(Nie)smak miłości
~★~★~★~
— Ludzie się nie zakochują — niespodziewanie przerwał wypowiedź James'a, który jak miewał w zwyczaju, i dziś wpadł w odwiedziny, by sprawdzić co słychać u jego ulubionego kuzyna. A trzeba napomknąć, że młody Blunt miał tylko jednego. Sam również był jedynakiem, więc nie wypadało mu wybrzydzać. Jednak uwielbiał w ten sposób droczyć się z nim.
Może właśnie dlatego czasami traktował Joseph'a jak starszego brata i bezgranicznie mu ufał, powierzając największe sekrety?
W jednej sekundzie Joseph stał się poważny, tym samym ucinając wszelkie dowcipy, którymi do tej pory częstował go mężczyzna, na temat twórczości jego przyszłej żony. Słowa pojawiły się nagle, może zabrzmiały odrobinę zbyt ostro, jednak wywołały zamierzony efekt jakim było jego zdezorientowanie i niezrozumienie. No tak. Przecież przerwał mu w pół zdania. Lecz to on zaczął z momentem, kiedy wyznał, że jej obraz, wiszący na ścianie po prawej od wejścia, wygląda jakby natchnieniem dla Katriny była miłość.
— To tylko choroba dziesiątkująca głupią ludzkość. Rzadziej określane mianem przyzwyczajenia serca — dodaje Holmes, wciąż spoglądając z zadumą na ogród, którego widok rozciągał się z okna gabinetu.
W sumie nie lubił zieleni. Nawet nie miał pojęcia dlaczego akurat ten pokój wybrał na swój gabinet kilka lat temu. Przecież stąd był widok wyłącznie na drzewa owocowe, krzewy ozdobne, grządki kwiatów, które właśnie o tej porze roku budziły się do życia z zimowego letargu.
Nienawidził tego czasu odrodzenia.
Nienawidził życia, które ciągle się z niego nabijało w sferze prywatnej.
Zdecydowanie bardziej wolał jesień od wiosny. A zimę wręcz kochał. Odczuwał dziwną satysfakcję, radość, szczęście, a zarazem podekscytowanie gdy obserwował jak wszystko chyli się ku upadkowi, by choć na chwilę umrzeć.
Śmierć o wiele bardziej go fascynowała od życia. Ten mrok, który od wieków jej towarzyszył wspólnie z tajemnicą, kusił wielu. Lecz gdy już znajdzie się odważny śmiałek, który chwyci go za dłoń, to musi liczyć się z tym, że może już nie powrócić z tej podróży.
Kochał również to uczucie, kiedy stojąc przy stole operacyjnym tuż nad otwartą klatką piersiową pacjenta, mógł choć przez moment poczuć się jak władca. Zabawić się w Boga - pana życia i śmierci. To niezwykle go kręciło, budziło ze snu drugą stronę, której nikt nie widział i chyba właśnie dlatego został lekarzem.
Inni naiwnie myśleli, że powodem była chęć niesienia pomocy ludziom. Lecz to wierutna bzdura, a nawet kłamstwo. U podstawy tej decyzji już od bardzo dawna leżało nieustające pragnienie ciągłego czucia władzy, kiedy chory siedzi tuż przed tobą, a ty możesz trzymać go w niepewności. Ten strach wyzierający z przerażonych oczu, jąkanie się, potliwość, nerwowość i drżenie rąk towarzyszące im w oczekiwaniu na decyzję.
Wyleczy go? Czy może jednak troszkę pobawi się w kotka i myszkę?
Ot na minutkę, tak dla zabawy ty zostaniesz Tomem, a ja podstępnym Jerrym.
Co ty na to?
~★~★~★~
— Dlaczego mój drogi kuzynie uważasz, że to tylko choroba lub przyzwyczajenie serca? — dopytywał James.
Jak zwykle ciekawski. Zawsze potrzebował szczegółowych wyjaśnień, nieważne czego dotyczył temat konwersacji.
— Wszystkie objawy na to wskazują. Poza tym jeśli zagłębisz się w temacie dostrzeżesz, że to prawda. Dodatkowo zmienia człowieka w zaślepionego idiotę.
— Nie wydaje mi się — cicho chrząkając zasiadł przy biurku starszego kuzyna, tym samym opuszczając miejsce przed obrazem namalowanym przez pannę Chernov. — To piękne uczucie, takie magiczne. Gdzie dwa serca się spotykają i rodzi się coś wyjątkowego.
— Tak tak. Ja też słyszałem te bzdury. Jednak zdania nie zmienię.
— Nooo~... A ty i panna Katrina Chernov? Czyżbyś nic do niej nie czuł? — ostrożnie wyciągał informacje od Joseph'a, wpatrując się w jego szerokie plecy, kiedy ten przysłaniał swą posturą część okna.
