Ewangelia według Jana: II

Wspominałem może o tym, że działanie trucizny ze strzały z zieloną brzechwą stopniowo znikało?

Pomyliłem się.

Nie wiem, co to mogło być. Adrenalina? Być może. Wielu już widziałem takich, którzy przez nagły wyrzut adrenaliny czuli się bogami. Wielu widziałem takich, którzy rzucali się na demony z gołymi dłońmi, ale też takich ze śmiertelnymi ranami, uparcie twierdzących, że czują się wspaniale. Ze mną pewnie działo się coś podobnego.

Szedłem sobie piaszczystą drogą, rozdzielającą las demonów od tego zwyczajnego. Drogą, którą to jeszcze całkiem niedawno chciałem się przespacerować.

No to masz, Jan. Spaceruj do woli. Spaceruj wręcz do usranej śmierci... i tak nie masz do niej szczególnie daleko.

Szedłem. Dźwigałem na grzbiecie pieprzone dwa karabiny, dwa łuki, naręcze strzał i tyle naboi, że mógłbym wystrzelać wszystkie demony, a z pewnością jeszcze by mi zostały. A także dwie szable, maczetę i nóż myśliwski, jeśli tego byłoby za mało.

A do tego wszystkiego krwawiłem lepiej niż zarzynana świnia.

Ile tego było? Powoli sam zaczynałem się gubić. Jeden postrzał i ze dwie zatrute strzały. Kurwa, byłem już chodzącym trupem, tylko tak cholernie nie chciałem przyjąć tego do wiadomości...

Szedłem. A właściwie wlokłem się, powłócząc groteskowo lewą nogą, jak jakiś pieprzony zombie z kiepskiego horroru. Lewa połowa ciała niemal całkiem mi zdrętwiała, praktycznie nie czułem już bólu w zakażonych tkankach – najbardziej we znaki dawał mi się postrzał. Kula przeszła na wylot między żebrami po prawej stronie, lecz byłem już tak zamroczony trucizną, że nie umiałem nawet określić, czy uszkodziła coś po drodze. Coraz gorzej mi się oddychało, ale chyba nie miałem przebitego płuca. Chyba.

Chuj z tym. Byłem już w takim stanie, że nie wiedziałem kompletnie niczego. W ustach czułem posmak własnej krwi, niemal całe pole widzenia zasłoniły świetliste plamy, a czoło zrosił lodowaty pot. Miałem też dreszcze. Pełen pakiet.

Potknąłem się, prawie upadłem. Z największym trudem zachowałem równowagę, coś ciągle kazało mi uciekać. Jeśli się zatrzymam, na pewno zdechnę...

Ech, i tak zdechnę.

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wejść głębiej do lasu. Odruchowo wybrałem ten normalny – po swojej prawej stronie. Przez chwilę chciałem się roześmiać – ciekawe, czy byłem pierwszym demonem, który się tam zapuścił?

Nie miałem już sił. Nogi zamieniły się w watę, we łbie kręciło się coraz mocniej. Zostawiałem za sobą krwawą ścieżkę, lecz nie martwiłem się tym. Dziwne, że moim największym zmartwieniem było to, co tak niedawno się wydarzyło, a nie uciekające wraz z każdą kroplą życie...

Wspomnienia były aż przesadnie wyraźne i bardziej namacalne, niż wszystko wokół. Próbowałem je przegonić, odegnać choć na chwilę – zaraz przecież będę miał całą wieczność na rozpamiętywanie wszystkiego od nowa – ale nie zamierzały się poddać. Byłem zbyt słaby. Zbyt wielką trudność sprawiało mi zebranie myśli do kupy i uformowanie z nich czegoś konkretnego, logicznego i stabilnego na tyle, bym mógł się tego uchwycić.

Skały wyrastały z leśnej darni na kształt odłamków pogruchotanych kości, przebijających skórę ziemi. Idiotyczne skojarzenie. Rozsiewały się coraz gęściej, pojawiały nieoczekiwanie i służyły za podporę, gdy brakowało mi sił – mogłem odpychać się od nich prawą ręką i dzięki temu wlec się jeszcze dalej. Na samym szczycie niewielkiego wzniesienia kilka wysokich jak domy mieszkalne skał tworzyło zaciszny okrąg, w którym mogłem się schronić. Kiedyś z kilkoma chłopakami z oddziału robiliśmy tutaj ognisko. Bardzo ładne miejsce, by w nim zdechnąć.

Wtoczyłem się do środka. Choć przez szczeliny między monumentalnymi kamiennymi ścianami wpada trochę promieni słońca, nigdy nie widziałem tu choćby mchu. Pośrodku leży tylko mniejszy kamień, sięgający mi co najwyżej do kolan...

Na nim właśnie ostatecznie zaległem. Nie miałem siły na cokolwiek innego, wsparłem się więc na nim ciężko, zrzuciłem karabiny ze zdrętwiałego ramienia, łuk ciepnąłem w drugą stronę, nie przejmując się nim szczególnie. Chciałem usiąść...

Zakręciło mi się w głowie tak porządnie, że padłem na ziemię. Z najwyższym trudem uniosłem się na kolana, skrzywiłem się z bólu. Targnęły mną torsje. Zwymiotowałem własną krwią, zakrztusiłem się na chwilę, gdy kolejny kłujący spazm odebrał mi oddech. Tym razem chyba odezwały się źle pozrastane żebra. Szlag, kula właściwie mogła połamać je od nowa. Ten kaliber chyba się w szczelinę między kośćmi nie mieści...

