Nie tak mroźna Gwiazdka

Zimny wiatr smagał go po twarzy, gdy biegł tak szybko, jak tylko potrafił. Musiał zdążyć, musiał! To był ostatni autobus, nie mógł się na niego spóźnić. Cały się spocił, ale nie przejmował się, bo jeśli nie dotrze na przystanek na czas, będzie musiał wracać do domu na piechotę, a bardzo tego nie chciał. Dlaczego to jemu kazano zostać, by pozsuwać krzesła? No tak, tylko on był na tyle powolny, by nie zdążyć ulotnić się w porę.  Ta prosta czynność opóźniła go wprawdzie tylko o niecałe dwie minuty, jednak to wystarczyło. Teraz musiał pędzić, by nie przegapić ostatniego autobusu. Co za sadysta wymyślił lekcje do godziny szesnastej trzydzieści dzień przed Wigilią?

Dotarł na przystanek akurat na czas, by zobaczyć autobus znikający za zakrętem. Zatrzymał się, zgięty wpół, dostał zadyszki. Po prostu nie mógł uwierzyć. Przeklął kilka razy pod nosem, czemu miał aż takiego pecha? Na domiar złego padał śnieg. Niewiedział, czy płakać czy się cieszyć, bo jednak ostatnimi czasy to była rzadkość. Przynajmniej Emi się ucieszy, pewnie będzie chciała ulepić bałwana. Postanowił złapać się tej pozytywnej myśli, ratowała go przed kompletnym załamaniem. Odetchnął kilka razy, musiał ochłonąć i wyruszyć jak najszybciej. Zrobiło się ciemno, nie miał już nic do stracenia. Nikt go nie podwiezie, jedyny samochód miał tata, który jeszcze pracował. Niefortunnie winnym miasteczku, niż to, w którym mieściła się szkoła Marka, inaczej przeczekałby u niego. Dziś miał zmianę do późna, zanim skończy, Marek przy dobrym układzie już będzie w domu. Rozejrzał się po okolicy, wokół nikogo nie było. Wszystkich już dawno pochłonęły przygotowania do Świąt. Został sam na opustoszałej ulicy na skraju miejscowości, lepiej będzie, jeśli już zacznie wracać. Przegrzebał plecak w poszukiwaniu czegoś odblaskowego, ale niczego nie znalazł. Nie przewidział, że pewnego dnia będzie musiał wracać na piechotę, aż dziwne, z jego szczęściem mógł się tego spodziewać. Musiał włączyć latarkę w telefonie, może dzięki temu będzie chociaż trochę widoczny. Zerknął na wyświetlacz, zostało mu sześćdziesiąt cztery procent, jeśli zrezygnuje ze słuchania muzyki, powinno wystarczyć. Musiał jeszcze zadzwonić do mamy, na pewno będzie się martwić, okropność. Nie zwlekał dłużej, wybrał odpowiedni numer i nakreślił sytuację. Oczywiście, że mamie chłopaka nie podobał się pomysł z samotnym powrotem.

—Nie możesz poprosić kogoś, żeby cię podwiózł? Albo wiesz co, poczekaj na tatę...

—Mamo, spokojnie, dam radę wrócić sam. Będę, zanim tata w ogóle skończy pracę, nie ma sensu, bym na niego czekał — tłumaczył.

—No dobrze, ale jakby coś się działo, to dzwoń od razu i bądź ostrożny. Mało to podejrzanych typów kręci się teraz po lasach...

—Naprawdę wszystko będzie w porządku, nic mi się nie stanie. Kocham cię, pa.

—Też cię kocham, Marek. Uważaj na siebie.

Rozłączył się i odpalił latarkę w telefonie, po czym bez dalszego zwlekania wyruszył. Silny wiatr ciął go po twarzy lodowatym śniegiem, nie musiał długo czekać, aż mróz zacznie go szczypać w nos i policzki. Było tak zimno, że co jakiś czas musiał przekładać telefon z ręki do ręki, by ogrzać dłoń w kieszeni, bo nawet rękawiczki nie pomagały.

Samotna wędrówka nie była jego największym marzeniem, wolałby mieć kogoś ze sobą, móc się do kogokolwiek odezwać. Po jednej stronie ciągnął się mroczny, nieskończony las, a po drugiej bezkresne białe pola, w oddali dostrzegł tory kolejowe. Szkoda, że nie mógł sobie wrócić pociągiem, mieszkał pośrodku niczego. Z kolejnej stacji miałby jeszcze dalej, niż ze swojej szkoły. Z braku innego wyjścia musiał iść na piechotę. Starał się nie spoglądać w stronę złowrogiej puszczy, bał się, że zaraz coś lub ktoś z niej wyskoczy. Oczywiście wiedział, że ten strach był głupi i kompletnie nieuzasadniony, bo w jego wsi od wieków nic niebezpiecznego ani nawet specjalnie ciekawego się nie działo, ale mimo tego wciąż nie mógł się go pozbyć. Przecież kiedyś musiał być ten pierwszy raz, może to właśnie dziś w tej wiosce po raz pierwszy wydarzy się coś złego? Potrząsnął głową, by odpędzić od siebie tę myśl, mimowolnie jednak przyspieszył kroku. Pochylił też głowę, bo śnieg zaczął wpadać mu do oczu.