— To akurat jest przyzwyczajenie. Po prostu długo się już znamy, a co za tym idzie polubiliśmy swoje towarzystwo. Ot i cała tajemnica — wyjaśnił, a w myślach zastanawiał się dlaczego nie może oderwać wzroku od tych widoków.
Może to przez zieleń, która na myśl przywodziła mu spojrzenie jej oczu?
— Jak możesz tak mówić? — jego zaskoczenie sprawia, że z ust blondyna wyrywa się chichot natychmiast zamaskowany kaszlem.
— Ależ to szczera prawda Jamesie — odparł zgodnie z prawdą.
— Nie wierzę. Musisz czuć coś więcej, coś ponad to — drążył z dziwną pewnością siebie.
— Przekonaj mnie, że czuję coś więcej.
— Co?! Ale jak?
— Zakochaj się, a następnie przyjdź do mnie z owymi objawami i udowodnij, że to co się dzieje z twoim organizmem nie należy do symptomów choroby, lecz jest czymś magicznym, jak to ująłeś chwilę wcześniej.
— Chyba oszalałeś! — nagle robi się nerwowy, a słów starszego początkowo nie bierze na poważnie.
— Jesteś zaznajomiony ze światem medycyny. Co prawda dopiero niedawno w niego wkroczyłeś, ale nie przewiduję żebyś miał jakiekolwiek problemy z osiągnięciem tego — odwróciwszy się od okna, wyzywająco spogląda na mężczyznę. — No chyba, że tchórzostwo przez ciebie przemawia? — uniósł brew w oczekiwaniu na odpowiedź, która dość szybko pada z ust młodszego.
— Ja tchórzę?! — wielce oburzył się słysząc takie insynuacje. Lecz i tak wstaje ze swojego miejsca, by po chwili zbliżyć się do Holmes'a, który górował nad nim dobre dziesięć centymetrów. — Podniosę rękawicę rzuconą przez ciebie, lecz co będę miał z tego?
— Załatwię ci praktyki u samego profesora Jefferson'a. Oczywiście jeżeli udowodnisz mi swoją tezę.
— Stoi — odpowiada uradowany perspektywą wygranej.
I najzwyczajniej w świecie podali sobie ręce, by przypieczętować umowę
James z zadowoleniem wymalowanym na obliczu opuścił pomieszczenie, zapewne już czując wyimaginowany smak wygranej.
~★~★~★~
— Ehh... Ta młodzież... — kręcę głową ze śmiechem, podchodząc do biurka i nalewając sobie do szklanki odrobinę wody z karafki.
Nawet nie zapytał co będzie musiał zrobić jeśli przegra. Zapewne nie dopuszcza do siebie takiej myśli.
Może miłość już uczyniła z niego głupca? — pytam sam siebie w myślach podziwiając przezroczysty napój nim upiję łyk.
~★~★~★~
— Och Josephie~~ może przejdziemy się?
— Jestem zajęty moja droga — padła odpowiedź znad pliku papierów, które pieczołowicie wypełniał. Równe literki w idealnych odstępach dość szybko zapełniały biały papier.
— No proszę — słodko wydymając wargi próbowała go przekonać. — Spójrz tylko — wskazała na ten widok za oknem, który napawał go obrzydzeniem, każdego dnia coraz bardziej — pogoda dziś dopisuje. W sam raz na krótki spacer po ogrodzie. I być może nie tylko — dodała podciągając suknię i jak gdyby nigdy nic wskoczyła na blat biurka przy którym on siedział.
Nawet nie przejęła się kartkami, które przez nią wylądowały na drewnianej podłodze, po prostu kontynuując swoje kuszenie.
Z przebiegłym uśmiechem spoglądał na poczynania panny Katriny, która swą alabastrową dłonią powoli podsuwała brzoskwiniowy materiał coraz wyżej, dopóki jego błękitne tęczówki nie napotkały widoku zgrabnej łydki oraz fragmentu gładkiego uda.
— Hmm... Przemyślę to — udając, że się zastanawia nad jej propozycją przerwał pisanie, a smukłymi palcami obracał pióro w dłoniach.
— Jeżeli tak stawiasz sprawę, to ja się zastanowię czy jeszcze chcę cię poślubić — obrażona, jednym ruchem opuściła lejący materiał, który na powrót przykrył wszystkie te skarby i cuda, jeszcze chwilę temu, tak chętnie oferowane.
— Och... Wydaje mi się moja słodka, że już podjęłaś decyzję.