Ostatkiem sił zebrałem garść zagnanych do środka skalnego kotła liści, otarłem nimi usta.

Zauważyłem, że tym razem moja posoka była niemal czerwona. Ciekawe, od czego to zależy?

Doczołgałem się właściwie do kamienia, wsparłem o niego ciężko, spróbowałem oderwać od podkoszulka kawał materiału na opaskę uciskową, lecz okazała się na to zbyt wytrzymała. Albo to ja byłem tak słaby. Na czym w ogóle miałbym ją w pierwszej kolejności zawiązać?

Bogowie, co ja zrobiłem? Jeśli dobrze liczyłem, zabiłem czterech Strażników. Z zimną krwią, jak zwierzę zapędzone w kąt...

Zabiłem czterech braci. Facetów, z którymi jadłem, spałem i walczyłem ramię w ramię od lat. Facetów, za których oddałbym życie – których ochraniałem, za których nieraz myślałem, którzy byli dla mnie czymś więcej niż rodzina. Facetów, którzy byli dla mnie wszystkim...

Ja pierdolę...

Rozpłakałem się jak małe dziecko. Tak po prostu. Bo bolało. Bo umierałem. Bo nie mogłem wytrzymać z samym sobą.

W drętwiejących palcach obracałem różaniec z kości...

No i tak właśnie znalazł mnie Fred.

Było już całkiem ciemno. Na zmianę traciłem i odzyskiwałem przytomność, całkowicie straciłem poczucie upływającego czasu. Jakimś bliżej nieokreślonym ułamkiem zdrowego rozsądku zastanawiałem się, jak to możliwe, że jeszcze żyję. Chciałem zdechnąć. Chciałem, żeby to się wreszcie skończyło... chciałem jak małe dziecko móc schować się pod kołdrę i wmówić sobie, że dzięki temu jestem niewidzialny i potwory nie zdołają mnie dosięgnąć. Z kącika ust wciąż ciekła mi wąska stróżka krwi, ale nie miałem już sił, żeby ją ocierać. Gdybym znowu zaczął rzygać, prawdopodobnie bym się udusił. Kurwa, beznadziejna śmierć... wolałbym się najpierw wykrwawić. Ale ile można się wykrwawiać?

Oprzytomniałem nieco dopiero wtedy, gdy coś błysnęło mi prosto w oczy.

Drgnąłem niespokojnie, spróbowałem zerwać się na równe nogi, lecz jedynym efektem było to, że przetoczyłem się na bok i zaskowyczałem z bólu. Choć nie powinienem, zacząłem się bać.

To była latarka. Pieprzona jasna jak diabli latarka, którą montuje się na karabinach nieco ponad lunetą zamiast noktowizora, na który Straży od lat żałowano pieniędzy.

Byli tam. Przyszli za śladem mojej krwi. Przyszli... i będą chcieli mnie zabić.

Jakoś nie umiałem podejść do tego jak do kwestii skrócenia cierpienia. Z jednej strony tak bardzo chciałem przestać czuć cokolwiek – chciałem, żeby wreszcie przestało tak potwornie boleć! – z drugiej jednak odezwała się we mnie jakaś dziwna wola przetrwania.

Kurwa, nie chcę umierać. Nie chcę... A zwłaszcza nie tak.

Chociaż czy zasłużyłem na cokolwiek lepszego...?

Był blisko. Demoniczny słuch okazał się bez zarzutu – choć facet poruszał się bardzo cicho, już z wielu metrów wychwyciłem cichy szmer jego kroków. Jęknąłem, sięgnąłem po porzucony karabin. Nie wiem, jakim cudem zdołałem unieść się na tyle, by uklęknąć w parodii postawy strzeleckiej, opierając się ciężko na kamieniu. Uniosłem broń, przytknąłem do ramienia – mało brakło, a znowu zacząłbym płakać, gdy dosłownie wsadziłem sobie kolbę w miejsce, w którym wyszedł grot jednej ze strzał, którymi wcześniej oberwałem – i zmusiłem zdrętwiałą lewą rękę do ruchu. Nic z tego, miałem w niej tak mało siły, że nie zdołałem broni nawet przeładować.

Było siedzieć cicho. Narobiłem tym takiego hałasu, że trudno, by nikt mnie nie usłyszał. Byli bardzo blisko.

Latarka błysnęła w przyzwyczajone do mroku oczy. Ciemna sylwetka dobrze zbudowanego mężczyzny w hełmie zasłoniła na chwilę szczelinę, którą się tu dostałem. Byłem w takim stanie, że pewnie zacząłbym kwilić i błagać go o litość, gdyby nie to, że nie mogłem nabrać aż tak dużo powietrza. Cały czas jak głupi mocowałem się z opornym zamkiem, lecz albo naprawdę byłem aż tak słaby, albo broń zacięła się na dobre.

Stał tak chwilę nade mną. Nie rozumiałem, dlaczego się zawahał. Milczał. Wyglądał jak ogromny posąg, jak istota nie z tego świata, przed którą czuło się jedynie strach i respekt... Zabawne, że pewnie ja sam musiałem dla demonów wyglądać w identyczny sposób. Jeśli nie jeszcze gorzej – nawet z tej pozycji łatwo mogłem określić, że Strażnik jest ode mnie sporo niższy. Wojskowe nawyki pozostały, odruchowo oceniłem go całego i swoje szanse w razie ewentualnej walki.