Pozostawiony sam sobie, oddał się rozmyślaniom. Dziś przyjeżdżali jego kuzyni, Adam i Piotruś. Nie widział ich od wakacji, mieszkali dość daleko. Piotrka całkiem lubił, był raczej typowym dzieckiem, nie za marudnym i nie przesadnie wesołym. Nawet zainteresowania miał dosyć zwyczajne. Raczej nie będzie sprawiał większych problemów, zwłaszcza, że padało tyle śniegu. Zbudują razem jakieś igloo, urządzą bitwę na śnieżki, da młodemu trochę poopowiadać o dinozaurach i powinno pójść jak z bańki. Cięższe mogło się okazać niańczenie „małego sadysty", czyli Adama. Czasem w swoim kuzynowskim gronie mówili o nim „Adam Ci W Twarz", bo taki pseudonim faktycznie do niego pasował. Pomijając oczywiście szkolne bójki, w które wdawał się średnio raz na tydzień, wyjątkowo łatwo było wyprowadzić go z równowagi. Często krzyczał na innych, zdarzało mu się rzucać przedmiotami oraz w każdym konflikcie musiał mieć ostatnie słowo. Nie należał do osób, które odpuszczały, kiedyś Emi przez przypadek zgubiła jego ulubiony samochodzik, a on w odpowiedzi obciął na łyso jej lalkę Barbie. Autko oczywiście się znalazło, ale lalka był trwale zniszczona. Z Adamem się nie zadzierało. Sprawiał wrażenie, jakby nikogo tak naprawdę nie lubił. Święta w jego towarzystwie będą istną mordęgą.

Zatrzymał się, tam, na drodze, coś stało. Chyba jakieś zwierzę, a raczej kilka zwierząt. Stanął nieruchomo, opadający śnieg utrudniał mu widoczność, nie potrafił rozpoznać stworzeń. Bał się podejść, bo mogły go zaatakować, ale inaczej przecież nie wróci do domu, a nie mógł tu czekać wieczność. Wtem przypomniał sobie, że wciąż miał włączoną latarkę. Zwierzęta musiały go dostrzec, tylko dlaczego w takim razie nie uciekły? Chciały go zaatakować? Gaszenie teraz światła byłoby głupotą, zwróciłby na siebie uwagę. Musiał być ostrożny. Cofnął się powoli, a wtedy nieopatrznie poślizgnął się i wpadł do rowu, całego zasypanego teraz śniegiem. Przynajmniej miał miękkie lądowanie. Niestety hałas spłoszył zwierzęta, które natychmiast poderwały się dobiegu. Popędziły w jego stronę jak szalone, rozpaczliwie próbował wygrzebać się ze śniegu. Nie zdąży, na pewno nie zdąży. Zasłonił się przedramieniem, już kompletnie nie wiedział, co miał ze sobą zrobić. Zwierzęta gnały tuż obok niego, ale...żadne go nie tratowało. Odważył się spojrzeć. Biegły równo, po drodze. Na początku myślał, że to jelenie, jednak były zbyt duże. Łosie również odpadały, im dla odmiany te zwierzęta nie dorastały do pięt. Widział kiedyś łosia, był o wiele większy. To musiało być coś innego. Tylko co i dlaczego pojawiło się ich tak dużo? Nigdy wcześniej nie widział takich zwierząt, a teraz nagle zjawiło się tu całe stado. Dobre trzy minuty zajęło im wszystkim wyminięcie Marka. Gdy odprowadził ostatniego przerośniętego jelenia wzrokiem, spostrzegł że ktoś stał po drugiej stronie ulicy, tuż przy wyjściu z lasu. Marek u mało nie dostał zawału, kiedy go zobaczył. Niewysoki mężczyzna musiał wyjść z ciemnego gaju, w czasie gdy zwierzęta biegły drogą. Co tutaj robił o tej porze? W takich warunkach nie było mowy o wieczornym spacerku, musiał także skądś wracać lub dokądś zmierzać. Dokąd?

Przestało go to zastanawiać, bo mężczyzna zaczął iść w jego stronę. Marek ponownie spróbował się wygrzebać ze śniegu, ale kiepsko mu to wychodziło, tylko się zapadał. Był pewien, że ten facet zaraz na niego napadnie, ale on jedynie stanął nad nim i wyciągnął do niego dłoń.

— Widzę, że przyda ci się pomoc — powiedział, z lekkim uśmiechem. Nie był to uśmiech szaleńca, co Marek odnotował z ulgą, ale raczej starszego brata, który schował coś młodszemu rodzeństwu i właśnie czeka, aż się ono zorientuje, a przynajmniej takie miał skojarzenie. Uśmiech ni to złośliwy, ni to radosny, ale bił od niego dziwny spokój.

Niepewnie złapał jego rękę, w końcu udało mu się wydostać z zaspy śnieżnej. Przyjrzał się mężczyźnie. Jego twarz okalała długa, siwa broda, przez co sprawiał wrażenie jakby miał siedemdziesiąt lub sto lat, aż ciężko było określić. Całokształtu dopełniały zmarszczki, w których zaczął osiadać śnieg. Nosił dziwny płaszcz, Markowi przywodził on na myśl ciotkę Jadwigę, którą chyba lubił najmniej ze wszystkich sióstr mamy. Zawsze ubierała takie dziwne, szarobrązowe płaszcze, swoim kolorem przypominające stare kamienice. Okropność. Jedynym w miarę wesołym elementem ubioru tego gostka była ciemnozielona czapka z pomponem.

— Co robisz sam na drodze o tej porze? — zapytał starzec z zaniepokojeniem.

— Mógłbym pana zapytać o to samo — prychnął Marek, bo niemiał ochoty zwierzać się obcemu człowiekowi, ale wnet pojął, że to nie było zbyt miłe, więc szybko się zreflektował: —przepraszam, zimno jest.

Spodziewał się, że ten człowiek się zdenerwuje, zacznie na niego krzyczeć albo wygłosi długie kazanie o szacunku do starszych, ale ten jedynie uśmiechnął się pobłażliwie.

— Tak, zapowiada się bardzo mroźna Gwiazdka — zamyślił się. Spojrzenie jego brązowych oczu powędrowało gdzieś w dal, za chłopaka, aż ten nabrał ochoty, by się obejrzeć, jednak się powstrzymał.

