„Pan śnieżnej zawiei" | Qubit_13
„Pan śnieżnej zawiei" autorstwa Gruszel w moim przypadku okazał się wehikułem czasu – w zaledwie kilku rozdziałach przeniósł mnie do lat szczenięcych i boomu polskiej fantastyki z lat 90. ubiegłego wieku. Czy to dobrze? To w zasadzie każdy potencjalny czytelnik tego tekstu musi ocenić we własnym zakresie.
Okładka jest poprawna, ale nic ponadto. O ile jestem w stanie stwierdzić, nie odnosi się jakoś szczególnie do fabuły; równie dobrze mogłaby stanowić oprawę graficzną tak „Latarnika", jak i „Czarnoksiężnika z Archipelagu". Jednocześnie jest estetyczna i czytelna, co w połączeniu ze sprawnym opisem będzie raczej zachęcać do lektury, niż od niej odstraszać.
Określanie tekstu Gruszel mianem opowiadania nie oddaje dobrze skali „problemu" – na ten moment liczy on sobie 26 rozdziałów, a autorka nie dotarła jeszcze do końca pierwszego z trzech zapowiedzianych tomów. Technicznie mamy tu więc do czynienia z pełnowymiarową powieścią, a przynajmniej z jej zaczątkiem. Z opisu tekstu, mimo że nieco mylącego (przynajmniej moim zdaniem), od razu można wyciągnąć dwie podstawowe informacje: autorka będzie w swoim tekście ogrywać dobrze wyeksploatowany motyw utraty pamięci i nieco mniej zbadany na lokalnym rynku motyw intryg dworskich. Pierwsza z nich ucieszyła mnie umiarkowanie, druga dała duże nadzieje. Do kwestii opisu jeszcze wrócę, tu nadmienię jedynie, że zemściło się na mnie nieczytanie tagów – chyba powinnam wyrobić sobie odruch w tym zakresie.
Strona techniczno-językowa
Muszę przyznać, że Wattpad mnie zdecydowanie rozpieszcza, ewentualnie osoby zgłaszające się do recenzji wzięły sobie poważnie do serca wszystkie postawione warunki i mają mnóstwo samokrytycyzmu, bo teksty, które do mnie do tej pory trafiały, były napisane bardzo przyzwoitym polskim. „Pan śnieżnej zawiei" doskonale się w ten trend wpisuje. Nie jest tekstem bezbłędnym, ale nie powoduje krwawienia z oczu ani obrażeń w obrębie twarzoczaszki w wyniku nagminnego uderzania ręką w czoło. Od czasu do czasu pojawiają się literówki, frazeologia wymaga zdecydowanie więcej uwagi, czasem też występują problemy stylistyczne – popracowałabym głównie nad rejestrem w dialogach, bo czasami słowa, jakie autorka wkłada w usta bohaterów, zwyczajnie nie pasują do tego, co i którzy bohaterowie mówią – ale całość czyta się przyjemnie i płynnie.
Strona fabularna – uwaga, spojlery!
Fabularnie niestety nie jest już tak różowo.
Tu przemawia przeze mnie lekkie rozczarowanie i zawiedzione nadzieje wynikające z nadinterpretacji opisu (i nieczytania tagów!), niemniej uważam, że to fragment, który autorka powinna dopracować. Opis jest wizytówką tekstu i to na jego podstawie czytelnik zwykle decyduje się, czy będzie się brać z danym dziełem za barki.
W opisie „Pana śnieżnej zawiei" pojawiają się pewne słowa-klucze i frazy wywołujące określone skojarzenia, które później wymagają znacznej weryfikacji. O czym mówię? Otóż czytamy w nim „[...] widzi twarz, której nie rozpoznaje. Na zamku pełnym intryg okazuje się najbardziej znienawidzonym graczem". To niestety rozbudziło we mnie płonne nadzieje, że będziemy mieli okazję obserwować zmagania głównego bohatera w środowisku, które kiedyś znał od podszewki, a teraz nagle okazało się mu ono obce. Bardzo byłam ciekawa, jak autorka poprowadzi ten wątek – czy zdecyduje się pokazać, że tak naprawdę tabula rasa, którą na powrót stał się bohater, może przetrwać wyłącznie dzięki instynktowi i inteligencji, czy też raczej spróbuje bronić zgoła odmiennej tezy: że bez bagażu doświadczeń całego życia bohater tak naprawdę jest bezbronny w morzu wrogów.