Jak można łatwo się domyślić, wychodziłem w tych kalkulacjach dość żałośnie.

Szlag, tak się trzęsłem, że zacięty karabin dosłownie tańczył mi w dłoniach. Nawet gdybym mógł strzelić, i tak niewykluczone, że nawet z tych najwyżej pięciu metrów bym nie trafił.

– Odłóż to!

Zimny męski głos rozciął ciszę jak dobrze naostrzony nóż. Wydawał mi się znajomy, lecz nie byłem w stanie przypasować go do żadnej z błyskających mi we wspomnieniach twarzy. Wystarczająco wiele energii włożyłem w zdziwienie się tym, że potraktował mnie jak człowieka. Na chwilę oderwałem policzek od lodowatej stali broni, ale spróbowałem ponownie wycelować, gdy drgnął w moją stronę.

Czułem się bezradnie jak niemowlę.

Mężczyzna westchnął ciężko, rozluźnił się, wyprostował. Opuścił broń i podszedł parę kroków. Widząc, że nadal szarpię się z zamkiem, złapał po prostu mój karabin za lufę, wyjął mi go z drżących dłoni i oparł o kamień z drugiej strony, bym nie mógł ponownie po niego sięgnąć. Swój ustawił tak, by latarka zdołała objąć większą część mojego schronienia, następnie przykucnął naprzeciw mnie.

– Czego chcesz? – wykrztusiłem. Znowu oplułem się krwią. Ile jeszcze jej miałem?

– Właściwie to... – Urwał, wzruszył ramionami. – Nieważne.

Miałem jeszcze nóż. Nie przypuszczałem, że jestem w stanie tak szybko go wyciągnąć i rzucić się na nieproszonego gościa tak, by zmusić go do reakcji. Po prostu nie wiem. Ten dziwny instynkt, który wciąż gdzieś tam w głębi siebie czułem, ta dziwna jakby obca wola, tylko czekająca, by objąć nade mną pełną kontrolę, wciąż nie pozwalała mi spokojnie czekać na to, co miało się wydarzyć. Kazała walczyć do utraty sił... I tak myślałem, że już dawno je utraciłem.

Facet od niechcenia złapał mnie za rękę, wykręcił nadgarstek tak, że musiałem rozluźnić palce, i puścił dopiero, gdy nóż z głuchym brzękiem potoczył się po pylistej ziemi. Zupełnie odruchowo pokazałem mu lekko zaostrzone zęby demona i zawarczałem z głębi piersi, lecz nawet tym się nie przejął. Interesujące.

– Tak myślałem – powiedział tylko i ze sporym opóźnieniem uwolnił moją dłoń.

– Wypierdalaj stąd – wycedziłem tylko w odpowiedzi i ciężko wsparłem się na kamieniu, gdy na dobre się rozkaszlałem.

– Nie uwierzyłem im, gdy powiedzieli, że jesteś demonem. – Powoli rozpiął paski hełmu i zdjął go. – Jakoś mi to nie pasowało. Demony przecież nie strzelają.

– A na kogo ja ci niby wyglądam? – Roześmiałbym się, gdybym tylko mógł.

– Nie wiem. – Znowu wzruszył ramionami. – Ale na pewno nie na demona.

– Zdecydowanie za mało ich w życiu widziałeś. – Tym razem traciłem siły chyba już na dobre. Było odrobinę inaczej niż jeszcze niedawno. Po prostu zaczynałem przysypiać. Głowa mi leciała, ledwo byłem w stanie utrzymać oczy otwarte.

Już wiedziałem, z kim miałem do czynienia. To właśnie był Fred. Wprawdzie dołączył do nas niedawno i był najmłodszy – miał bodajże ledwie dwadzieścia dwa lata – ale miał po prostu do tej roboty talent. Wiecznie poważny, wyglądający na nieco starszego niż w rzeczywistości, dobrze zbudowany i traktujący profesję Strażnika do bólu poważnie, bardzo przypominał mi mnie na samym początku. Może też dlatego chciałem go w swoim oddziale – wiedziałem, że jeśli choć minimalnie moje przypuszczenia się zgadzały, będzie z niego świetny Strażnik. Nie myliłem się. Szkoda tylko, że miałem tak mało czasu na obserwowanie tego. Czasem śmiano się, że jesteśmy braćmi – obaj niechętnie się uśmiechaliśmy, wyglądaliśmy dość podobnie i mieliśmy imiona, których nie pozwalaliśmy zdrabniać, choć u niego ostatecznie i tak skończyło się na Fredzie. Fryderyk było zbyt długie, by nadawało się do wymawiania w trakcie wydawania krótkich rozkazów. Gówniarz chodził za mną niemal krok w krok, zapatrzony jak w obrazek, ale nie widziałem w tym niczego dziecinnego. Nie było w nim choćby ułamka z dziecka.

Lubiłem go. Czasem mnie drażnił, ale ogólnie go lubiłem. Miał dobre zadatki na to, by w przyszłości stać się dowódcą.

Przyglądał mi się dłuższą chwilę, choć mało mnie to już obchodziło. Chciałem spać. Po prostu zasnąć...

– No dobra – westchnął wreszcie, poruszył się niespokojnie. – Powiedziałem im, że idę się tylko odlać, powinienem zaraz wracać.