— Wie pan co, muszę już iść — rzucił niepewnie Marek, bo trochę niepokoił go ten człowiek.

—Och, oczywiście, chłopcze, wybacz, ale zanim odejdziesz miałbym do ciebie jeszcze jedną prośbę. Masz może przy sobie coś dojedzenia?

Czyli tylko o to chodziło mu od samego początku. Pewnie był jakimś pijakiem lub bezdomnym, zresztą, jaka to różnica? Marek mógłby po prostu powiedzieć, że nie i uciec, ale miał jeszcze jedną bułkę w plecaku, a i tak by jej raczej nie zjadł. Uznał, że odda ją temu mężczyźnie i szybko odejdzie, może wreszcie się od niego odczepi. Nieco się ociągając wyjął kanapkę z plecaka i mu podał.

— Proszę, mam tylko tyle, naprawdę muszę już lecieć —rzucił pospiesznie i już chciał odejść, ale facet znowu się odezwał. Marek nabrał ochoty, by ponownie wskoczyć do tego rowu i zasypać się śniegiem, aż do wiosny.

— Zaczekaj, chłopcze, zanim odejdziesz w swoją stronę, mam tu jeszcze coś dla ciebie. — Zaczął grzebać po kieszeniach.

Marek westchnął głęboko, jeszcze tego mu brakowało, żeby ten gostek wcisnął mu narkotyki lub inny badziew. Ewidentnie był pijany.

— Proszę pana, ja naprawdę muszę już iść, rodzice się martwią...

— Tak, tak, chłopcze, rozumiem, to tylko drobny upominek...

— Naprawdę dziękuję, ale nie wolno mi przyjmować prezentów od obcych. — Spróbował się uśmiechnąć. — Wesołych Świąt!

Odbiegł jak najszybciej mógł. Skończyła mu się cierpliwość, chciał już po prostu znaleźć się w ciepłym domu. Ten człowiek zabrał mu już wystarczająco dużo czasu.

„Nienawidzę mieszkać w Gazetach" — pomyślał, wciąż zdezorientowany całą tą sytuacją.

***

W domu od progu przywitała go młodsza siostra. Dziewczynka od razu rzuciła się na Marka, nie czekała nawet, aż zdejmie kurtkę. Kiedy w końcu go puściła, spojrzała na niego gniewnie.

— Nie było cię dłużej, niż zwykle — wytknęła mu z wyrzutem.

— Wiem, Emi, przepraszam, autobus mi zwiał. — Poczochrał ją po już i tak roztrzepanych włosach.

Mama chłopaka wyjrzała tylko na niego z kuchni.

— O, jesteś już. Chodź tu, zrobisz sałatkę jarzynową, akurat warzywa się ugotowały — zawołała na niego.

„Dopiero wróciłem" — chciał powiedzieć, ale ugryzł się w język. Zamiast tego poszedł umyć ręce, z mamą się nie dyskutowało.

Było jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, pomijając oczywiście jedzenie, musieli także dokończyć porządki, bo w tym roku kolacja wigilijna miała odbyć się u nich. Marek najbardziej lubił, gdy rodzina zbierała się w domu jego babci i dziadka, tak jak rok temu, tam zawsze było jakoś tak... nostalgicznie i rodzinnie. Szkoda, że do kolejnych Świąt spędzonych w tamtym miejscu jeszcze trzy lata. Tradycją było, że co roku na Wigilię przyjeżdżali do kogoś innego. Zdaniem Marka ten zwyczaj w ogóle nie miał sensu, jakby nie mogli po prostu co roku jeździć do babci i dziadka. Na ile się orientował, każdy najbardziej lubił świętować tam. Cóż, niestety tradycja to tradycja.

Tata wrócił około godzinę później. W tamtej chwili Marek cieszył się, że nie czekał na niego na przystanku. Chyba by tam zakwitł, ewentualnie zamarzł na śmierć.

— Nie rozbieraj się, leć napalić w piecu — krzyknęła na niego żona znad piekarnika, do którego właśnie wkładała makowca.

Potarł dłonią czoło.

— Ale ja dopiero wróciłem! — zaprotestował.

Kobieta wyjrzała z kuchni i posłała mu mordercze spojrzenie, na co Emi, która właśnie ścierała kurze w korytarzu, zachichotała.

— Okej, już idę. — Zamachał rękami w pojednawczym geście i czym prędzej czmychnął na dwór.

Tymczasem Marek skończył myć umywalkę. Wyszedł z łazienki i powłóczył zmęczonymi nogami do kuchni.

— Coś jeszcze? — zapytał, już ledwie żywy.

— Tak. — Jego mama złapała się pod boki. — Odrób wszystkie lekcje, bo później nie będziesz miał czasu, goście zostają do Sylwestra. A jak skończysz, to uprzątnij wreszcie pokój, bo Lodzia przyjeżdża za dwie godziny.

Westchnął, ale nie zaprotestował, bo nie chciał denerwować mamy jeszcze bardziej. Dobrze, że nauczyciele nie zadali zbyt wiele na przerwę świąteczną, chociaż raz w roku znali litość. Sprzątanie też nie zajęło mu tyle czasu, ile się spodziewał, dłużej tak naprawdę siedział bezczynnie i zastanawiał się, od czego zacząć i jak w zasadzie ten cały bałagan powstał. Nawet nie wiedział, że miał aż tyle rzeczy. Wątpił, że porządek utrzyma się dłużej, niż kilka dni. Kiedy wreszcie skończył, zasiadł na krześle i wziął telefon, który już się naładował. Odetchnął, miał dość tego wszystkiego, musiał chwilę odpocząć. Plany pokrzyżowała mu jego mama, która z impetem otworzyła drzwi do jego pokoju i gdy zobaczyła, co robił, mało nie eksplodowała ze złości. Potem jednak rozejrzała się po pomieszczeniu i pokiwała głową z aprobatą.