Choć uśmiech kradnie serce, to błysk w niebieskich tęczówkach przeczy wszystkiemu. Zarówno brzmieniu jego głosu, jak i rozbawionemu, łagodnemu wyrazowi twarzy. Jest w nim coś zimnego i niepokojącego.
— No nie wiem — odpowiedziała nadąsana, gdy on tymczasem wstał zza biurka i pochylając się musnął ustami jej policzek.
Ostatecznie lekarz przystał na propozycję, po czym wyciągnął dłoń w geście zaproszenia.
Katrina lekko zeskoczyła z mebla, po czym kończąc poprawiać swój strój przyjęła jego rękę.
~★~★~★~
— Spójrz jak te róże pięknie wyglądają, jak prężą się ku promieniom słońca.
Ona biegała od jednych roślin do drugich, zachwycając się nimi.
On w milczeniu patrzył tylko na nią.
Zachowywał się jakby był w transie, nie zwracając kompletnie uwagi na zieleń trawy, na fontannę, która cicho szumiała w centrum tej oazy spokoju, niczym serce. Nawet ptasie trele nie były w stanie odwrócić jego uwagi.
Z zadumą uśmiechał się, podziwiając jej alabastrową cerę ozdobioną drobnymi piegami na prostym, zgrabnym nosie oraz zarumienionych od aktywności policzkach. Również burzę rudych loków sięgających aż do pośladków, teraz spiętych w koka, obdarzył swoim spojrzeniem. Ozdobne spinki błyszczały od słońca, tańczącego na nich. Odsłaniały szczupłą szyję i obojczyki, które kiedyś lubił pieścić. Nadal mu się to zdarzało, lecz teraz było to tylko po to, by przykryć prawdziwe uczucia i zachować pozory.
To właśnie szyja nie dawała mu spokoju.
Kusiła go, niemo namawiając nieustannie do złego, a on nie potrafił się zbyt długo opierać. I może to właśnie dlatego, przed oczami znów stanął mu tak dobrze znany obraz zaciskających się dłoni.
Jego dłoni.
Na jej szyi.
Znaczył ją czerwonymi śladami, gdy coraz mocniej zaciskał palce na krtani. Później z pewnością zmienią swą barwę na granat zmieszany z fioletem, który będzie się znacznie odcinał na tle jej jasnej karnacji.
Opuszki ciasno przylegały do skóry, uciskając ją, a krótkie paznokcie i tak pozostawiły wgłębienia w kształcie półksiężyców.
Odcinał dopływ powietrza, tak drogocennego tlenu. Dopóki w zielonych tęczówkach nie ujrzał tego co chciał. Tego przerażenia i pustki na sekundy przed utratą przytomności, a może nawet i życia?
Och! Ile razy marzył o tej chwili?
Chyba już zbyt wiele.
Ostatnio całując ją wzdłuż linii szczęki i pieszcząc wrażliwą skórę za uszami, też o tym myślał.
Tak bardzo pragnął to uczynić, oznaczyć ją jako swoją, by każdy widział, że należy tylko do niego.
Niestety było już za późno, ponieważ splugawiła swoje, a także i jego dobre imię.
Wszystko przez to, że na moment stracił czujność. Odwrócił wzrok zaledwie na kilka sekund, a ona zdążyła w tym czasie przyprowadzić do stajni nowego rumaka.
Ona była nienasyconą, przepełnioną fałszem oraz kłamstwem lisicą.
Lecz on był wielkim i złym wilkiem w owczej skórze.
Pewnie właśnie dlatego, że dał się pochłonąć nurtowi swoich myśli, nie usłyszał o co pytała jego narzeczona, a zarazem przyszła żona.
— Słyszałam, że założyłeś się o coś z Jamesem. To prawda? — powtórzyła przysiadając na drewnianej ławeczce, nieopodal fontanny pokrytej rzeźbami winorośli.
— Ach tak. A co już się pochwalił?
— Tak. Biegał dziś po całym domu i wszystkim mówił, że już wkrótce poniesiesz porażkę — zachichotała na samo wspomnienie jego, jakże dziecinnego, zachowania.
— Doprawdy? — zaskoczony usiadł tuż obok, nadal przyglądając się jej. — Nie wydaje mi się żeby doszło do takiej sytuacji.
— Zdradzisz mi jakieś szczegóły? — poprosiła, przymykając powieki i odchylając się na drewniane oparcie, by twarz wystawić wprost na złociste promyki.
— Siostrzeniec mego ojca ma za zadanie udowodnić mi, że miłość nie jest chorobą, a raczej czymś magicznym.
— Przecież to jest bez sensu — słysząc to otwiera oczy i marszcząc czoło w głębokim zamyśleniu patrzy na narzeczonego w poszukiwaniu wyjaśnień.