Odpowiedzi na swoje pytania nie znalazłam, bowiem Hazel, główny bohater, opuszcza gniazdo intryg w drugim [sic!] rozdziale. To był chyba największy zawód, jaki spotkał mnie ze strony tekstu – „Pan śnieżnej zawiei" okazał się klasycznym fantasy eksplorującym ponownie motyw drogi. Mam oczywiście świadomość, że moje narzekania są czysto subiektywne i wywołane wyłącznie tym, że nastawiałam się na coś innego, niż otrzymałam. Zapewne wielu czytelników będzie tym akurat pozytywnie zaskoczonych, bo jednak koncepcje drużyny i podróży są w fantastyce bardzo mocno zakorzenione.
Drużyna, a w każdym razie jej zaczątek, w tej opowieści formuje się bardzo szybko, bo już w drugim rozdziale. Zakładam, że autorka chciała jak najszybciej wyprowadzić Hazela z nieprzyjaznego mu środowiska, niemniej wydarzenia na zamku przebiegają w tempie ekspresowym.
Niestety nawet ta pobieżność w potraktowaniu dworskiej części opowieści nie ratuje autorki przed pewnymi potknięciami logicznymi. Hazela poznajemy w momencie, gdy odzyskuje przytomność po kilkudniowej niedyspozycji. Bohater nie ma jednak nawet kilku chwil, by spróbować zorientować się w sytuacji, bo w jego komnacie natychmiast zaczynają pojawiać się goście – posługaczka i podwładny po rozkazy. Hazel jakoś ich zbywa i wyrusza na eksplorację zamku. Już z pierwszych rozmów, jakie odbywa z dworzanami, dowiadujemy się, że jego kilkudniowa nieobecność nie przeszła bez echa i wszyscy zastanawiali się, czy w ogóle jeszcze żyje.
Tu pojawia się pierwsze pytanie – i naprawdę nikt nie sprawdził, co się z nim dzieje? Autorka ustami domyślnych dworzan informuje nas, że Hazel jest tak straszny, że nikt nie śmiał mu przeszkadzać. Brzmiałoby to rozsądnie, gdyby nie zachowanie pokojowej i anonimowego żołnierza, który stawił się po codzienne rozkazy. Znaczy, im wolno, a nikomu innemu nie? Czy może wspomniana dwójka doznała oświecenia przez siły wyższe i akurat wygodnie pojawiła się w odpowiednim momencie w komnacie Hazela? I to nie jest ironia aż tak daleko posunięta, jak mogłoby się wydawać...
Dzięki wędrówkom Hazela po zamku i jego nieco chaotycznym zachowaniom poznajemy trochę szczegółów dotyczących świata. Okazuje się, że poza ludźmi zamieszkują go też inne rasy, szczęśliwie nie typowi w takich przypadkach elfowie, orkowie czy krasnoludy. Nie żebym miała coś przeciwko klasycznemu high fantasy, ale pisanie w tak często wykorzystywanym settingu wymaga naprawdę dużej wprawy, żeby nie popaść w sztampę.
Autorka poszła w innym kierunku i wprowadziła własną rasę, powszechnie określaną mianem „głupich". I tu naprawdę należy się jej szczera pochwała. Ten fragment opowieści jest technicznie bardzo dobrze dopracowany. Szczegóły dotyczące samych głupich poznajemy stopniowo, a każda nowa informacja bardzo ładnie wskakuje na miejsce w układance. Po 26 rozdziałach mamy naprawdę dobrze zarysowany problem społeczno-rasowy, rebelię podnoszącą gdzieś w tle swój łeb i wojnę na horyzoncie. Daje to nadzieję na rozmach i komplikacje fabularne, ale mam obawy, czy autorka nie spłaszczy tych wątków. Na tym etapie to jednak wyłącznie moje czarnowidzenie i jeśli miałabym się tutaj czegoś przyczepić, to co najwyżej nieszczęsnej Aerlinn na czele rebelii. Naprawdę nie było innych imion? Rozumiem, że nawiązania i postmodernizm, ale to moim zdaniem nieco za dużo szczęścia. Jestem za to wdzięczna, że nikt w lokalnym narzeczu nie nazwał jej Elireną.