—No, masz szczęście. Choć zawsze mogło być lepiej, ale niech ci już będzie. Leć się myj, bo potem będzie dużo ludzi.— Wyszła, zamykając drzwi z hukiem.

Marek westchnął z poirytowaniem i podniósł się. Wiedział, że jego mama była po prostu zestresowana przygotowaniami i dlatego tak na wszystkich krzyczała, dlatego darował już sobie wredne odzywki. Darował sobie także opowiadanie o tym bezdomnym, nie chciał jej denerwować jeszcze bardziej. Może poruszy ten temat, jak już będzie po wszystkim.

Kiedy szedł do łazienki, dostrzegł swojego tatę, który czyścił lustro w przedpokoju. Nie był to zbyt częsty widok, więc mało nie parsknął śmiechem. Wtedy też znów przypomniał sobie, co przytrafiło mu się po drodze. Wciąż nie miał okazji sprawdzić, co to były za zwierzęta. Może jego tata by wiedział?

— Tato?

— Młody, nie widzisz, że jestem zajęty? — powiedział przez zęby, próbując zmyć jakąś wyjątkowo uporczywą plamę z powierzchni lustra. — Co chcesz?

— Jakie zwierzę z rogami jest większe od jelenia, ale mniejsze od łosia? — Od razu przeszedł do sedna.

— A bo ja wiem? Wapiti, renifer, karibu... wygooglaj sobie —odparł, nawet na niego nie spojrzawszy — i nie z rogami, tylko z porożem, jak już. Potrzebujesz do szkoły?

Marek pokiwał głową. Więcej nie przeszkadzał tacie, poszedł do łazienki. Wapiti? Karibu? Z tego, co wiedział, one nie żyły w Polsce, chyba w Stanach, choć ręki by sobie uciąć nie dał...Naprawdę w Polsce nie istniało żadne zwierzę takiego typu? Może po prostu to były młode łosie, całe stado młodych łosi. Może źle spojrzał, był trochę przestraszony, mógł nie oszacować dobrze ich wielkości. Poza tym, czemu on w ogóle jeszcze o tym myślał? Już było po wszystkim, nie powinien rozpamiętywać tego ,co się stało, miał teraz inne zmartwienia...

Przyjechali. Po cichu liczył, że uda mu się położyć spać, zanim goście się zjawią i nie będzie musiał wchodzić w interakcję z Adamem do rana, lecz oczywiście jak zwykle się przeliczył. Kiedy już przywitał się z Piotrusiem oraz ciotką Leokadią i jej mężem Maćkiem, stanął naprzeciwko Adama. Chłopiec z niechęcią spoglądał gdzieś w róg korytarza, miał raczej niewyraźną minę.

— Cześć, Marek — burknął pod nosem.

— Cześć, Adam.

Kuzyn poszurał jeszcze chwilę butem po ziemi, jakby zamierzał coś dodać, ale ostatecznie pozostał milczący i szybko się gdzieś ulotnił. Marek wypuścił z ulgą powietrze z płuc. Następnie zaszył się w swoim pokoju. Rozłożył jeszcze dla kuzynów materac, zanim sam położył się wreszcie spać. Obstawiał, że dorośli będą siedzieć do późna, ale on miał już wystarczająco wrażeń, jak na jeden dzień. Poza tym jutro zapewne zostanie obudzony z samego rana i albo będzie musiał dalej pomagać w kuchni, albo przydzielą go do niańczenia chłopaków i Emi, ewentualnie wyślą do sklepu, musiał się wyspać.

***

Nazajutrz, w dzień Wigilii Bożego Narodzenia, wyrwano go ze snu punkt siódma trzydzieści. Emi oraz Piotruś już byli na nogach, bo z podekscytowania nie mogli spać, jak to dzieci, ale Adam wciąż drzemał, kiedy Marka wysłano, by napalił w piecu. Zapowiadał się kolejny dzień w nerwowej atmosferze, a przynajmniej do czasu przyjazdu pozostałych gości. Musiał nacieszyć się tą samotną chwilą w piwnicy, bo dzisiaj już więcej raczej nie będzie miał czasu dla siebie. No, może nie całkiem samotną, potowarzyszą mu pająki, może natknie się nawet na jakąś mysz. Ich obecność i tak byłaby lepsza, niż Adama. Zaśmiał się pod nosem na tę myśl, przyszła dość niespodziewanie i nie wiedzieć czemu wydała mu się wyjątkowo zabawna.

Nawet nie liczył na choćby moment odpoczynku, wciąż pozostawało jeszcze wiele rzeczy do zrobienia. Jego mama akurat piekła sernik, a ciocia zajmowała się ciastem na pierniczki. Dzisiaj zapowiadało się, że w kuchni będzie odrobinę przyjemniej. Może obejdzie się bez awantur...

— Piotrek, nie jedz surowego ciasta, bo rozboli cię brzuch! —Cóż, pospieszył się.

Faktycznie, dzieciakom się już nudziło. Tata i Maciek dopiero pojechali po choinkę, na razie Emi oraz Piotruś nie mieli nic do roboty. W kuchni tak naprawdę by tylko przeszkadzali, choć nikt by tego otwarcie nie przyznał. Trzeba było wynaleźć im jakieś zajęcie, by nie doprowadzili domu do ruiny.

— Marek, poszedłbyś do sklepu? Skończyły się jajka, kup też chleb, a za resztę wybierzcie sobie coś, weź dzieciaki. — Chyba mama znalazła sposób, by pozbyć się irytujących rozpraszaczy.

— Ja nie chcę do sklepu! — zaprotestował Adam, który właśnie wstał i teraz sterczał w wejściu do kuchni, przecierając oczy.

— Ty nie musisz, ale nic ci nie kupią wtedy, wiesz o tym? —upewniła się ciocia.

