmiotu nie sprawi, że stracę nad nim przewagę – musiałby mnie całego rozbroić i związać, a nie miał na to czasu. Doszedłem do siebie wystarczająco szybko, by wycedzić:

– Ani się waż, dziadek!

Zamarł, przyjrzał mi się ze śmiesznie przekrzywioną głową.

– Ciekawe – mruknął wreszcie z taką ciekawością, że poczułem się przez moment jak eksponat w muzeum. – Pewien byłem, żeś jest demonem, a tu...

W razie czego nie wyprowadzałem go z błędu. Osłona hełmu na szczęście musiała skutecznie ukrywać mój kolor oczu.

Całkiem to było dla mnie interesujące. To był pierwszy człowiek, jakiego spotkałem po swojej przemianie, będąc w pełni sił. Nie czułem demonicznego głodu, jaki kojarzyłem nieco z czasów, gdy zatraciłem własną świadomość. Obojętnie, jak blisko by się znajdował i jak dokładnie bym czuł jego zapach, nie miałem ochoty go... schrupać.

Chociaż jeśli już mowa o tym zapachu, podejrzewam, że mało który demon by się skulił na obiad walący na kilometr znoszonymi skarpetami.

– Co tu robisz, Strażniku? – spytał, gdy cisza się przeciągnęła. – Nie widziałem, byście zapuszczali się tak daleko. Nie widziałem, by ktokolwiek się tutaj zapuszczał od... – Chwilę szukał w myślach konkretnej daty, ale wreszcie machnął na to lekceważąco dłonią.

– Nic nie chciało mnie zjeść po drodze. – Wyprostowałem się ostrożnie. Czułem już, że starzec nie stanowi żadnego zagrożenia, mogłem więc na dobre pozwolić przejąć kontrolę ciekawości. – A co ty tu robisz, dziadku? To jakieś wczasy, czy co? – Szerokim gestem wskazałem wszystko dookoła. – Miejsce lekko niefortunne se wybrałeś.

– Wczasy – prychnął gorzko. – Mieszkam tutaj, to chyba oczywiste.

Gdy nabierałem powietrza do następnego pytania, uniósł jeden palec, nakazując mi ciszę. Drugą dłonią wciąż masował się po gardle, na którym zostawiłem mu czerwone ślady palców i cienką krwawą linię od ostrza noża.

– Co ze mnie za gospodarz! – zatchnął się, kręcąc głową. – Nie chciałbyś się czegoś napić, synek? Kawy, herbaty? Wprawdzie trochę wywietrzała, te z wojskowych racji żywnościowych nijak się mają do takiej prawdziwej kawy... ech, jak dawno nie piłem prawdziwej kawy... – Na chwilę odpłynął myślami gdzieś hen, w pizdu, więc pomachałem mu ręką przed oczami, jak domagający się uwagi dzieciak:

– Halo, dziadek? O czym ty pierdolisz, co? Włamuję ci się na tę osobliwą chatę, a ty mi kawę proponujesz?!

– Tyle lat już minęło, odkąd kogokolwiek spotkałem... – Zaśmiał się sucho i zaniósł kaszlem. – Wybacz, dziwaczeję z samotności. Tak naprawdę nawet nie jestem pewien, czyś prawdziwy, synek.

– Nie, kurwa, plastikowy. – Tym razem to mnie zapowietrzyło, przez co naprawdę idiotycznie podniosłem głos.

– To chcesz tej kawy? Chętnie odpowiem na twoje pytania, skoro przybywasz z dużej ziemi.

Szczęka opadła mi tak dokumentnie, że nawet dałem się zaprowadzić do wyłożonego białymi kafelkami pomieszczenia, do którego zmierzałem wcześniej, a które okazało się kuchnią. Usiadłem na wskazanym krześle, modląc się, by się pode mną nie załamało, i w szoku oglądałem, jak starzec zaparza mi tę pieprzoną kawę w najprawdziwszej szklance w plastikowym czerwonym koszyczku.

– To są jakieś żarty? – wydukałem, gdy już przypomniałem sobie, jak się gadało. – Dziadek, ty tu serio mieszkasz? Tutaj? Przecież w lesie roi się od demonów! I co to za miejsce tak w ogóle? Nawet na mapach sztabowych go nie ma, a ty tu sobie jak u siebie...

– Po kolei – osadził mnie w miejscu. – Pij, bo ci ostygnie.

Miałem spore wątpliwości przez zaczerpnięciem pierwszego łyka napoju – nawet zapachem to niezbyt przypominało kawę, do jakiej przywykłem – ale zmusiłem się do przełknięcia, widząc, że człowiek zwyczajnie nic nie powie, dopóki tego nie zrobię.