— Ale ten głupiec dał się wciągnąć w tę grę. Poza tym na każdy jego argument mam przygotowaną odpowiedź popartą moimi naukowymi badaniami. W końcu nie bez powodu byłem i nadal jestem jednym z najlepszych, najbardziej uzdolnionych oraz inteligentnych uczniów profesora Jefferson'a.
— Widzę, że świetnie się bawisz kosztem naszego przyjaciela.
— To nie będzie zabawa, raczej lekcja wprost od samego życia...
~★~★~★~
— I jak mój drogi? Masz na oku jakąś kandydatkę na damę twego serca?
— Pfff... Już od dawna — wymsknęło mu się.
— To może ją przedstawisz? Albo nie. Przyprowadzisz ją na kolację gdy zakład dobiegnie końca — proponuje, będąc ciekawym jego odpowiedzi.
— Dobrze, że o tym wspominasz, bo nie ustaliliśmy ile mam czasu, no i co będzie jak przegram.
— Ja ustaliłem. To ty nie dopytałeś o te, jakże ważne, szczegóły. Ponieważ, jak mniemam, zbyt szybko twój umysł zmącił obraz wygranej.
— Więc teraz pytam.
— Pierwszego kwietnia, wieczorem podczas wspólnej kolacji oczekuję wyników.
— Przecież to zbyt mało czasu!
— W takim razie sugeruję żebyś natychmiast przystąpił do działania zamiast tracić czas na zbędne podchody.
— A co z drugą kwestią?
— Masz na myśli wizję swojej porażki? Hmm... Będę na tyle łaskawy i niczego nie zechcę.
~★~★~★~
— Jak ci idzie? — zapytała wchodząc do altanki.
— Dobrze, a wręcz znakomicie — ledwie zdążył mruknąć w odpowiedzi, na chwilę przed tym jak rzucił się na jej usta.
— To kim jest ta szczęśliwa panienka? — opierając dłonie na męskim torsie spogląda w brązowe tęczówki, teraz ukryte pod osłoną nocy.
— Nie znasz jej — szepnął wprost do ucha, gdy mocniej objął szczupłą talię kobiety, jednocześnie chowając twarz w rozpuszczonych puklach i wdychając różany zapach wybranki swego serca.
— Jest ładna? — drążyła dalej w przerwach między pieszczotami.
— Najładniejsza. Nie znajdziesz na świecie od niej piękniejszej — odpowiada prowadząc ją na ławkę, by móc kontynuować amory.
— Czy mam się czuć zazdrosna?
— Moja słodka chcesz być zazdrosna o samą siebie? — kobieta w odpowiedzi uwodzicielsko się uśmiechnęła, czego mężczyzna nie mógł ujrzeć, po czym siadając na ławce w altanie, która znajdowała się w głębi ogrodu, przerzuciła włosy na plecy, by nie stanowiły żadnej przeszkody dla kochanka gdy będzie muskał jej szyję oraz obojczyki.
— Och... James... — ona wzdychała.
— Kocham cię — cicho jej odpowiadał.
Tylko noc była była świadkiem ich miłosnych uniesień, nie wspominając o księżycu i gwiazdach.
Przynajmniej tak oboje myśleli, nie dostrzegając w mroku pary oczu, które bacznie śledziły każdy ruch kochanków. Jakby chcąc żeby obraz, który widzą przed sobą skąpany w srebrzystym blasku, wyrył się w pamięci aż po kres życia.
I tak miało być, bo miłość to choroba, która czyni człowieka słabym. Lecz głupcy tego nie widzą wmawiając sobie, że to przeznaczenie, magia i Bóg wie co jeszcze.
~★~★~★~
Obściskując się popełnili błąd, bo stracili czujność i odłożyli na bok ostrożność...
A bezsenność stała się mym towarzyszem w cierpieniu.
~★~★~★~
Drogie serce, dlaczego tak szybko bijesz?
Czy to ze strachu? A może z uczucia, do tej rudowłosej piękności, które tliło się głęboko w moim wnętrzu? Choć ja usilnie próbowałem sobie wmówić, że to tylko głupie schorzenie...
Nie!
To bzdura!
Nienawidzę jej!
Nienawidzę jego!
~★~★~★~
Służba podała do stołu aromatyczne potrawy. Na przystawkę podano pasztet zajęczy, który był ledwie wstępem do prawdziwej uczty jaką była dla podniebienia jagnięcina w sosie miętowym.
Kolacja przebiegała w ciszy przerywanej jedynie dźwiękiem, jaki nóż oraz widelec wydawały przy spotkaniu z talerzem.
Na deser goście mogli skosztować krem z owocami, a to wszystko w otoczce czerwonego wina.