— W dupie to mam — bąknął pod nosem.

— Mówiłam ci, żebyś się odzywał — zganiła go — Gwiazdor wszystko widzi.

— Żeby chociaż istniał...

— Adam...

— Dobra, Emi, Piotruś, ubierać się migiem, bo dzisiaj otwarte tylko do południa — zarządził Marek.

Do sklepu szło się około pół godziny. Oczywiście mama mogła poprosić, by tata z Maciek zahaczyli o sklep w drodze powrotnej, ale wyprawa miała jeszcze drugi cel, czyli zajęcie dzieciaków. Adam nie był aż tak natrętny, jeśli akurat się nie wykłócał, to siedział zamknięty w pokoju i oglądał głupoty na telefonie, nikomu nie zawadzając. Może i nie należał do osób szczególnie pomocnych, ale przynajmniej nie potrzebował zbyt wiele uwagi.

— Ach, ile śniegu! — zachwyciła się Emi, kiedy tylko znaleźli się na dworze.

— No, można by zbudować eskimoską wioskę! — wtórował jej Piotruś.

Rzeczywiście, w nocy spadła cała masa śniegu. Markowi sięgał on aż do kolan, a Piotrusiowi prawie do pasa. Ta wycieczka będzie chyba dłuższa, niż początkowo założył. Tamten staruch miał rację, zapowiadała się wyjątkowo mroźna Gwiazdka. Oby tylko ten śnieg nie stopniał do jutra, to może wybraliby się na sanki. Dziś raczej nie będzie czasu, będą musieli jeszcze ubrać choinkę i udekorować pierniczki.

— Marek... — przerwał nagle ciszę chłopiec. Brzmiał na nieco zmartwionego, jakby wcale nie chciał mówić tego, co przyszło mu do głowy.

— No co tam?

— A to prawda, że... Gwiazdor wcale nie istnieje? — wypalił Piotruś, a z jego ust wydobył się obłoczek pary.

Marek zacisnął zęby, bo nie był pewien, czy mówić młodszemu kuzynowi prawdę. Spojrzał na Emi porozumiewawczo, jego siostra była odrobinę starsza i już zdawała sobie sprawę z pewnych rzeczy, ale wolał, by zachowała to na razie dla siebie. Piotruś to w zasadzie ostatnia osoba w rodzinie, dla której Święta dalej pozostawały magiczne. No dobrze, była jeszcze Lenka, ale ona to już w ogóle małe dziecko, jeszcze pewnie nawet do końca nie wiedziała, kim Gwiazdor był. Niby w wieku Piotrusia Marek już chyba znał prawdę o dawcy prezentów, ale wolałby nie być tym, kto zepsuje młodemu dzieciństwo, samodzielnie powinien do tego dojść, dlatego też podjął:

— No co ty, kto ci naopowiadał takich bzdur?

— Adaś... — Chłopiec rozkopał trochę śniegu na bok, wzrok miał wlepiony w ziemię.

Oczywiście, mógł się spodziewać takiej odpowiedzi. Adam chyba był tym słynnym „niszczycielem dobrej zabawy i pogromcą uśmiechów na twarzach dzieci". Nie dość, że na co dzień traktował Piotrusia okropnie, to jeszcze próbował mu zepsuć Gwiazdkę. Starszy brat roku. Marek nie mógł pozwolić, by temu marudzie się udało. Musiał uratować świąteczny nastrój.

— No co ty, naprawdę mu wierzysz? Temu smutasowi?

Chłopiec pokręcił głową i uśmiechnął się niewyraźnie.

— Twój brat po prostu jest... zły o coś, ale nie do końca wie,kogo winić, więc próbuje sprawić, że wszyscy naokoło poczująto samo, co on. Kiedyś z tego wyrośnie. Oby — zaśmiał się —nie daj mu zepsuć sobie Świąt.

— Nie dam — obiecał malec.

W drodze powrotnej rozmawiali i żartowali razem, w końcu nie widzieli się przez całkiem długi czas. Kiedy w końcu dotarli do domu, zobaczyli że wrócili tata i Maciek, a wraz z nimi przyjechali...

— Babcia i dziadek! — ucieszyła się Emi.

— Emilka, aleś ty urosła. — Babcia uściskała dziewczynkę.

— Dzieciaki, są pierniki do dekoracji! — zawołała w tym czasie mama.

Rzecz jasna nie obyło się bez kłótni o kolor lukru, bo Adam chciał zrobić niebieski, a Piotruś zielony. Ubieranie choinki również nie przebiegło spokojnie. Emi stłukła bombkę, a Adam z Piotrusiem w trakcie szarpaniny porwali papierowy łańcuch. W międzyczasie Marek co chwilę latał do piwnicy, bo w lodówce zabrakło miejsca na jedzenie i trzeba było coś z nim zrobić. Wreszcie wszystkim udało się przebrnąć przez te ostatnie przygotowania do kolacji, a że dorośli chcieli chwilę odpocząć, wygonili dzieciaki, wliczając w to Marka, na dwór. W końcu ktoś musiał spożytkować ten cały śnieg, który napadał przez noc, a któż zrobiłby to lepiej? Zbudowanie bałwana nie zajęło im zbyt wiele czasu, śnieg był idealny. Nawet Adam się przyłączył dolepienia kul. Ostatecznie na podwórku stanęła cała rodzinka śnieżnych ludzików, a Piotruś i Marek, dalej nie znudzeni, przeszli do stawianie igloo. Nie należało to do łatwych zadań, finalnie nie ukończyli dachu, bo co chwilę się walił, poza tym Emi rozpoczęła nową zabawę – bitwę na śnieżki. Zaczęło się od tego, że rzuciła kulką w niczego nieświadomego Piotrusia, więc ten ukrył się za swoim śnieżnym fortem i jej oddał, a potem to już każdy rzucał w każdego. Wybuchła prawdziwa wojna. Trwała by być może do wieczora, gdyby nie fakt, że w pewnej chwili Emi dość niefortunnie trafiła śnieżką Adama. W twarz.

