Rozdział 14
<Naruto>
Siedziałem na drzewie, z doskonałym widokiem na drzwi budynku, w którym przebywał Hiroshi. Nie był on zbyt duży. W całości wykonany z drewna. Miałem tyle szczęścia, że znajdował się on głęboko w lesie i w razie jakiś głośnych odgłosów walki, nikt nie przybędzie mu na pomoc. Kilka kilometrów wcześniej wyciszyłem moją czakrę, więc nie było dużych szans na wykrycie. Jednakże ja czułem go doskonale. Był tam. Najwyraźniej nic nie podejrzewał, ale pozostawałem czujny. Nigdy nic nie wiadomo. Stworzyłem kilku klonów i rozkazałem im zastawienie pułapek na terenie, w razie, gdyby próbował uciec lub wezwał pomoc. Po dziesięciu minutach pułapki były rozstawione, klony zniknęły, a ja wziąłem głęboki oddech. Dopiero wtedy zorientowałem się, że drżę. Spojrzałem na moje ręce, dygotały mi, jakbym coś pił.
Czy naprawdę muszę to robić? Dlaczego ja? Nie mogli tej misji wyznaczyć komuś innemu?
Pokręciłem głową, zdając sobie sprawę z mojej głupoty. Przecież sam poprosiłem o tę misję. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby zrobił to ktoś inny. Zamknąłem oczy, zacisnąłem ręce w pięści i po raz kolejny wziąłem głęboki oddech. Po chwili otworzyłem oczy i wyprostowałem się, choć gdzieś głęboko nadal pozostawały moje prywatne uczucia, to odepchnąłem je na bok. Misja musi zostać wykonana.
Nie mogę się wahać.
Przeplotłem cienką, ale mocną nić przez te kółka w kunai'ach, do których były przyczepione wybuchowe notki. Wycelowałem i rzuciłem tym w otwarte okno. Jeden kunai wbił się w podłogę wewnątrz, a ostatni w ścianę zewnętrzną.
W myślach zacząłem odliczać, patrząc na zbliżający się do pokoju cień Hiroshi'ego. Po kilku sekundach notki wybuchły. Wyjąłem kunai'a z kieszeni i nie spuszczając gardy, uważnie obserwowałem, czy ktoś nie wychodzi z wybuchu. Spodziewałem się, że nic mu nie będzie i będę musiał z nim walczyć, ale nie. Gdy dym opadł, zobaczyłem, że ściana tej chatki jest doszczętnie zniszczona, a wśród ruin leżał mój dawny opiekun.
Zeskoczyłem z drzewa. Przełknąłem ślinę i powoli do niego podszedłem. Mimo że nie wyczuwałem, ażeby był to klon, a także czułem jego słabnącą czakrę, musiałem sprawdzić, czy naprawdę umiera. Nie chciałem potem żadnych niespodzianek.
Przełknąłem ślinę, stojąc kilka kroków od jego ciała, zakrytego gruzami. Poczułem nieprzyjemny zacisk w żołądku. Miałem ochotę zwymiotować. Jednak nie dałem tego po sobie poznać. Zacisnąłem zęby i pięści, po czym podszedłem do mężczyzny z zaciętą miną.
Nadal żył i był przytomny. Jednak nawet widząc mnie, tylko uśmiechnął się delikatnie. Gdyby nie jego oczy, które patrzyły na mnie z nienawiścią, litowałbym się nad nim, albo przynajmniej chciałbym to zrobić.
— Nie sądziłem... Że... — zakaszlał gwałtownie. — Dasz radę... To zrobić. — Jego głos był słaby.
Widząc go w takim stanie, miałem ochotę go przytulić. Miał taki sam głos jak wtedy gdy był chory i prosił, byśmy się nim zajęli.
— Dlaczego...? — wymamrotałem po dłuższej chwili. Nie powinienem zadawać tego pytania, tylko go zabić. Jednak nie mogłem się powstrzymać.
Niby znałem odpowiedź, ale chciałem usłyszeć to od niego. Robiłem to dla siebie, żeby nie mieć potem wyrzutów sumienia. Żeby potem nie żałować.
