Instytut Absurdu/Selene Helder
Tytuł: Instytut Absurdu
Autor: Leria357
Jak już w poprzedniej recenzji jedna z naszych koleżanek stwierdziła: najtrudniejsze jest pierwsze zdanie. Z tym, że akurat tutaj mam problem z całą recenzją. Nie chodzi o wątpliwe umiejętności autorki, ale wręcz przeciwnie. Tak cholernie dobrze napisała zgłoszony tekst, że aż nie wiem, jak ubrać to w słowa. Takie mam odczucia po przeczytaniu „Instytutu Absurdu" spod pióra Leria357.
Rozdziałów jest aktualnie szesnaście, a postaci i wątków co nie miara, więc ciężko mi będzie brnąć w tym przypadku moim ulubionym sposobem, czyli „po kolei". Mimo wszystko, postaram się uporządkować każdy aspekt, jak najlepiej się da.
Zacznę od opisu, bo to jest taka „okładka właściwa" opowiadania, a faktyczne okładki to kwestia umiejętności graficznych. Po przeczytaniu byłam szczerze zachęcona do zajrzenia, co kryje się za dziwacznym Instytutem i o jaką to klątwę chodzi. Miałam też wrażenie, że autorka za bardzo zdradziła przebieg fabuły, ale kiedy wsiąknęłam, to już wyzbyłam się tego. Niby coś jest, ale tak naprawdę to sam czubek góry lodowej (z całym szacunkiem do Titanica).
Co jest jeszcze bardziej absurdalne, Eliza (główna bohaterka) ma zostać przyszłą studentką dziennikarstwa i jakieś zrządzenie losu, a może przypadek, nie wiem, sprawił, że osobą recenzującą ten tekst jest osoba, która właśnie dostała się na akurat ten kierunek. Założę się, że to sam Instytut wybrał mnie do tego zadania, tak jak Żaczek na stażystkę!
Odkładając już żarty na bok: w pierwszej chwili też nie zdałam sobie sprawy, z czym dokładnie mam do czynienia, to znaczy nie doczytałam dokładnie informacji o tym, że to urban fantasy stylizowane na komedię, więc w pierwszym rozdziale wydawało mi się, że zachowania postaci są nieco przerysowane. Znalazła się typowa wredna baba z dziekanatu, a sama Eliza skojarzyła mi się z typową panikarą i paranoiczką, no bo chyba każdy raczej, w przypadku nie dostania się na studia, czeka na listy rezerwowe i potem prędzej czy później się dostaje. Można jeszcze jakoś zrozumieć jej pobudki, szczególnie że nakłamała rodzicom, że bez problemu zakwalifikowała się na dzienne, no ale w takim razie co to za uczelnia, że nie przyjmują osoby, której zabrakło jednego punktu, będącej pierwszą osobą na liście do drugiej tury... Dobrze, że nie studiuję we Wrocławiu, bo bym miała przechlapane (to kolejny żart, oczywiście)!
Sprawa z molami dała mi wyraźny sygnał, żeby dokładnie przejrzeć zgłoszenie i tam się doszukałam dopisku o komedii, ale też te nietypowe stworzonka same dały mi do myślenia. Właściwie, gdyby tak się zastanowić chwilę, to też po tym pierwszym rozdziale, badając zachowanie Żaczek i jej dziwaczną determinację, by śledzić dwóch podejrzanych typów, można było się zastanawiać nad powagą w utworze.
To, że jestem idiotką, która nie potrafi dokładnie przeczytać, co recenzuje, to swoją drogą. Autorce na pewno daleko do niemyślącej istotki, nawet uważam ją za wielce inteligentną, z ogromną wyobraźnią, potrafiącą wykorzystywać każdą informację na korzyść stworzenia takiego dzieła jak „Instytut Absurdu". Przeglądając same tytuły „spraw", czyli właściwych rozdziałów, składających się z trzech części, można zobaczyć, jak wielką wagę Leria przywiązuje do swojej pracy. Każda sprawa zawiera nawiązanie do tego, co akurat czeka czytelnika i z czym będą się mierzyć inspektorzy. Naprawdę – jestem pod wrażeniem!
Jednak tytuły rozdziałów, czy dokładniej „spraw", to nie wszystko, co dopięte jest tam na tak zwany „ostatni guzik". O tym jednak trochę później, idźmy w miarę (podkreślam – w miarę) po kolei.