— Przepraszam! — wypaliła przerażona dziewczynka.

Wściekł się i to nie na żarty. Podbiegł do niej i nim Marek zdołał zareagować, pchnął ją wprost na śnieżną twierdzę .Wylądowała twarzą w ściance, która odrobinę się zawaliła.

— Moje igloo! — krzyknął załamany Piotruś.

Tego już było za wiele, Marek złapał Adama za ramię i odciągnął od swojej siostry, bo ten już przymierzał się do kolejnego ruchu..

— Co robisz? — starał się utrzymać spokojny ton głosu, lecz nie było to łatwe. — Przecież nie zrobiła tego celowo!

Miał ochotę nasypać mu śniegu za kołnierz lub zrobić mu coś równie strasznego, dać mu jakąś nauczkę, ale nie mógł. Powinien dawać dobry przykład i ogarniać całą tę dzieciarnię, a nie prowokować jeszcze większą bójkę, i to z kuzynem młodszym o pięć lat.

— Przeproś ją — nakazał.

— Nie! — Chłopiec odwrócił się i pokazał im język.

Już miał powtórzyć swoje polecenie, ale wtedy usłyszeli klakson i na podwórko przybyli kolejni goście. Ze srebrnego auta wysiadła ciotka Jadwiga w swoim brzydkim płaszczu, a z miejsca obok niej wygrzebał się wujek Franek. Ta podróż musiała go okropnie wykończyć, bo wyglądał, jakby ktoś właśnie kazał mu zjeść starą skarpetkę. W istocie, podróże z ciotką Jadwigą bywały męczące, stale narzekała.

Z tylnego siedzenia wypadł wujek Teodor, brat cioci, który mieszkał w tym samym mieście. Często się z nimi zabierał ze względów ekologicznych i finansowych. Zdaniem większości rodziny wujek był dziwny, mieszkał samotnie, studiował filozofię i pracował w redakcji. Nie chciał pchać się w związki, rzadko spotykał się ze znajomymi i w ogóle nie pił alkoholu. Kompletna czarna owca. Markowi nie wydawał się aż tak nietypowy, bardziej ciekawił go jego styl życia.

— Uff, zimno tu u was. — Wujek wsunął ręce do kieszeni. — U nas nawet nie ma śniegu.

Jako ostatnia z samochodu wysiadła Marta, młodsza córka cioci Jadwigi. Markowi przywodziła na myśl mysz, prawdopodobnie przez ciemne oczy i śmieszny, wiecznie czerwony nos. Gdyby tego było mało, miała jeszcze okropnie piskliwy i dziecinny głos. Wychodząc, poślizgnęła się i prawie przewróciła. Marek się zaśmiał.

— Cześć, Marta — przywitał ją.

— O rety, cześć, Marek — pisnęła — ślisko tu u was.

Weszli do środka, zaczynało się ściemniać. Stoły zostały już przyniesione ze strychu. Piotruś, Adam, Marta i Emilka zaczęli nakrywać do stołu, a Marek z wujkiem Teo poprzynosili potrawy z piwnicy. To była ich ostatnia okazja do spokojnej rozmowy, później najprawdopodobniej cała rodzina się pokłóci o jakąś nic nieznaczącą głupotę; więc woleli ją wykorzystać. Najpierw wujek oczywiście standardowo zapytał Marka, jak w szkole, a on odpowiedział, że dobrze, bo doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że tak naprawdę wujek wolałby już sam coś tam poopowiadać i pytał tylko z grzeczności. Zawsze go to bawiło.

— Wiesz po co tak naprawdę studiuję filozofię? — zapytał.

— No, po co?

— Bo na razie każdy ma mnie za świra, a jak skończę studia to już nie będę świrem, tylko filozofem!

Marek parsknął śmiechem. Rzeczywiście, dobry powód. Coś w tym jednak było.

— Nikt cię wcale nie ma za świra... — chciał zapewnić Marek, ale przerwano mu:

— Naprawdę? Powiedz to mojej matce.

Cóż, z tym argumentem nie miał jak się kłócić. Kiedy wreszcie wszystko stało już gotowe i każdy został wciśnięty w eleganckie, niewygodne ubrania, ciotka Jadwiga poinformowała, że jej starsza córka Klara dzwoniła i mówiła, że się spóźni, bo znów zaczął padać śnieg i widoczność była mocno ograniczona. Wszyscy rzecz jasna bardzo się niecierpliwili, a dzieciaki to już w ogóle. Normą było, że Klara się spóźniała, nigdy nie potrafiła wyjechać na czas. Byłaby za późno pewnie nawet, gdyby kolacja wigilijna miała odbyć się u niej w domu. Dotarła ze swoją rodziną dopiero godzinę później, w pośpiechu witała się z każdym i przepraszała gorączkowo, a pozostali udawali, że wcale nie spodziewali się takiego obrotu spraw. Z Klarą przyjechał też jej narzeczony, za którym Marek średnio przepadał, bo był okropnie poważny, oraz ich córeczka, Lenka, oczko w głowie całej rodziny. Wreszcie w komplecie.

— Jak tam Adam Ci W Twarz? Do wytrzymania? — zapytała go szeptem Klara, pół żartem, pół serio.

— Da się znieść — odparł równie cicho, zerkając w stronę kuzyna, który siedział naburmuszony na rogu stołu.