– To spieprzaj – odparłem bez wahania. – Daj mi spać...

Niczym się nie przejmując, odpiął od pasa niewielką torbę na niezbędne wyposażenie i rzucił ją na ziemię przede mną. Zdjął rękawice i karwasze, podwinął rękawy koszuli najwyżej, jak się dało. Złapał mnie za naramiennik, obejrzał krótko ze wszystkich dostępnych stron.

– Dasz radę to zdjąć? – spytał wreszcie, szarpiąc za paski zbroi.

Zabolało. I to jak...

– Kurwa! – jęknąłem, odpychając go z zaskakującą siłą. – Łapy przy sobie, za mało się jeszcze znamy...

Wywrócił oczami, pokręcił głową z politowaniem i zaczął rozpinać sprzączki, do których miał dostęp.

– Co ty robisz, kretynie? – Gdy nie patrzył, wyciągnąłem mu nóż z pochwy przy pasie, skoro mój zarekwirował. Zamarł, gdy ostrze błysnęło mu tuż przed oczami. – Daj mi zdechnąć w spokoju.

– Wybacz, ale zaprotestuję – warknął, wreszcie okazując zdenerwowanie. – Jakbyś się jeszcze nie zorientował, próbuję zabrać się do składania cię do kupy. Więc usiądź na dupie i przestań się ze mną szarpać, grzecznie proszę.

– Że co? – Ponownie pozwoliłem sobie wyjąć nóż z dłoni. Tym razem byłem tak zaskoczony, że nawet nie zauważyłem, kiedy to zrobił. – Na jaką cholerę chcesz...? Tu już nie ma czego składać. W szpitalu mogliby nie dać rady, a co dopiero...

– Zamknij się.

– Fred, ja pierdolę...

– Zamknij się, albo naprawdę dam ci w pysk, przysięgam.

– Nie widzisz, czym jestem? – Słabo złapałem go za dłoń, próbując powstrzymać. – Dopiero co zabiłem czterech naszych, a kto wie, co robiłem wcześniej, gdy...

Zgodnie z obietnicą dostałem w pysk. I to tak, że mało brakło, a musiałbym wypluwać własne zęby.

– Nie bije się rannego – syknąłem jeszcze tylko słabo.

– Więc nie zmuszaj mnie, żebym to powtarzał. Usiądź na chwilę prosto.

Posłusznie uniosłem się na tyle, na ile mogłem. Podtrzymał mnie jedną ręką, co w moich oczach zakrawało wręcz na niemożliwość – spokojnie ważyłem koło stu kilo – i wreszcie ściągnął ze mnie zbroję. Gdy doszło do odklejenia koszuli od ran, zacząłem nieco protestować. Wcisnął mi własną rękawicę i kazał zagryźć; zaklął, widząc, że nie może położyć mnie na plecach tak, by nie zanieczyścić wszystkich ran. Wreszcie kazał oprzeć się o kamień.

– Wybacz, ale na znieczulenie mam tylko to. – Podsunął mi butelkę wódki. – Po morfinę musiałbym włamać się do magazynu.

– Wal się – pożyczyłem mu uprzejmie, napiłem alkoholu z gwinta, rozkaszlałem na całego. Nigdy nie piłem dużo, ale głowę miałem cholernie mocną. Gdy byłem gdzieś w połowie butelki, myślałem, że się porzygam, ale wciąż nie czułem się ani trochę pijany.

– Te, konował, twoje znieczulenie jest do dupy – burknąłem, gdy przypomniałem sobie, jak się oddychało.

– A ty marudzisz jak stara baba. Spokojnie, zaraz wejdzie. Zostaw mi trochę do odkażania, jeśli łaska.

Po jeszcze kilku łykach faktycznie weszło. Ponownie skupiłem się na żuciu rękawicy.

Nie wiem, ile czasu zajęło mu oczyszczenie i zaszycie ran. Znowu odpływałem, opary alkoholu dodatkowo mnie dezorientowały. Traciłem poczucie, co dzieje się ze mną samym. Być może nawet zaczynałem majaczyć – z jakiejś przyczyny Fred musiał kolejny raz dać mi w mordę, a żaden inny powód nie przychodzi mi do głowy.

Tak, każdy z nas musiał przejść obowiązkowe ćwiczenia z ratowania sobie nawzajem życia. Umieliśmy radzić sobie z ranami. Ale i tak kompletnie nie widziałem tego, że kilka szwów zdoła mnie uratować. Chociaż może coś jednak było w tym micie o nadzwyczajnej wytrzymałości demonów – i tak za cud mogliśmy uznać to, że jeszcze oddychałem. Nie wiem, ile mieściło się we mnie krwi, skoro już tyle jej straciłem, a coś wciąż we mnie pozostawało.

Z całych sił ściskałem ten cholerny różaniec. Być może modliłbym się, gdybym tylko umiał. Nigdy nie wierzyłem w Boga, lecz niepozorny przedmiot stał się dla mnie czymś w rodzaju amuletu. Był ze mną przez cały ten czas. Skoro nie zgubiłem go do tej pory, to znaczy, że coś w nim było. Coś...

Nie umiem tego opisać. Po prostu stał się dla mnie czymś ważnym. Jakimś rodzajem tarczy, być może chroniącej mnie jedynie przede mną samym.