Po ataku dziwnych stworzonek (dokładnie ogromniastych moli książkowych), Eliza odkrywa główny cel: tytułowy Instytut. I tutaj już spieszę i wyjaśniam: Polski Instytut Przypadków Absurdalnych (w skrócie... ech, umiecie literować chyba, zresztą w którejś z rozmów nawet pracownicy tej instytucji się z tego śmieją), chociaż zajmuje się magicznymi i... dziwacznymi osobliwościami, to zupełnie zwyczajny, polski urząd. Tak samo jak inne podlega specjalnemu oddziałowi kontrolującemu: Niesamowitemu Inspektoratowi Kontrolerów Tajnych (w skrócie NIKT, z czego również powstają przezabawne sytuacje w fabule). Dla NIKT-u pracują tak zwani KTOS-ie (Kontrolerzy Tajni Odkrywania Ściemy), którzy po swojej inspekcji wystawiają COŚ (Całościowa Ocena Śledztwa). Czyli w zupełnym skrócie: NIKT to KTOŚ, co daje COŚ. Wydaje się absurdalne? To dopiero początek.
Oczywiście, Żaczek jest zdziwiona tymi wszystkimi zjawiskami, ale uzyskuje informację od pani Lusi (bardzo tajemniczej kobiety, nikt nie wie, kim jest i od jak dawna pracuje w instytucie, normalna chodząca zagadka), która zaraz prowadzi ją do dyrektora, który daje jej z miejsca pracę (bo to Instytut ją wybrał!).
Jedyne, co mnie zastanawia tak bardziej... Elizka została pogryziona przez mole wiele razy. Czy to nie powinno mieć jakichś innych konsekwencji niż tylko odnalezienie Instytutu? Nie ma o tym nic wspomnianego, czego autorka zazwyczaj pilnuje, ale tutaj... nic. Tak mi ta kwestia jakoś nie pasuje, że temat ugryzień został trochę zbagatelizowany, chociaż wspomnienie, że nic jej nie grozi byłoby już jakąś informacją uzupełniającą.
Poza tym – wszystko, absolutnie i absurdalnie wszystko, ma swoje wytłumaczenie, a jedynymi błędami są gdzieniegdzie zjedzone literki. Tyle. Reszta to solidnie dopracowany majstersztyk.
Sam Elizaczek (jak to przez przypadek nadała sobie taki pseudonim) nie wydawał mi się postacią, do której zapałam sympatią, szczególnie na samym początku, ale kiedy odkryłam, że to naprawdę bystra, naturalnie zwyczajna (co jest komplementem) i rzeczowo myśląca dziewczyna, od razu mój stosunek się do niej zmienił. Po kilku częściach spraw łatwo zauważyć, że była zagubiona, ale praca w dziwacznym, magicznym miejscu rozwinęła jej skrzydła i w przeciągu tych szesnastu części ewoluowała. Naprawdę. Pięknie zmieniała się z tej wystraszonej i nawet... zakonserwowanej w taką pewną siebie i pełną odwagi. Jak to mówią młodzi ludzie i dresy: szacun!
Jednak Żaczek to nie jedyna postać, na której warto się skupić. Są też inni, a mianowicie inspektorzy, a każdy z nich ma odpowiednią funkcję. Poznajemy zatem wampira Aleksandra Garlickiego (genialne zagranie na nosie – nazwisko od słowa „garlic" po angielsku oznaczającego „czosnek"... dla wampira!), wilkołaka Wiktora Morawskiego (zwykle zwanego po prostu Morasem), wiedźmę Jagę, oczytanego mądralę Feliksa Lange, Marcela Kruka i Oskara (którego ciągle nie ma, bo pracuje w terenie). Wszystkie te postaci mają swój własny język (niewspomniany wcześniej duch Jana Sulimy to spore wyzwanie – rzuca XIV-wiecznymi archaizmami, jakby strzelał z karabinu), sposób wypowiadania się i oczywiście, sposób bycia. Wszystko jest dopasowane do tego, kim są, a raczej kim powinni być.
Myślę, że mogę śmiało powiedzieć, że moimi faworytami są panowie, szczególnie Aleks i Moras, ale i zabawna wiedźma Smysława (o której też wcześniej nie wspomniałam – najlepiej będzie jak przeczytacie w opowiadaniu, kto to taki!). Naprawdę, ta kobieta (o ile można ją tak nazwać) spod Kużonóżek, to istne wcielenie humoru, przedstawienie najgorszej wiejskiej starej baby, jakie mogło być (a nawet chyba jest jeszcze gorsza), „mochery" to przy niej aniołki.