Chociaż kolacja przebiegła w duchu kłótni politycznych, a nie obyło się także bez fałszowania wujka Teodora przy wspólnym śpiewaniu kolęd, Marek czuł się całkiem szczęśliwy. Przebywał ze swoją rodziną i tylko to się liczyło. Nikt nie mógł mu tego odebrać. Nawet, jeśli w tej rodzinie nigdy nie było spokojnie. Nawet, jeśli w tej rodzinie Święta nie mogły obyć się bez kłótni. Nawet, jeśli nerwowa atmosfera roztaczała się po domu od rana. Mieli siebie na dobre i na złe, a to było najważniejsze. Szkoda tylko, że nie potrafili się zgodzić.

Kiedy już leżał w łóżku i myślał o dniu, dopiero wtedy dotarło do niego, że się zmęczył. Zmęczył się przygotowaniami do kolacji, opieką nad kuzynostwem, pilnowaniem wszystkiego. Wreszcie miał chwilę dla siebie, mógł poleżeć i pomyśleć. Zastanowić się czy tak naprawdę lubił Gwiazdkę, czy jedynie jej klimat. Wprawdzie kochał świąteczne dekoracje, potrawy i piosenki, lubił nawet siedzieć z rodziną, ale równocześnie to wszystko okropnie go przytłaczało. Oczywistym było, że wsadzenie tylu różnych osób pod jeden dach nie należało do najgenialniejszych pomysłów. Konflikty to coś, czego nie dało się uniknąć, nawet pomimo Świąt. Rzecz jasna cieszył się, że mogli spędzać czas razem, ale wolałby, żeby chociaż przez jeden dzień w roku byli dla siebie mili. Żeby tego jednego dnia Adam nie próbował zniszczyć wszystkiego, co się porusza, babcia i ciotki nie osądzały wujka Teo, mama nie krzyczała na wszystkich wkoło, a Julian, narzeczony Klary, nie był tak nadęty. Wprawdzie kochał ich wszystkich bardzo, nawet mimo ich wad, ale na Gwiazdkę mogliby się postarać, tylko tego jednego dnia, to byłby najwspanialszy prezent, o wiele lepszy niż książki i plakaty, które wręczył mu dziadek w przebraniu Gwiazdora trzy godziny temu. Nie chciał, by się zmieniali, jednak pragnął, by byli dla siebie mili. Nie chciał, bywe wszystkim mieli takie samo zdanie, jednak pragnął, by się nawzajem zaakceptowali.

Zza okna dobyło się dość jasne światło. Marek spróbował je zignorować, ale było nieznośne, więc starannie wyminął śpiących na podłodze Adama, Piotrusia i wujka Teo, by dostać się do okna. Coś stało na podwórku! Przez chwilę myślał, że to kolejne auto, ale nie, to coś było o wiele większe i wcale nie przypominało mu samochodu, tylko... Nie, niemożliwe! Musiał czym prędzej wyjść na dwór, ale nie drzwiami, większość dorosłych siedziała jeszcze w kuchni i popijała wino, ktoś by zauważył, gdyby spróbował wyjść. Przecież nie miał wyjścia, trzeba było to mimo wszystko sprawdzić! Przyszedł mu do głowy całkiem głupi pomysł, tylko czy to by wypaliło? Założył klapki i ponownie podszedł do okna, po czym je otworzył.

— Marek, co robisz? — spytał ospały Piotruś, po czym przysiadł na materacu.

Zatrzymał się jak wryty. Jak się teraz wytłumaczy młodemu? Przecież on zaraz cały dom postawi na nogi.

— Ja... muszę coś sprawdzić, wracaj spać.

— Chcę iść z tobą! — zaprotestował malec.

Marek pokręcił głową i przyłożył wskazujący palec do ust, a następnie wyskoczył na zewnątrz. Wzdrygnął się, bo trochę śniegu dostało mu się do klapek. Powoli podszedł do dziwnego obiektu, z przodu dojrzał kilka zwierząt łudząco przypominających te, które zaobserwował wczoraj...

Wczoraj. Przez to wszystko kompletnie zapomniał o starcu i przerośniętych jeleniach. Co robiły teraz na jego podwórku i czemu ciągnęły te sanie...?

Znów stanął jak słup soli. Śnił. Zasnął w trakcie swoich rozmyślań. Usłyszał skrzypienie śniegu, gdy ktoś jego śladem wyskoczył na zewnątrz. Obejrzał się, bo domyślił się, który gagatek mógł to zrobić.

— Piotrek, co ja ci mówiłem? — rzucił szeptem, jeszcze tego mu brakowało, by dzieciak się narażał.

— Czemu Gwiazdor przyszedł drugi raz, przecież już u nas był!— zdziwił się chłopiec.

— Tu nie ma żadnego Gwiazdora, wracaj do środka — denerwował się Marek.

— Jak to nie ma, to kim jest ten pan za tobą?

Na te słowa Marek błyskawicznie się obrócił, przestraszony. Na saniach ktoś stał. Chłopak cofnął się o krok, nie wiedział, czy wysyłać Piotrusia po rodziców, czy od razu wiać.

Ten ktoś zeskoczył na ziemię i podszedł do Marka. Ponownie oddalił się w tył, kim ten człowiek był? Co sobie wyobrażał.

— Co tu robisz? Czego chcesz?

— Ale ekstra, Gwiazdor u nas przed domem i to z saniami! — ekscytował się Piotruś.

Przecież Gwiazdor nie istniał. Jak na złość Marek nie mógł tego powiedzieć. Może właśnie powinien, raczej bezpieczeństwo było teraz ważniejsze, niż jakaś tam wiara i magia.

— We własnej osobie — zaśmiał się dziwny przybysz. Głos miał jakby znajomy. Ta czapka... gdzieś ją już chyba widział, ale w innym kolorze. Twarz człowieka też nie wydała się Markowi obca. Nagle otworzył szeroko oczy, bo coś sobie uświadomił.

— To pan! — krzyknął, zrozumiawszy, kiedy widział tego człowieka po raz pierwszy. — Pan był tym bezdomnym!