Fred po wszystkim owinął mnie ciasno bandażem, położył na wytrzaśniętym nie wiadomo skąd materiale, bym nie uwalał świeżych opatrunków błotem, i kazał się nie ruszać. Przysnąłem, obudziło mnie dopiero to, jak wrócił z naręczem drewna. Wrzucił je do skalnego kotła, ponownie zniknął, wrócił z podobną paczką. Błyskawicznie rozpalił niewielkie ognisko.

– Wiesz, co się robi z ogniskami. – Palcem wskazał na zapas suchych gałęzi. – Dorzucaj w miarę możliwości. Tego, co z tobą będzie, jeśli się przeziębisz, chyba też nie muszę tłumaczyć. Ubrań żadnych ci nie wziąłem, następnym razem coś przyniosę.

– A już myślałem, że zostawisz mnie w spokoju – wybełkotałem.

Zmiażdżył mnie spojrzeniem, które tak często widziałem w lustrze. Wcisnął mi w dłonie swoją torbę.

– Masz tu zapasowe opatrunki. Dobrze by było, gdybyś je sobie zmienił rano, jeśli nie przyjdę. A nie obiecuję. Nie mogę zwracać na ciebie uwagi. To pewnie też rozumiesz. Żarcia trochę też tam wrzuciłem. W sumie nie wiem, co teraz jesz. – Podniósł z ziemi mój karabin, obejrzał ze wszystkich stron, spróbował przeładować. Zaklął, gdy dźwignia nie drgnęła. Spróbował wydłubać zaklinowany nabój palcami, wreszcie jednak wręczył mi swoją broń, gdy już nacieszyłem się torbą. – Ten będzie pewniejszy. Ale wiesz, postaraj się nie strzelać do naszych, jeśli nie będziesz musiał.

Jeśli to miał być dowcip, to ewidentnie przeleciał z gwizdem. Skrzywiłem się tylko, warknąłem coś bliżej niezrozumiałego i zamknąłem oczy na znak, że rozmowa skończona. Tuliłem ten głupi karabin jak największy skarb. Jeśli umrzeć, to tylko z bronią w ręku, jak to mówią...

– Potrzebujesz czegoś jeszcze? – spytał na odchodnym i stropił się szybko. – No tak, głupie pytanie...

– Masz fajki? – przerwałem mu wpół słowa.

Przez chwilę wyglądał na zaskoczonego. Musiał na dobre przetrawić niespodziewaną zmianę tematu, zanim wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów i wręczył mi ją razem z badziewną zapalniczką.

I odszedł. Zostawił mnie.

I już nie wrócił.

Nie wiedziałem, co się z nim stało. Próbowałem o tym nie myśleć. Wystrzały z broni palnej słyszałem do samego świtu, a nawet jeszcze dłużej, co nie zdarzyło się nigdy do tej pory. Musieli mieć naprawdę poważne problemy – karabinów używało się tylko w wyjątkowych przypadkach.

Goiłem się zaskakująco szybko – nie wiem, jak to możliwe, ale ze zdychającej kupki nieszczęścia szybko przemieniłem się w zdrowiejący kłębek nerwów, roznoszony przez przesadną energię. Już następnego wieczoru mogłem w miarę swobodnie usiąść, nie ryzykując mdłości i zawrotów głowy. Perfekcyjnie założone szwy sprawiały, że krew praktycznie nie płynęła, a tkanki szybko odzyskiwały normalny kolor. Zadziwiające. Człowiek prawdopodobnie wcale by się z tego nie wylizał, a ja?

Zmieniałem opatrunki rzadziej, niż powinienem, jadłem też niewiele. Fred się nie pokazywał. Wątpiłem, że by o mnie zapomniał. Następna noc też upłynęła pod znakiem toczącej się nieopodal bitwy.

Szlag mnie trafiał, że nie mogę tam iść i sprawdzić, co się dzieje.

To więcej niż pewne, że Strażnicy będą chcieli mnie zabić. Należał mi się przynajmniej sąd polowy – i to tylko przy pomyślnych wiatrach. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Tylko że chciałem im pomóc. Nie mogłem ich tak zostawić. Musiałem coś zrobić...

Następnego dnia zacząłem chodzić. Tkanki wewnątrz wciąż bolały jak skurwysyn, gdy się ruszałem, lecz z zewnątrz szwy bardziej już przeszkadzały, niż w czymkolwiek pomagały. Próbowałem spacerować, ostrożnie rozruszać zastałe mięśnie.

A jeszcze następnego dnia ostatecznie założyłem zakrwawioną zbroję, wziąłem nowy karabin i kilka zapasowych magazynków i poszedłem w przysłowiowy świat. Byłem już cholernie głodny. Łuku nie brałem – nie zdołałbym go naciągnąć.

Powoli zapadał zmrok. W lesie nie widziałem słońca, lecz przebijające się gdzieniegdzie między gałęziami niebo ciemniało z chwili na chwilę. Gdzieś niedaleko rozległ się pierwszy strzał. Wciąż dość wolno, ale jednak zmierzałem w stronę miejsca, w którym umarłem...

Tak, wszedłem do lasu demonów. Co mi mogły zrobić, skoro byłem jednym z nich? Mgła snuła się pomiędzy wysmukłymi sosnami gęstymi jak mleko pasmami, gdzieniegdzie migały w niej przygarbione ludzkie sylwetki. Ludzkie... ale to nie byli Strażnicy.