I znów ten obrazek, że zamiast alkoholu w kieliszku jest krew jednej z osób, które myślał, że zna wystarczająco dobrze, by móc im ufać.
Nie ufaj nikomu.
Jej krew skapująca z otwartej rany na szyi wprost do złotego kielicha, którego boki zdobiły rubiny i inne klejnoty.
Część swobodnie płynęła w dół dekoltu, niknąc między dorodnymi piersiami trzydziestodwuletniej kobiety. Mały strumyczek mknął aż do pępka, a może i musnął łono, jeżeli nie zdążył wsiąknąć w materiał sukni.
— Josephie?
— Hmm? — dopijając resztę napoju delikatnie odstawił kieliszek na stół i skupił się na pozostałej dwójce.
— Coś się stało? Jesteś jakiś nieobecny — ze zmartwieniem w oczach spoglądała na mężczyznę, siedzącego na przeciwko, po drugiej stronie mebla.
— Wszystko w porządku kochanie — podpierając brodę na dłoniach bacznie przypatrywał się Blunt'owi. — Po prostu zastanawiałem się dlaczego James nie przyprowadził ze sobą tej kobiety, która padła ofiarą jego uroku.
— Och... Ona... To znaczy — zdenerwowany zaczął poprawiać czarny kosmyk, przysłaniający jedną z brązowych tęczówek. — Nie mogła do nas dołączyć z powodów rodzinnych.
Jeżeli chcesz wygrać musisz przywdziać pokerową maskę i nie zdradzić się żadnym gestem czy słowem. Inaczej już na starcie ponosisz porażkę.
— Rozumiem. W takim razie liczę, że już niedługo znajdzie czas by zaszczycić nas swoją obecnością. A wracając do właściwego tematu. Jak ci poszło?
— Dobrze, a wręcz znakomicie. Poczekaj przyniosę dokumentację — podekscytowany wstaje od stołu.
— Stój — Joseph zatrzymuje go w pół kroku.
— Dlaczego? Czyż nie chciałeś poznać wyników? — wyraźnie zdziwiony zachowaniem kuzyna wraca na swe miejsce.
— Tak, ale całą wiedzę powinieneś mieć tutaj — pukając się palcem w potylicę patrzy prosto w oczy dwudziestolatka — a nie na papierze. — No więc słucham.
— Od czego by tu zacząć? — zastanawiał się.
— Może tak po prostu? Powiedz to co pamiętasz.
— Miłość jest uczuciem nienamacalnym, bywa natchnieniem poetów, muzyków, malarzy i innych artystów.
— Kontynuuj — poprosił z cichym śmiechem.
— Sprawia, że serce bije szybciej na widok ukochanej osoby, a w brzuchu czujesz stado motyli. Nagle wszystko przestaje być trudne, czujesz radość, która niewiadomo skąd się pojawiła.
Nie możesz jeść, pić, ani spać bo twoje myśli zaprząta właśnie ona.
Spojrzenia.
Rzucane ukradkiem na zakazany owoc zdradzały go.
Był marnym aktorem, jak cholera.
— Rozczarowałeś mnie wielce — niemal zamruczał jak kot.
— Czemu?
— To co przed chwilą powiedziałeś nie brzmi jak coś magicznego. Jeżeli ktoś nie może spać prawdopodobnie cierpi na bezsenność. Natomiast brak apetytu może być wynikiem zaburzeń odżywiania.
— Bo tego nie da się opisać słowami. To trzeba przeżyć, by zrozumieć — próbował jeszcze się bronić przed porażką, która zbliżała się wielkimi krokami. Była tuż tuż.
— Ale nie przejmuj się tym. Porażki każdemu się zdarzają, nawet najlepszym. Jednak uczą nas czegoś ważnego.
— Co masz na myśli?
— Każdy błąd, każde potknięcie można jeszcze przekuć w sukces, starając się jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Dlatego zostań proszę odrobinę dłużej. Chciałbym z tobą pomówić po wyjściu Katriny.
~★~★~★~
Służba oraz kucharz mieli dziś wolne, co było dość niezwykłe. Nikt się nie spodziewał takiej niespodzianki i dobrotliwości ze strony swego pracodawcy. Jednak żadna z osób nie śmiała narzekać, po prostu się radowali tym dniem, tym bardziej, że mieli dostać zapłatę za ten dzień. I to podwójną.
Głupcy.
Już wtedy powinni przeczuwać, że coś się święci.
Ale nie widzieli nic. Pieniądze skutecznie przysłoniły intuicję czy inne zmysły.
— Ooo... Nie spodziewałem się, że dziś ty sam mi otworzysz. Coś się stało? — James lekko zdziwiony tym widokiem przekroczył próg.