Może nie wspominałabym o tym drobnym fragmencie, gdyby nie fakt, że inspiracje wczesną polską fantastyką (no, może bardziej fantastyką z okresu średniego) są w tym tekście wyczuwalne bardzo mocno, tak w warstwie językowej, jak i konstrukcyjnej. I choć gatunek zawdzięcza panu A.S. naprawdę dużo, moim skromnym zdaniem akurat prowadzenie fabuły, tworzenie świata i nieco nadmiernie błyskotliwe dialogi to te z elementów jego prozy, na których nie warto się wzorować.
Wróćmy jednak do fabuły czy może właśnie jej braku. Niestety jak u wspomnianego tuza polskiej fantastyki problem zarysowany w pierwszych rozdziałach „Pana śnieżnej zawiei" jest tak naprawdę zaledwie pretekstem, by pokazać kilka sprawnie zaplanowanych i dobrze policzonych na efekt scen oraz przedstawić świat, jaki wytworzyła autorka. I mimo niewątpliwej sprawności, z jaką ukazywane są nam kolejne perypetie bohaterów, początkowe napięcie wywołane ich trudnym położeniem szybko opada, a kolejne migawki z odwiedzanych przez nich miejsc zlewają się w nierozróżnialną, monotonną masę. Na dobrą sprawę szybko przestaje się pamiętać, dlaczego bohaterowie uciekają, ukrywają się i w zasadzie ciężko powiedzieć, dokąd tak naprawdę zmierzają.
Wiem, piszę ogólnikowo, ale nie chcę przeprowadzać tu streszczenia fabuły. Jednak żeby nie być zupełnie gołosłowną, podam kilka istotnych dla konstrukcji akcji faktów.
1. Hazel Borghes jest szefem wywiadu Doryncji. Z relacji różnych osób wiemy, że to osobnik o mocno nieciekawym charakterze, nielubiany, wręcz budzący lęk. Takim przynajmniej był, zanim stracił pamięć. Ponieważ w Doryncji (oraz w zasadzie we wszystkich innych krajach) ma licznych wrogów, a w obecnym stanie nie bardzo dysponuje narzędziami, by się przed nimi obronić, decyduje się na ucieczkę. Niestety ma również charakterystyczną fizjonomię – jego twarz szpeci oparzelina, która sprawia, że gdzie się nie pojawia, natychmiast jest przez kogoś rozpoznawany. Tu od razu moją uwagę przykuwają dwie rzeczy.
Po pierwsze świat zarysowany przez autorkę bazuje na starym, dobrze sprawdzonym modelu przedtechnologicznym, a to oznacza, że dostęp przeciętnego człowieka do informacji jest bardzo ograniczony. Nawet lepiej urodzeni, a niemający kontaktów z dworem, nie będą znać twarzy prominentów – w takim świecie nie ma gazet, telewizji czy komórek. Jak to zatem możliwe, że Hazel co i rusz napotyka kogoś, kto rozpoznaje go od pierwszego spojrzenia? I nie są to ludzie, z którymi mógł mieć wcześniej do czynienia, to głównie obcy, którzy po prostu wiedzą, jak on wygląda, tak jak my znamy wygląd ludzi z tak zwanych pierwszych stron gazet. Nie wnikam w to, czy sama dałabym radę rozpoznać kogoś znanego, gdybym go zobaczyła na żywo – kamera zwykle kłamie – tu problem polega na czymś zgoła innym: pan Borghes byłby mi w tym świecie przypuszczalnie znany głównie z plotek i opowieści. Sam charakterystyczny wygląd nie byłby żadną pomocą. Ostatecznie jakie jest prawdopodobieństwo spotkania w Warszawie, dajmy na to, takiego księcia Karola? Formalnie niezerowe, ale coś takiego raczej się nie wydarzy. Czyli gdybym zobaczyła kogoś, kto nawet odpowiada jego rysopisowi, w najlepszym razie pomyślałabym: „O, ciekawe, czy książę Karol wygląda choć trochę jak ten tu", a najpewniej nawet nie to, bo wzmiankowany pewnie by mi nawet do głowy nie przyszedł w tym kontekście. Natomiast Hazela wszyscy rozpoznają od razu i bezbłędnie. No chyba że trafi się akurat ktoś, kto powie, że to absolutnie nie on. Wtedy ludzi (i nie tylko) dopada nadmierna niefrasobliwość i po prostu temat odpuszczają.