Podążyłem za demonami. Śpieszyły się gdzieś, a było ich cholernie dużo. Obserwowałem je; warknąłem na około siedemnastoletniego chłopaczka, gdy potrącił mnie ramieniem. O dziwo spuścił szybko wzrok i wycofał się, nie chcąc więcej wchodzić mi w drogę. Roześmiałem się na to jak wariat.

Byliśmy już niedaleko pierwszego z domów – otwarte na tyłach ogrodzenie zapraszało do ogrodu, we mgle przypominając ogromną bramę z zaświatów. Pod ciężkimi butami zachrzęściły pierwsze dary.

Syknąłem, gdy strzała świsnęła w powietrzu dosłownie tuż obok mojego ucha. Szybko dopadłem do najbliższego drzewa i schroniłem się za nim, przeładowałem karabin, położyłem palec na spuście. Wygląda na to, że dla chłopaków jestem całkiem dobrze widoczny, więc lepiej nie wchodzić im w drogę i gdzie indziej znaleźć sobie dobre stanowisko.

Chłopak, którego dopiero co postawiłem do pionu, wyrósł jak spod ziemi dziesięć metrów dalej. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem, dłuższą chwilę poświęcił broni w moich rękach, syknął wreszcie i ruszył niepewnie, wciąż nie mogąc się zdecydować, czy aby na pewno jestem dobrym celem ataku. Nie byłem. Błyskawicznie podniosłem karabin i ściągnąłem spust praktycznie bez celowania. Aż okręcił się w powietrzu i upadł, przewracając swojego kryjącego się w gęstszej mgle pobratymca.

Perfekcyjnie. Sam się tego nie spodziewałem. Roześmiałem się w głos.

Ciekaw byłem, co musieli myśleć o tym Strażnicy. Pewnie patrzyli po sobie z niepokojem, próbując zorientować się, kto przeszedł na broń palną bez wyraźnego rozkazu. Do tego jeszcze ten śmiech...

Otrząśnijcie się szybciej, kretyni, bo tutaj naprawdę coś się dzieje...!

Demonów było cholernie dużo – nawet w swoich na wpół zamazanych wspomnieniach sprzed przebudzenia nie umiałem znaleźć aż tylu. Była ich dosłownie cała pieprzona armia. Nawet mnie przeszedł dreszcz na ten widok. Strzeliłem do jeszcze dwóch i zmieniłem pozycję, niemal wpychając się w czyjś zasięg – kolejna strzała wbiła się w drzewo tuż nad moją głową.

Oj, bracia, coś chyba wam skuteczność spada... Za czasów mojego dowództwa nie było mowy o tak idiotycznym strzelaniu na oślep.

Kolejny, tym razem kobieta. Strzał praktycznie z przyłożenia powalił ją na ziemię; przeskoczyłem nad ciałem. Następny rzucił się na mnie z zaskoczenia, przyłożyłem mu więc kolbą z taką siłą, że czaszka pękła jak skorupka jajka. Nie wiedziałem, że mogę mieć aż tyle siły w takim stanie. Rany zabolały, żebra dały się we znaki całkiem solidnie, ale zdołałem nie wydać żadnego dźwięku. Odszedłem na chwilę na bok i oparłem się o drzewo, by złapać oddech. Demony więcej same z siebie mnie nie atakowały. Widziały mnie, czasem warczały i szczerzyły ostre kły, gdy wyczuwały moją słabość i zapach mojej krwi, ale żaden nie odważył się podejść bliżej, gdy odwzajemniałem się tym samym. Niesamowicie mnie to bawiło. Nie czułem się jednym z nich. Miałem nawet wrażenie, że wcale nie jestem aż tak podobny do nich z wyglądu. Chociaż może byłbym, gdybym starał się ciągle szczerzyć zęby? Nie, chyba naprawdę miałem mniej ostre kły niż one.

Odstrzeliłem jeszcze kilka, lecz nie mieszałem się szczególnie w walkę. I tak nie wyglądała mi na aż tak zaciekłą, jak poprzednie, które mogłem tylko słyszeć. Strażnicy nie przerzucili się na broń palną – nie musieli, bo wrogowie sprawiali wrażenie powolnych i rozleniwionych – ale wciąż miałem jakieś głupie wrażenie, że... są naprawdę zmęczeni. Pudłowali nad wyraz często, część demonów jedynie ranili, zamiast zabijać. Skrupulatnie zbierałem wszystkie nadające się jeszcze do użytku strzały, choć miałem drobne problemy ze schylaniem się, i interweniowałem tylko w ostateczności.

Gdy nieco ucichło, zakradłem się do ceglanego domu, nożem wyłamałem zamek drzwi balkonowych i dostałem się do środka.

No cóż, byłem pewien, że zastanę tam to, do czego przywykłem: trzęsącą się ze strachu, być może modlącą się rodzinę, którą znałem dobrze z widzenia... lecz środek był zupełnie pusty. Zniknęła część rzeczy, lecz nie wszystkie – dom wyglądał na opuszczony w wielkim pośpiechu. Pozwolili im się wyprowadzić? W głowie mi się to nie mieściło.

Czy może... kazali?

To już przynajmniej mam odpowiedź na to, dlaczego tamtego pamiętnego dnia poczęstowali mnie strzałą, gdy tylko wychyliłem się zza baneru. Wiedzieli, że tu nikogo nie ma, więc strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Tylko co sprawiło, że ci ludzie się wynieśli?

Mogłem tak zastanawiać się godzinami, ale zdecydowanie powinienem zrobić to później.