— Po prostu wszyscy mają wolne. Oni też chcą odpocząć — wyjaśnił, zamykając drzwi.
— Nie poznaję cię — powiedział z humorem.
— Ja ciebie też — padło w odpowiedzi tyle, że brzmiało to bardzo poważnie.
— Co?
— Nic nic. Zapraszam do mojego gabinetu.
Szedł tuż za Jamesem gdy powoli z kieszeni spodni wyjął małą buteleczkę wraz ze szmatką. Jednym ruchem nasączył materiał i nie zwlekając przyłożył do ust młodszego mężczyzny. Na jego korzyść działał fakt, że był o dziesięć centymetrów wyższy od swego kuzyna.
~★~★~★~
Przez krótką chwilę szarpał się w silnym uścisku męskich ramion, po czym jego ciało stało się bezwładne, kiedy stracił przytomność. Na szczęście Joseph zareagował w porę, łapiąc go pod pachami zanim upadł na podłogę, by od razu zaciągnąć w stronę kuchni. Zadania wcale nie ułatwiała mu waga gościa. A ta, prawie na pewno, była o kilka kilogramów większa niż by tego oczekiwał.
Ciągnąc go korytarzem z małymi przerwami w końcu odczuł ulgę, gdy po pokonaniu kilku kamiennych schodków w dół, wreszcie znalazł się w pomieszczeniu, które od początku stanowiło cel jego podróży.
Porzucając go na podłodze, kompletnie nie dbał o to, czy podczas bolesnego spotkania z twardą powierzchnią ten rozbije sobie głowę czy też nie.
Najważniejsze w tym momencie było to, czy jego torba stoi na stole przygotowana na wszystko.
Spoglądając na nią, delikatnie się uśmiechał, pewnie wyobrażając sobie do czego wykorzysta niektóre z instrumentów, znajdujących się wewnątrz.
Przez chwilę wahał się czy wsadzić mu knebel w usta żeby nie krzyczał, jednak dość szybko porzucił ów pomysł.
Niech cierpi.
Takie i podobne myśli chodziły mu po głowie.
Chciał, by Blunt choć przez krótką chwilę cierpiał tak, jak on wewnętrznie, kiedy jego własny, rodzony kuzyn pierdolił tę kurwę. Kobietę, którą kochał, lecz ona postanowiła zdeptać te uczucia.
Przeglądając zawartość błękitne oczy niemal śpiewały z radości na widok jego przyjaciela - lanceta.*
Jedni za przyjaciół uważają ludzi, inni zwierzęta, a on instrumenty medyczne. Bo one są trwalsze w swej relacji niż żywe stworzenie i można im bezgranicznie zaufać. Tak przynajmniej twierdził nasz bohater.
Obracając w dłoniach srebrny przedmiot delikatnie go pieścił, przejeżdżając opuszkiem po rączce, na której jakiś czas temu kazał wyryć swoje inicjały - J.H.
Ostrożnie podchodził do nieprzytomnego James'a, jakby celowo chciał to wszystko przedłużyć. Kucając przy nim zbliżył ostrze do ubrań, rozpiętej marynarki oraz białej koszuli pod nią. Wystarczyło jedno, pewne cięcie by materiał rozsunął się na boki, a on mógł cieszyć się widokiem nagiego torsu.
Wcale go nie pociągał. Holmes nigdy nie patrzył na mężczyzn w ten sposób. Po prostu na każde ciało tak reagował, a należy uściślić, że dla niego ciało było tym samym co płótno dla malarza.
Uważał je za materiał, który zesłał mu sam Bóg, by mógł go naśladować i to co zostało zapsute naprawić według własnego uznania.
Przez chwilę gładził opuszkami klatkę Blunt'a, która była gładka i wolna od jakichkolwiek skaz, a potem przykładając ostrze na wysokości jego obojczyków zrobił to.
Jedno, długie cięcie, sięgające aż po pępek. Ostrze z jego pomocą cięło tkanki oraz mięśnie, niszcząc je nieodwracalnie, a on oczarowany widokiem szkarłatnej cieczy, wypływającej z rany zaczął chichotać. Nabrał odrobinę na palec, po czym włożył go do ust, delektując się metalicznym smakiem.
Dwudziestolatek obudził się wraz z pierwszą falą bólu i wrzeszczał wniebogłosy, a z oczu płynęły łzy.
— Rozczarowałeś mnie. Nawet w twojej krwi nie czuję tego, według ciebie, magicznego uczucia.
— C-Co ty... — urywa przerażony widokiem swojej klatki.
— Shhh — przykładając palec do ust ponownie chce użyć substancji z buteleczki, a źrenice James'a na ten widok jeszcze bardziej się rozszerzają ze strachu. Jednak rezygnuje z tego pomysłu.