Po drugie załóżmy nawet, że wygląd ludzi ze świecznika rzeczywiście w tym świecie zna każde dziecko. Problem polega na tym, że szefowie wywiadu raczej nie zabiegają o nadmierną popularność. Czy autorka wie, kto jest szefem polskiego wywiadu? Wie, jak ta osoba wygląda? Obstawiam, że nie, a przecież nas informacje wizualne zalewają na każdym kroku.
Niestety to rozpoznawanie Borghesa jest głównym motorem pchającym fabułę do przodu. To przez brak anonimowości bohaterowie muszą się ciągle ukrywać, uciekać i wpadają w coraz to nowe kłopoty.
2. Kolejne miniprzygody są ze sobą zupełnie niepowiązane. Łączą się zaledwie w takim zakresie, który pozwala przerzucać bohaterów z jednego miejsca w drugie, gdzie Borghes znów zostanie rozpoznany / schwytany / popełni jakieś faux-pas, by drużyna była zmuszona oddalić się z danej lokacji w pośpiechu.
Tu trzeba powiedzieć nieco o mechanice świata, a w zasadzie światów, bo poszczególne miejsca, w które trafiają bohaterowie, to powiązane ze sobą siecią teleportów osobne krainy. Pomysł jest ciekawy i zdejmuje autorce z głowy kłopot tworzenia fizycznych powiązań pomiędzy nimi. Nagle przestaje być problemem, że jedna z lokacji to niemal biegun północny, a druga znajduje się na pustyni. Odpadają też bolączki kalkulowania czasu podróży, a przynajmniej do pewnego stopnia.
Mając do dyspozycji te przejścia, bohaterowie przeskakują z jednej lokacji do drugiej, trochę tam rozrabiają, po czym wykonują kolejny przeskok. W ciągu 26 rozdziałów nie pojawili się dwa razy w tym samym miejscu, mimo że niektóre z portali działają dość losowo. Może to się jeszcze zmieni, na razie jednak mamy do czynienia z serią widokówek z różnych okolic, opisem krótkiego zamieszania, z którego bohaterowie wychodzą obronną ręką, i poszukiwania kolejnego portalu. Hyc! i cykl rozpoczyna się od nowa.
3. Ten schemat został złamany raz i niestety natychmiast pożałowałam, że wcześniej kręciłam na niego nosem. Otóż w jednym przypadku bohaterowie wpadają w takie tarapaty, że w zasadzie czeka ich pewna śmierć. Padają nawet strzały. Przyznaję, że gdy odgrażałam się w opisie, że rozwiązania typu deus ex machina będę piętnować bezlitośnie, nie podejrzewałam, że gdziekolwiek spotkam się z faktycznym bogiem z maszyny.
No dobra, nie ma maszyny. To jest bóg znikąd. W chwili, gdy bohaterowie mają umrzeć, czas zostaje zatrzymany, a Hazel spotyka potężną istotę, która objawia mu Plan. Przy okazji objawia też przyczyny amnezji oraz zdradza kilka szczegółów z przeszłości, zabijając tym samym jeden z interesujących wątków – w dwóch zdaniach dowiadujemy się, dlaczego nasz bohater nic nie pamięta, uzyskujemy też potwierdzenie, że owszem, wszystko, co na swój temat słyszał, jest prawdą. Wcześniej autorka bardzo ładnie zasiała wątpliwości dotyczące okrutnej przeszłości Hazela, niestety ten wątek zostaje ucięty i już wiadomo, że Hazel, nawet jeśli będzie badać swoją przeszłość, odkryje tylko to, co nam o nim mówiono. Na otarcie łez możemy co najwyżej dostać motywy uzasadniające jego niewyobrażalne skurwysyństwo.
4. Boska interwencja zmienia nie tylko los bohaterów, wpływa też na sposób prowadzenia fabuły. Drużyna rozdziela się i teraz śledzimy każdego z trzech bohaterów osobno. To nie problem, wręcz przeciwnie, całkiem ciekawy zabieg, ale autorka daje się tu ponieść fantazji twórczej i dwa z trzech wątków zaczynają wyglądać fantastycznie nawet na tle tego fantastycznego przecież świata. Znowu, technicznie wszystko to wypada bardzo ładnie – motywy szaleństwa i elementy horroru spełniają swoją rolę wyśmienicie, ale stanowią bardzo ostry kontrast do wcześniejszej fabuły i trzeciego wątku.