Spośród przynajmniej tymczasowo bezpańskich rzeczy wygrzebałem plecak. Nie mogąc się powstrzymać, zgarnąłem do niego kilka książek z porządnego regału, ciesząc się, że tym razem nie muszę wygrzebywać ich z darów z dyszącymi nad karkiem demonami; wziąłem pierwszy lepszy koc, korzystając z okazji, i przeszedłem się do kuchni. Zaplanowana kradzież zamieniła się w coś w rodzaju spokojnych zakupów... Niestety z jedzeniem wcale mi się nie poszczęściło. Lodówka była zupełnie pusta, w szafkach znalazłem tylko kilka paczek ryżu i kaszy i wyjątkowo smutne czekoladowe ciasteczka, o których ewidentnie musieli zapomnieć, tak tam nie pasowały. No ale lepsze to niż nic. Choć plecak był już pełen, pokusiłem się jeszcze o garnek – nie będę przecież ryżu jadł na surowo.

Gdy na sam koniec bez większych nadziei zajrzałem do ostatniego schowka – wiklinowego kosza pod stołem – czekało mnie przyjemnie zaskoczenie. Szybko pożyczyłem jeszcze jeden plecak i niemal do granic możliwości wypchałem go atrakcyjnymi fantami – byłem tak głodny, że konserwy z tuńczykiem w sosie własnym, groszkiem, kukurydzą, paprykarzem i drobiowym pasztetem wyglądały w moich oczach jak zapowiedź najwystawniejszej uczty w moim życiu. Papierosów niestety nigdzie nie znalazłem, a tak chciało mi się jarać, że aż mnie skręcało.

Wróciłem do mojego skalnego kotła. Czułem się w nim zaskakująco dobrze.

Następne noce spędzałem podobnie, choć nieco rozważniej. Nie chciałem jeszcze przesadzać – rany wciąż bolały – więc wybierałem sobie wygodne miejsce do strzelania, z którego Strażnicy nie mogli mnie widzieć, i bawiłem się w snajpera. Demonów naprawdę było wiele, ponadto wydawało mi się, że z każdą nocą stają się coraz zajadlejsze, ale nie byłem pewien, na ile to prawda, a na ile jedynie złudzenie podsuwane przez szukający rozrywki mózg.

Nudziło mi się. Tak, to chyba był mój najpoważniejszy problem.

Nigdy nie spałem dużo. W dzień zajmowałem się głównie ostrożnymi treningami – stopniowo przypominałem sobie walkę szablami, maczetą, nożem, po trzech dniach zacząłem nawet strzelać z łuku. Z początku próbowałem przyzwyczaić się do tego, z którego bezimienny Strażnik wpakował mi dwie strzały w plecy, lecz był znacznie słabszy od mojego. Zupełnie nie mogłem do niego przywyknąć, więc postanowiłem zaryzykować ze swoim. Wydawało mi się, że jest w wystarczająco dobrym stanie, by dało się go używać. Cięciwę wypadałoby nasmarować, lecz jedynym tłuszczem, jaki miałem, był ten w sosie z tuńczyka, z oczywistych względów więc odłożyłem to na czas nieokreślony.

Problemy pojawiły się dopiero czwartej nocy.

Coś mnie podkusiło, żeby wybrać się na polowanie w pełnym wyposażeniu. Nie umiałem wytłumaczyć, co takiego spowodowało, że miałem nieprzyjemne przeczucia, że coś się wydarzy. Może to, że mgła pojawiła się zadziwiająco wcześnie, bo jeszcze gdy świeciło słońce? Może dziwny, niemożliwy do opisania zapach, jaki ze sobą niosła? A może ten cholerny szósty zmysł, który włączał mi się w najmniej spodziewanych momentach? Nie wiem.

Poszedłem na miejsce gdy było jeszcze widno. Wdrapałem się na starą komórkę w rogu ogrodu – przed oczami Strażników zasłaniały mnie wybujałe gałęzie niewysokiej sosny rosnącej po drugiej stronie płotu, a na demony miałem stamtąd doskonały widok.

Zaczęło się tak jak zwykle – pierwsza fala, kilka strzałów, kilka wykrzyczanych rozkazów niesionych echem między drzewami, warkoty zdrowych demonów i skamlenie rannych... Pierwszy raz wziąłem ze sobą łuk – przyjemnie było patrzeć, jak szybko wracam do formy: ledwie kilka musiałem zabić, by znowu wprawić się na tyle, by celować w prawe oko.

Tylko że...

Nie wiem, co dokładnie sprawiło, że Strażnicy pojawili się bliżej. Zwykle zatrzymywali się tuż za bramą, przy płocie od strony drogi, i po prostu stamtąd celowali do tego, co widzieli, bardzo rzadko zbliżali się do granicy wytyczanej przez schody tarasu dużego domu. Zdziwiłem się, gdy nagle pojawili się dosłownie wszędzie. Było ich przynajmniej dziesięciu – wlali się szeroką falą do ogrodu, wgryźli ostrym klinem w białą mgłę, która w moich demonicznych oczach wręcz świeciła w mroku nocy, i...

Gonili jakąś większa grupkę demonów tylko po to, by ta naprowadziła ich na jeszcze większą. Zrobił się kocioł, ktoś krzyknął, ktoś przeklinał. Rozpętał się taki chaos, że nie mogli strzelać bez obaw, że nie pozabijają się nawzajem.