Dobrze wie, że to tylko minuty zanim nie opuści on świata żywych.
Zasługuje na najgorsze tortury.
Narzędzie zbrodni ponownie zagłębił w ciele, a przepełnione bólem krzyki temu towarzyszące były wręcz melodią dla jego uszu.
Darł się niemożliwie głośno, gdy lekarz torował sobie drogę wprost do jego bijącego serca. A ono coraz bardziej i bardziej przyspieszało dopóki skalpel nie wylądował na podłodze, a prawa ręka nie zagłębiła się w ciepłym wnętrzu.
Wtedy już nikt nie miał wątpliwości, że to było jego przed ostatnie tchnienie.
W środku było ciepło i wilgotno, a przyjemność była porównywalna z tą, kiedy mężczyzna przekracza bramy kobiecego raju w poszukiwaniu spełnienia. Joseph'owi wystarczyło tylko i aż tyle, kiedy palce zacisnął na organie, który jeszcze pracował, lecz już nie długo.
Agresywnie szarpnął do siebie.
Raz.
Drugi.
Za trzecim ściskał je w dłoni.
Ciepłe, jeszcze bijące i ociekające krwią wyglądało tak pięknie.
Było arcydziełem, którego nikt nie podrobi, jakie ludzkość kiedykolwiek widziała.
Wraz z nim zrobił krok nad martwym już ciałem i podszedł do stołu. Zostawił je na moment na drewnianym blacie, by przynieść deskę do krojenia oraz najbardziej ostry nóż, jaki znajdował się w kuchni.
Rzucił serce na jasny kawałek drewna, jakby było niczym więcej, jak tylko kawałkiem mięsa na ucztę.
Palce lewej ręki wbił w nie, by śliski od skrzepów krwi organ nie wyśliznął się. W drugą chwytając nóż wykonał zamach i po chwili miał przed sobą dwie połówki.
Ciekawe... Czy właśnie tak wygląda złamane z miłości serce według malarzy?
Później już mechanicznie kroił swą zdobycz na coraz drobniejsze kawałeczki...
~★~★~★~
To nie tak, że poznał Katrinę wczoraj czy też miesiąc temu. Znali się od kilku lat, lecz by poprosić ją o rękę oboje musieli do tego dojrzeć. Mimo, że miał wątpliwości czy to ta jedyna, postanowił ożenić się z nią.
Podobno miłość przychodzi z czasem...
I tak się stało. Nie od razu pojawiło się uczucie, a w każdym razie nie z jego strony. Dopiero znacznie później uderzyło go to, niczym grom z jasnego nieba.
Lecz bardzo szybko odkrył, że śliczna wybranka bawi się jego uczuciami. Brała go za idiotę, zapominając z kim tak naprawdę ma doczynienia.
~★~★~★~
— Jak moja droga? Smakuje ci gulasz? — dopytywał popijając jedynie wino. Czerwone.
— Tak. Jest wyśmienity — zachwalała próbując kolejny kęs mięsa.
— Sam robiłem — odparł z dumą, a zarazem pogardą dla niej.
— Powinieneś znacznie częściej przyrządzać takie uczty dla nas — zasugerowała zalotnie patrząc na narzeczonego, a jej policzki przykrył delikatny rumieniec.
— To strasznie pracochłonne. Trzeba wszystko starannie zaplanować, bo diabeł tkwi w szczegółach...
— Oj przesadzasz. A co zrobiłeś na deser?
— Niespodzianka — upił łyk czerwonego wina, po czym z uśmiechem na ustach wstał od stołu i podszedł do niej. — Deser czeka w kuchni, a więc pozwól, że zawiążę ci oczy i zaprowadzę tam — tłumaczy dobywając z kieszeni białą, lnianą chustkę.
— Tak! Z chęcią! — piszczy podekscytowana, a on zasłania jej oczy i biorąc pod ramię razem ruszają.
Mężczyzna niecierpliwił się, by jak najszybciej zademonstrować jej swe arcydzieło.
Kobieta niecierpliwiła się, chcąc natychmiast ujrzeć deser.
~★~★~★~
Jakie jest najgorsze uczucie na świecie?
Czy to te, kiedy widzisz jak ukochana osoba zdradza cię?
A może to te, kiedy widzisz miłość swojego życia martwą?
W tamtym momencie dla Katriny Chernov zdecydowanie te drugie było najgorszym co ją do tej pory w życiu spotkało.
Kiedy Holmes oznajmił, że może zdjąć prowizoryczną przepaskę, nie zwlekając uczyniła to. Niemal od razu pożałowała tej decyzji, gdy na podłodze ujrzała ciało kochanka w kałuży krwi.
— ... — nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa.
— Nie podoba ci się niespodzianka? — stanął tuż za nią, tym samym odcinając jej drogę ucieczki.
Po prostu stała tam pomiędzy martwym Jamesem, a żywym Josephem.
Patrzyła wprost w tęczówki, które wcześniej kojarzyły jej się z niebem, lecz teraz szaleństwo w nich błyszczało.
— Dlaczego? — to jedno słowo spomiędzy ust wypłynęło, a kosztowało ją więcej wysiłku niż bieg.
— Zdradziłaś mnie z nim.
— Ja... Nie... — kręciła głową.
— Przestań kłamać! Myślisz, że nie widziałem jak w altanie się spotykaliście?! — krzyk był pełen bólu, nienawiści i niósł ze sobą obietnicę. I to bynajmniej nie zgody.
— Kocham tylko ciebie.
— Szczerze w to wątpię. Siebie może i kochasz, lecz innymi tylko się bawisz — zrobił jeden krok. — Za nic masz uczucia innych — następnie drugi. — Bawisz się uczuciami — trzeci był ostatnim — nie myśląc o konsekwencjach.
Z każdym kolejnym jego krokiem, instynktownie cofała się w tył, ani na moment nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Było tak dopóki nie potknęła się o trupa, zalegającego na posadzce. Upadła plecami na jego twarz oraz część klatki, a ręce zamoczyła we krwi, kiedy chciała się podeprzeć, by wstać.
— O Boże... — wyszeptała, patrząc na dłonie ociekające krwią.
— Powiedz mi — kucnął żeby znaleźć się bliżej Katriny — czy te łzy, które płyną po twych policzkach są prawdziwe?
Prawą dłoń położył na jej poliku i kciukiem starł ciecz. Kropelki, które zostały na opuszku delikatnie odbijały żółte światło lampy.
Nic nie mówiła, bała się nawet poruszyć, a serce boleśnie tłukło się w piersi, jakby chcąc z niej wyskoczyć.
Wargi niebezpiecznie drżały.
Strach wyglądał ze szmaragdowych tęczówek.
— Nie biję kobiet i nie jestem też za tym — objął jej bladą twarz swoimi dłońmi, znacznie większymi i przede wszystkim cieplejszymi niż te jej, które wciąż spoczywały w ostygniętej krwi. — Wiesz... Przez chwilę nawet cię kochałem — kciukami pieścił skórę pod oczami.
Musnął jej usta, które niegdyś tak chętnie całował. Masował wrażliwe miejsce tuż za uchem, aż przeniósł się na szyję. Ją również głaskał i pieścił, jakby chciał za pomocą dotyku utrwalić sobie w głowie jej obraz.
Przyłożył czoło do jej czoła i przymykając powieki głośno odetchnął. Dopiero wtedy zapłonęła w niej nadzieja. Odważyła się swoimi dłońmi, nie zwracając uwagi na to, że są brudne, objąć jego nadgarstki.
Dotyk.
Nieśmiały.
Zimny.
Mokry.
Skażony.
Czuł go.
Otworzył oczy, a ona już wiedziała, że jest zgubiona. Bo nadzieja matką głupich...
— Mam pytanie do ciebie. Ostanie — jedynie skinęła głową w oczekiwaniu na ciąg dalszy. — Czy jedząc posiłek z jego serca czułaś coś magicznego? — szepnął.
Wstrzymała oddech, nie wierząc, że to możliwe.
Cały czas patrzył głęboko w zieleń oczu, chcąc zajrzeć w głąb duszy i myśli przeszyć na wskroś, kiedy palce coraz mocniej zaciskał na szyi, oznaczając ją w ten sposób.
Nie broniła się w żaden sposób.
Nie próbowała krzyczeć.
Nie szarpała się.
Po prostu zrobiła to co powinna.
Poddała się, przyjmując karę.
Godziła się na swój los, czując, że w jakiś sposób na to zasłużyła. Nawet jeśli nie do końca to była prawda...
~★~★~★~
Miłość
Nie ma smaku
czy zapachu.
Brak jej blasku,
zero kształtu.
Wielu życia pozbawiła
niewidzialna siła.
Jeszcze więcej zaślepiła.
Rogacza zabiła.
Jego skrzywdziła.
A ona tylko się bawiła.
Omamiła, ogłupiła.
Ręce krwią ubrudziła...
~★~★~★~
*Lancet – mały nóż chirurgiczny o obustronnym ostrzu, posiadający wybrzuszenie.
4423 słowa
Praca powstała, ponieważ potrzebowałam wyrzucić z siebie wszystkie negatywne emocje. To tyle w temacie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top