Ten stan nie trwa długo. Drużyna szybko znów się schodzi i narracja wraca do poprzedniej postaci. Przez to chwilowa zmiana klimatu wydaje się jeszcze bardziej nienaturalna. Z kolei ponowne połączenie drużyny odbywa się w najlepszym klasycznym stylu – czystym przypadkiem. W sieci kilku rozległych światów połączonych ze sobą portalami nasi bohaterowie zupełnym przypadkiem trafiają w tym samym czasie do dokładnie tego samego miasta. Jeden z nich utracił wprawdzie wolność i trafił na arenę gladiatorów, ale na szczęście jego przeciwnik okazał się zupełnie niekompetentny i dał się zabić temu zadeklarowanemu pacyfiście, zaś towarzyszka, która powróciła z wyprawy do dziwnej i przerażającej krainy, zrządzeniem losu akurat miała przy sobie większą gotówkę, więc niewola szybko dobiegła końca.
W międzyczasie Hazel odkrywa kolejny fragment swojej zapomnianej przeszłości i dowiaduje się, że ma rodzinę, a konkretnie siostrę. Odbywa się to mniej więcej w ten sam sposób, co przy spotkaniu z bóstwem z pudełka – pojawia się kolejny domyślny bohater tła, który oczywiście Hazela rozpoznaje na pierwszy rzut oka (chociaż w tym przypadku jest to nawet uzasadnione), oczywiście ma z nim zaszłości i akurat dogodnie zdradza mu, że wie o jego siostrze i nawet zna jej miejsce pobytu. Tym samym daje naszej drużynie cel do wykonania kolejnego przeskoku.
5. Odległości. To z jakichś przyczyn zawsze stanowi problem w fantastyce. Nie wiem, czy to „wiedza" wyciągnięta z kinematografii, czy ogólnie nasze tempo życia sprawiają, że autorzy książek traktują konie jak taki fajny średniowieczny odpowiednik samochodu. Bohater wsiada na konia i myk! po dwóch trzech dniach podróży jest na drugim końcu kraju. Tymczasem koń porusza się zaledwie nieco szybciej od człowieka, o ile nie galopuje, a galopuje krótko, bo się męczy. Im bardziej go obciążymy, tym bardziej spada mu tempo przemieszczania się. Wóz zaprzęgnięty w dwa konie porusza się w tempie marszowym i główna korzyść z jego użycia to możliwość przewiezienia dodatkowych kilogramów oraz oczywiście brak zmęczenia. Konie muszą jeść, więc trzeba im zapewniać popas, dostęp do wody itp. To wszystko sprawia, że podróż na końskim grzbiecie nie jest specjalnie szybka (ani wygodna).
Tempo marszowe człowieka to 5 km/h, konia, weźmy 7 km/h (jestem rozrzutna, ale co mi tam!). Oznacza to, że dziennie można przy dobrej pogodzie przebyć konno jakieś 35–40 km. Oczywiście pod warunkiem, że podróż odbywa się po solidnym dukcie, mamy żywność i dostęp do wody. Idąc dalej tym tropem, podróż z Krakowa do Warszawy konno zajęłaby 10–14 dni.
Nasi bohaterowie czasami przyspieszają podróże, korzystając z portali, ale w obrębie danego świata poruszają się już konwencjonalnie. I niestety ma się wrażenie, że mają konie co najmniej mechaniczne, zapewne z napędem spalinowym. Innymi słowy, gdy dosiadają wierzchowców, trudy przeprawy nagle stają się pomijalnie małe. To błąd, który może nie jest bardzo istotny, ale pojawia się w tak wielu historiach, że zwyczajnie irytuje.
Mimo tych zastrzeżeń całość czyta się przyjemnie. Tu muszę autorce oddać honor – poza naprawdę drobnymi błędami związanymi z frazeologią i okazjonalnymi problemami z rejestrem poszczególne scenki i opisy kolejnych odwiedzanych światów są naprawdę interesujące. Czasem też pojawiają się pewne informacje, które pozwalają powoli składać w głowie szerszy obraz świata i sytuacji geopolitycznej. Mam nadzieję, że autorka spróbuje jednak te tematy jakoś poruszyć i nie pozostawi ich wyłącznie jako ozdobników dla zmagań drużyny.