Wkurwiłem się. Bo co oni niby robili? Jak wielkim idiotą musiał być mój następca, że pozwolił na coś takiego? Nosz ja pierdolę, to miało być samobójstwo w pięknym stylu, czy co?

Odstrzeliłem kilka demonów, lecz było ich za dużo. Klnąc w głos, przerzuciłem łuk przez plecy, zeskoczyłem z wiaty, złapałem za szable i wskoczyłem w największe zamieszanie.

Nie, nie czułem się na siłach na takie akcje. Ale co miałem zrobić? Nie mogłem pozwolić im zginąć...

Być może miałem nadzieję, że ratowaniem im tyłka zmażę swoje własne winy.

Rany nie bolały. Prawdziwym problemem były te źle pozrastane żebra, lecz starałem się nie zwracać na nie uwagi. Adrenalina. Adrenalina pomaga zapomnieć o takich niedogodnościach. Trudno w końcu zastanawiać się nad tym, co akurat kłuje cię w boku, gdy walczysz jednocześnie o własne życie.

Ciąłem. Precyzyjnie, perfekcyjnie – tak, jak od lat tylko ja potrafiłem to robić. Kilka kopniaków podkutymi butami pozwalało poradzić sobie z pozostałą częścią, gdy przeciwników robiło się za dużo, na inne wystarczyło przekonująco warczeć, i same schodziły mi z drogi. Stal świstała w powietrzu, a ja działałem jak robot. Jakbym wpadł w trans. Tak, jak kiedyś.

I wreszcie bardzo dokładnie czułem, że żyję.

Grupa powoli się kruszyła. Dwóch Strażników padło, krew jednego z nich piekła mnie nieprzyjemnie w policzek. Nie zdążyłem. Po prostu nie zdążyłem. Zrobiłem wszystko, co mogłem – wszystko to, co robiłem zawsze – a nie zdążyłem. Co tu się działo?

Rozpoznałem z pewnym trudem, kto tu dowodził. Rzuciłem się w jego stronę – pal licho, że mnie zobaczy, coś przecież musiałem mu powiedzieć. Musiałem, bo oni powinni natychmiast się stąd wycofać...

Demon rzucił się na wielkiego faceta dosłownie znikąd – po prostu nagle wyłonił się z plamy mroku, jakby się zmaterializował. Nie myśląc wiele, podrzuciłem jedną ze swoich szabli, złapałem odwrotnym chwytem i cisnąłem nią jak oszczepem, starając się włożyć w to całą swoją nadludzką siłę. Może i była dość lekka, ale w ciało demona weszła jak w masło. Trup padł do stóp dowódcy Strażników w momencie, w którym ja pojawiłem się za jego plecami.

– Co wy tu, kurwa, robicie?! – ryknąłem na niego głosem, którego sam używałem podczas lat dowodzenia, gdy oddział potrzebował motywacyjnego kopa w dupę.

Podskoczył, odwrócił się gwałtownie, mało nie ciął mnie maczetą. Bez większego trudu zablokowałem mu rękę. Ledwo powstrzymałem się od tego, by warknąć na niego jak na demona.

– Po kiego chuja wyszliście tak daleko?! – krzyczałem dalej. – Który taki mądry, że na to wpadł?! Słuchasz mnie w ogóle?!

Widząc, że mężczyzna w hełmie wciąż nie reaguje, wolną ręką palnąłem go między oczy. Lekko, na tyle tylko, by oprzytomniał. To też miałem już opanowane do perfekcji. Nieraz w ten sposób leczyłem braci z ataków paniki.

Otrząsnął się nagle, wyrwał z mojego uścisku, pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Jan? – wydukał po dłuższej chwili. – Ale przecież ty...

– Na pogaduchy spotkamy się kiedy indziej, co? – prychnąłem i pchnąłem go bezceremonialnie w stronę reszty. Demony na moment odpuściły, więc wszyscy, którzy przeżyli – osiem par oniemiałych oczu – wpatrywało się we mnie z niedowierzaniem. – Zabierz ich stąd!

– Jan, kurwa, przecież ty nie żyjesz! – wyrwało się innemu.

– Spierdalać stąd! – wydarłem się na nich ostatecznie i w ostatniej chwili odwróciłem, by załatwić szybko wyciągniętą maczetą demona, który już niemal siedział mi na plecach.

Podchodziły tu. Znowu tu podchodziły, a były ich dziesiątki.

Zawahali się na chwilę, lecz dowódca na szczęście otrząsnął się jako pierwszy. Krzyknął coś do nich, zaklął raz i drugi, i przegnał wreszcie zbaraniałe stadko z powrotem w kierunku ulicy.

Straciłem rachubę, ile demonów musiałem zabić tej nocy, by ostatecznie nie ruszyły z nimi. Nigdy jeszcze nie były tak śmiałe.

Gdy o świcie wróciłem do swojej groty, zorientowałem się, że mam na sobie nie tylko obcą krew. Byłem jednak tak zmęczony, że po prostu nie byłem w stanie zajrzeć pod koszulę i sprawdzić, co dzieje się ze szwami. Nie mogłem. Położyłem się na gołej ziemi, nie dawszy rady dowlec się do prowizorycznego posłania, i zasnąłem tak, jak stałem – w zbroi i pełnym wyposażeniu.

Zasnąłem, czy może straciłem przytomność ze zmęczenia? Diabli wiedzą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top