– Niewiarygodne – szepnął, ignorując moje pytania. Wpatrywał się we mnie jak w obrazek. – Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedyś kogoś spotkam. Pewien byłem, że umrę tutaj w samotności... Nie zrozum mnie źle, my wszyscy już dawno przywykliśmy do myśli, że tak łatwo nie opuścimy ośrodka, ale przyjeżdżały przecież dostawy, można było dzwonić i pisać listy, ale już lata temu wszystko stanęło, właściwie wtedy, gdy uciekł nam obiekt...

– Kurwa, zaraz! – Złapałem się za głowę w jakimś absurdalnym geście. Ciepnąłem hełm na sam brzeg przykrytego ceratą w kratkę stolika, nie przejmując się tym, że niemal wybiłem nim okno, do którego blat był dosunięty. – Dziadek, prostymi słowami i powoli, chyba jestem sporo głupszy, niż ci się wydaje...

– Skąd tu przyszedłeś? – spytał twardo. Senna wodnistość na moment zniknęła z jego oczu.

– Jestem Strażnikiem – wytłumaczyłem powoli. – Poszedłem w głąb lasu na patrol i natrafiłem na to poletko. Co tu się dzieje? – W razie czego ominąłem zdecydowaną większość. I tak nie miał jak sprawdzić, czy mówię prawdę, a krwistym kolorem moich tęczówek coś się nie przejmował, choć miał je teraz do pełnego wglądu.

– Tak po prostu przeszedłeś przez las? Przecież demony... – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – I jesteś tu sam? Już przed laty próbowałem się stąd wydostać, lecz nic z tego nie wyszło. Demony są wszędzie, na swoim terenie atakują i za dnia. To miejsce to pieprzona pułapka, dzieciaku.

Choć mając prawie trzydzieści lat nie czułem się zbytnio dzieciakiem, wolałem go nie rozpraszać.

– Nie spotkałem ani jednego po drodze.

– Niemożliwe! – prychnął i roześmiał się jakoś nieprzyjemnie. – Zaraz wychodzą, jak wyczują obcego. Znam je doskonale, wiem, co potrafią. Pij tą kawę, bo ci ostygnie.

O wiele bardziej wolałbym wypierdolić ją za okno. Na szczęście ugryzłem się w język, zanim powiedziałem to głośno. Przynajmniej istniała szansa, że nawet jeśli jest zatruta, nie zrobi mi krzywdy – jeszcze nie czułem się tak, jakbym miał zaraz umrzeć.

– Dziadku, słuchaj no. – Nachyliłem się nad blatem. Stół zatrzeszczał przejmująco, gdy oparłem się na nim łokciami. – Odpowiesz mi na parę pytań, jasne?

– Pytaj, o co chcesz. – Machnął na mnie dłonią, prostując się na krześle. – Teraz już i tak nie ma tajemnic. Spłonęły wraz z całą dokumentacją. – Uśmiechnął się lekko. – A tylko spróbuj mi zrobić krzywdę, synek... Tutaj mieści się jedyne istniejące archiwum. – Popukał się palcem w łysiejącą głowę. – Zabijając mnie, nie dowiesz się niczego.

– A kiedy ja powiedziałem, że chciałbym...? – Wywróciłem oczami. Kurwa, chyba naprawdę zachowywałem się jak dzieciak. – Nieważne. Co to za miejsce? Tamten budynek – wskazałem z grubsza w odpowiednią stronę – wygląda jak szpital. Lub laboratorium, czy inne nie wiadomo co. Mówiłem – tego miejsca nie ma na mapach, a podobno dostaliśmy najbardziej szczegółowe, jakie istnieją.

– To było laboratorium – potwierdził powoli. – Ciekawe, że nadal utrzymują to przed wami w tajemnicy. Nikt na dużej ziemi nie mówi się o Obiekcie L-039?

– Pierwsze słyszę – przyznałem.

– Niewiarygodne! Tyle lat... – Przez moment wyglądał tak, jakby z jakiegoś powodu opanowała go ogromna ulga. – Ale rozumiem. Świat by oszalał, gdyby się o tym dowiedział.

– Dziadzia? – znowu przywołałem go do porządku. – Po kolei. Od początku. I ze szczegółami proszę.

– No cóż. – Przeciągnął się na krześle, zamyślił na kilka chwil, zapatrzywszy w coś daleko za oknem. – Nie zastanawiałeś się kiedyś, skąd tak właściwie przyszły demony?

Uniosłem jedną brew, nie do końca jeszcze łapiąc, do czego zmierzał. Podążyłem wzrokiem za palcem, którym wskazał coś nieznośnie powoli, i zorientowałem się, że widać stąd ten niski, przysadzisty budynek, który nazwał laboratorium. Poczułem się jak idiota, gdy kilka niewiadomych posłusznie wskoczyło na swoje miejsca w układance, tworząc obraz może jeszcze niekompletny, ale możliwy do zrozumienia.

Ja pierdolę...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top