Na te słowa facet parsknął śmiechem.

— Takie wrażenie sprawiłem?

— Naprawdę jesteś Gwiazdorem? — Piotruś zaczął ciągnąć go za czerwony płaszcz. Ten spojrzał na niego, lekko zdezorientowany.

— W rzeczy samej. — Podrapał się po brodzie. Wyjął z kieszeni pluszowego renifera. — Mógłbyś wrócić do domu i się tym zaopiekować?

Ucieszony chłopiec wziął zabawkę i pobiegł od razu do drzwi. Marek odnotował sobie w pamięci, by sprawdzić tę maskotkę pod kątem zawartości kamery, bo wiąż nie był przekonany. Kiedy Piotruś zniknął już w środku, „Gwiazdor" znowu przemówił:

— Nie wziąłeś swojego prezentu. — Wyciągnął z kieszeni małą paczkę, którą Marek już raz widział. Wyciągnął po nią dłoń, ale zaraz ją cofnął.

— Nie mogę. W środku może być bomba albo coś...

— Bystry z ciebie chłopak. — Uśmiechnął się. — Jeśli jednak naprawdę chcę cię skrzywdzić, czemu miałbym to robić tutaj, gdy za ścianą czeka cała twoja rodzina, skoro mogłem to zrobić, gdy byłeś całkiem sam w lesie.

Prawda. Byłoby to głupie. Miał już okazję, ale tego nie zrobił. Odetchnął, naprawdę ciężko było to sobie poukładać w głowie.

— Jeśli naprawdę jesteś tym, za kogo się podajesz — zaczął— to czemu ja?

— Bo tylko ty byłeś skłonny pomóc obcemu człowiekowi.

— Tylko ja byłem w ogóle na drodze — burknął pod nosem. Nie chciało mu się wierzyć, że powód był tak błahy. — Każdy by to zrobił.

— Mylisz się — zaprzeczył. — Nie wszyscy potrafią dostrzec w drugiej osobie odbicie siebie. Nie wszyscy rozumieją, że każdy człowiek jest równy. Czasem łatwiej kogoś potraktować z góry, zapomnieć, że to taki sam człowiek.

Marek zmarszczył brwi. Naprawdę powątpiewał, by ludzie byli aż tak podli. Na pewno znalazłaby się niejedna osoba, która postąpiłaby tak samo, jak on. Ten prezent mu się nie należał, poza tym...

— Wcale tego nie chciałem — przyznał — jestem taki sam, jak inni. Traktowałem z góry. Uciekłem.

Dobrotliwy uśmiech zagościł na twarzy Gwiazdora.

— A jednak pomogłeś. Przezwyciężyłeś te niechęć i strach. No już, otwórz, nie bój się — ponownie wyciągnął rękę.

Niepewnie sięgnął po opakowanie, i tak to wszystko mu się z pewnością śniło. Pociągnął za wstążkę, a wtedy z pudełka wydobyło się bardzo jasne, ciepłe światło. Złocisty blask rozniósł się po dworze, a może i po całym świecie, a następnie uniósł się ponad nich.

— Czy to...

— Gwiazdka — potwierdził.

Rzeczywiście, teraz dało się dostrzec wyraźny kształt. Leciała wciąż coraz wyżej, aż w końcu zamigotała gdzieś wysoko na niebie, pośród miliona innych.

— Nie rozumiem... — wybełkotał Marek.

— Gwiazdy wskazują nam drogę. Prowadzą. W nich zapisane jest przeznaczenie. A kiedy ty lub ktoś z twojej rodziny się zgubi. —Wskazał na niebo. — Wystarczy, że spojrzycie ku górze. Ta gwiazdka będzie prowadzić twoich bliskich.

Ponownie uniósł wzrok i uśmiechnął się z lekkim niedowierzaniem. Czuł, że teraz wszystko będzie dobrze. Gwiazdka zamrugała do niego, a on odmrugał. Potem zamrugał jeszcze kilka razy, aż w końcu na dobre otworzył oczy. Leżał w swoim łóżku. Na podłodze Emi oraz Piotruś bawili się nowymi zabawkami. Marek wstał, czuł się, jakby spał wieki. Potarł zmęczony twarz. Wziął do ręki telefon. Dochodziła godzina jedenasta. Nikt go nie obudził? Przeszedł się do kuchni. Tam jego mama rozmawiała wesoło z babcią i ciocią Jadwigą.

— O, wstałeś. — Mama uśmiechnęła się do niego ciepło. —Uznałam, że dziś wszyscy powinni się wyspać. Nie obudziły cię dzieciaki, prawda?

Pokręcił głową, zdezorientowany. Ubrał się i wyszedł na dwór. Musiał się przewietrzyć. Schował ręce do kieszeni. Wreszcie przestało padać, na niebie nie było ani jednej chmurki. Południowe słońce odbijało się w śniegu, który skrzył się milionem kolorów. Niedługo zacznie się topić, musieli czym prędzej wybrać się na te sanki.

Co wydarzyło się w nocy? Najprawdopodobniej nic, zasnął w trakcie rozmyślań. Ten sen... był tak dziwny, ale w pozytywnym sensie. Czy w ogóle był sens poruszać ten temat z Piotrusiem? Jeszcze pomyśli, że zwariował. Na razie wolał zachować to wszystko dla siebie. Świat wydawał się teraz taki spokojny, nie chciał tego psuć. Popatrzył na okno swojego pokoju. Piotruś i Emi dalej się bawili razem, a z parapetu spoglądał na niego pluszowy renifer...

Niespodziewanie poczuł, że ktoś trafił go śnieżką w tył kurtki. Obrócił się wnet, nieco zlękniony, by dostrzec winowajcę. Po drugiej stronie podwórka stał roześmiany Adam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top