A skoro o drużynie mowa...
Bohaterowie
Bohaterowie są zdecydowanie mocną stroną tej historii – wyraziści, samospójni i nawet na chwilę nie wypadają z przypisanych im ról. Mamy tu więc wspomnianego już Hazela Borghesa – chwilowo w nie najlepszej formie psychicznej, więc momentami budzącego nawet szczerą sympatię i współczucie – Limorię, drobną oszustkę, która stara się przetrwać we wrogim świecie i za wszelką cenę wreszcie wyrwać z rynsztoka, oraz Erlina, przedstawiciela rasy „głupich", czy jak sam o sobie mówi, Pagana.
Ich losy łączą się przypadkiem, ale w na tyle wiarygodny sposób, że nie budzi to większych zastrzeżeń. Początkowo miałam wątpliwości co do zachowania i motywacji Limorii, która może trochę zbyt ochoczo zajmowała się Hazelem i zagubionym w świecie ludzi Erlinem, ale autorka sprawnie rozwiązała ten problem.
Początki tego niechcianego sojuszu są trudne, pojawiają się tarcia, dochodzi do przepychanek i słownych utarczek. Z czasem, powoli, między bohaterami pojawia się coś na kształt przywiązania, a może wręcz zaufania. Tu znów duże brawa dla autorki – tempo zmian relacji w drużynie jest bardzo naturalne. Pierwsze ich przejawy to raczej mniejsza wrogość i obniżona czujność, które bardzo powoli i opornie przeradzają się w ostrożne zaciekawienie.
Dynamika zmian jest ciekawa, bo tak naprawdę bohaterowie są na siebie skazani – Hazel z racji swojej przypadłości bez Limorii nie da sobie rady w świecie, Limoria z kolei... cóż, ona ma swoje powody, by znosić niewygodne momentami towarzystwo. Napiętą sytuację często rozładowuje pocieszna naiwność Erlina, który w sposób subtelny dodaje historii szczypty niewymuszonego humoru, a jednocześnie budzi w czytelniku cieplejsze odczucia. Tak, jest absurdalnie wręcz nieprzystosowany do życia w świecie, ma głowę pełną górnolotnych haseł i szlachetnych idei, ale przecież gdzieś w głębi duszy zazdrościmy mu tego, że w każdym aspekcie życia i w każdej istocie widzi to, co w nich najlepsze. I chyba właśnie ten ciepły spokój bijący z tej postaci sprawia, że Limoria i Hazel nie skaczą sobie do gardeł przy każdej okazji.
Podsumowanie
Trudno mi ocenić tekst, który na dobrą sprawę jest zaledwie wprowadzeniem do większej historii. Jako wstęp zapowiada się świetnie... albo wręcz przeciwnie, przerażająco – zależy, na które jego aspekty spojrzeć.
Z jednej strony mamy opowieść zwiastującą rozmach, globalny konflikt i intrygę z udziałem sił nadprzyrodzonych (albo chociaż dobrze magicznych). Z drugiej kompletną przypadkowość przedstawionych zdarzeń, niepowiązane ze sobą scenki, które – choć sprawnie napisane – zdają się donikąd nie prowadzić.
Niewątpliwym atutem są tu postacie, ale one nie zdołają unieść na swoich barkach ciężaru całości, jeśli nie będzie ona miała solidnego rusztowania w postaci dobrze dopracowanej fabuły, niebędącej zlepkiem losowo następujących po sobie wydarzeń. Gdybym miała autorce coś radzić, sugerowałabym mniej dawać się ponosić kolejnym atrakcyjnym wizjom, a bardziej skupić na tych ich fragmentach, które mają znaczenie dla fabuły. Efekt zaskoczenia jest ciekawym narzędziem wyrazu, ale nadużywany zaczyna zwyczajnie nudzić.
Niemniej mam nadzieję, że rozsnuta tu czarna wizja się nie spełni, a „Pan śnieżnej zawiei" zaskoczy mnie przyjemnie rozwinięciem historii w sposób bardziej uporządkowany i przemyślany.
Korekta: szekspir_z_salem
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top