Panowie to zupełne przeciwieństwa siebie. Wampir to typowy XIX-wieczny dżentelmen, a wilkołak to współczesny typ podrywacza i zabawiaki, ale coś w nich jest, że wiele czytelniczek ich „fangirluje" (w tym ja). Według autorki szczególnie Aleks króluje w tym starciu, no ale nie dziwię się, niektórzy mogą nie przepadać za nieogarniętym Wiktorem (albo, jak go nazywa Smysława, Wikusiem) i równie wielkiej, jak jego mięśnie, chęci bycia najlepszym, a potem chwaleniu się tym na forum.
Co do fabuły, każda sprawa znajduje się w innym polskim mieście (każde idealnie opisane za pomocą wiedzy własnej i Google street view), a wszystkie łączy jedno – tajemniczy Pan P. Kim on jest? Nikt nie wie, ale miesza i kombinuje tyle, ile może, nawet mogę śmiało stwierdzić, że uprzykrza spokojną pracę (o ile oczywiście można ją tak nazwać) w Instytucie. Jest pełno akcji, pełno tajemnic, pełno zdrowych i rozwijających się relacji (już są stwarzane pierwsze shipy!). Tylko brać popcorn i czytać!
Naprawdę, nie brakuje temu niczego (może tylko za mało wyświetleń i gwiazdek, ale to już nie moja wina), a nawet jest tego tam tak dużo, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Większość chyba wie, jaki mam stosunek do fanfiction (jak najbardziej tutaj żartuję – bardzo szanuję pomysłowych i wkładających mnóstwo pracy twórców), a w „Instytucie Absurdu" znaleźć można wiele tak zwanych „easter eggów", czyli nawiązań bardziej lub mniej powiązanych z innymi książkami, filmami czy serialami. Znalazłam odniesienia do Harry'ego Pottera (tych było mnóstwo), Doktora Who (swoją drogą – akcja z chochlikami była prześmieszna), Autostopem przez galaktykę, Zmierzchu, Gry o tron, a nawet Hobbita. Możliwe, że niektóre przegapiłam, no ale jest ich naprawdę całkiem sporo.
Dialogi to też coś, co zasługuje na osobny akapit – gry słowne, budowanie atmosfery, kłótnie... Czysta przyjemność i mnóstwo śmiechu dla czytelnika. Kłótnie Morasa z Aleksem, Marcelem czy Jagą zawsze przyprawiają mi „banana" na twarzy, nie wspominając o przezabawnych anegdotkach, na przykład jak ta, że gargulec został zbesztany przez swoją żonę za patrzenie się na ponętne kariatydy, czy faktycznych historiach (autorka bazuje na wielu mitach i legendach, szczególnie słowiańskich).
O czym jeszcze nie wspomniałam? Ach, tak – gramofon i „skazani na bluesa". Piosenki były tak dopasowane idealnie do sytuacji, że no po prostu... wow. Nie pytajcie, jak wyglądała moja reakcja, gdy się dowiedziałam w dopisku na końcu jednej z części, że to były cytaty z autentycznych utworów. Szok. Taki pozytywny szok. Spoczywaj w pokoju, gramofonie, dzielnie służyłeś i wkurzałeś inspektorów repertuarem wybieranym przez Aleksa, a teraz nieznany jest Twój los (tu można zapalić symboliczny znicz).
Tyle z moich notatek i zapamiętanych osobno spostrzeżeń. Być może namieszałam i namotałam (za co z całego serca od razu przepraszam), ale w końcu to ma być absurd, czyż nie? Starałam się nie gnać z faktami i fabułą, ale wyszło jak wyszło. Ja osobiście dodam jeszcze od siebie tyle – po kilku rozdziałach stałam się nie tyle stałą czytelniczką, ale nawet i fanką, a Leria otrzymała ode mnie tyle spamu z komentarzy, że głowa mała. Nie będę więcej zdradzać, ale możecie mi zaufać – podczas czytania w myślach macie kino. Nie chcę spoilerować, no bo po co, skoro można samemu się przekonać jakie cuda i dziwy czekają w Instytucie. Dobry humor – gwarantowany, tajemnice – do odkrycia, a magiczne artefakty, rośliny i eliksiry – na swoich miejscach (chociaż Moras mógłby w końcu zrobić porządek w magazynku). Czas by odwiedzić Polskę w innym wydaniu!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top