— Dlaczego...? Bo chciałem — zaśmiał się bez cienia radości w głosie. — Spędziłem z wami miłe chwile, ale... — ponownie zakaszlał. — Byliście upierdliwi. W rzeczywistości czułem do was wstręt. — Te słowa były dla mnie ciosem prosto w serce. — Nienawidziłem was... Kiedyś miałem swoje dziecko, ale umarło. Przez takich jak wy. Jinchuuriki zabrali mi rodzinę! — powiedział gorzko.
Do oczu napłynęły mi łzy, których nawet nie powstrzymywałem. Żołądek ponownie mi się zaciskał, a chęć wymiotów była silniejsza niż wcześniej. Zakryłem usta prawą ręką, a rączka kunai'a, który był w lewej ręce, niemal się zgięła pod wpływem nacisku.
— Ale teraz zginiecie wy — wycharczał ostatkami sił.
Z początku do mnie nie dotarło, o co mu chodzi. Właśnie to było moim błędem. Moje uczucia. Powinienem je stłumić jeszcze bardziej albo wcześniej się z nimi rozprawić. Nim się obejrzałem, poczułem, jak coś zimnego przeszywa mój żołądek. Krzyknąłem, czując nieznośny ból. Skuliłem się i przestałem reagować na bodźce zewnętrzne. Jedyne co do mnie docierało to odgłosy walki. Jednak nawet ich nie słyszałem wyraźnie, bo błagałem Kuramę, by mi pomógł. Próbował, ale z jakiegoś powodu nie mógł.
Nie minęło dużo czasu, nim zemdlałem. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyłem byłą przerażona i zakrwawiona twarz Gaary. Potem pochłonęła mnie ciemność.
***
Na początku nie docierało do mnie, gdzie jestem, ale było ciemno. Wszystko mnie bolało, a rąk nie czułem wcale. Potem zorientowałem, że nie jest ciemno, tylko mam zamknięte oczy. Słyszałem głos Kuramy, który mówił mi, że mam się obudzić. Na początku go ignorowałem, bo z każdą kolejną chwilą ból mijał, ale Kurama coraz to głośniej narzekał.
— Zamknij się głupia wiewióro — powiedziałem. Nie miałem najmniejszej ochoty otwierać oczu.
Usłyszałem cichy śmiech dwóch osób i warczenie lisa. Postanowiłem wreszcie otworzyć swe oczy, ale natychmiast potem je zamknąłem.
— Zgaście to słońce — powiedziałem zirytowany. Ponownie usłyszałem śmiechy.
Niesamowicie śmieszne. Ja tu cierpię, przez to światło, a oni się nabijają!
— Jak zwojuje świat, to będziecie mi gasić słońce codziennie — mruknąłem. Chyba nadal byłem pół przytomny i pewnie plotłem bzdury, ale cóż, trudno.
Później się zemszczę za to nabijanie się. Po chwili ponownie otworzyłem oczy. Poczułem ulgę, gdy światło mnie nie raziło. Zobaczyłem, że przy moim łóżku siedzą Gaara i Eric. Czerwonowłosy po prawej, a białowłosy po lewej. Oboje trzymali moje ręce, co zobaczyłem dopiero po chwili, bo nie czułem ich.
— Co z moimi rękami? — spytałem zdenerwowany.
— A co ma być? — spytał zdezorientowany Eric.
— Nie czuje ich. — Po tych słowach oboje wybuchnęli śmiechem. — Co? — spytałem coraz bardziej zdenerwowany, zmarszczyłem brwi w zamęcie.
— Wybacz. To nasza wina. Trochę się nam przysnęło i posłużyliśmy się twoimi rękami, jako poduszkami — wytłumaczył Gaara, uspokajając się, ale nadal lekko się uśmiechając.
— Czy ja na pewno nie umarłem? To pierwszy raz, gdy się przy mnie nie kłócicie — powiedziałem, patrząc podejrzliwie to na jednego to na drugiego.
— A czy to źle? — spytał Eric. Pokręciłem głową.
Westchnąłem. Rozejrzałem się po pokoju, szukając wzrokiem Emmiko. Niestety, nie znalazłem jej. Może wyszła coś zjeść? Albo do łazienki?
Spojrzałem na miętowookiego i przyjrzałem się mu uważnie. Był wyraźnie zmęczony. Cały blady, wory pod oczami i lekko pusty wzrok. To on mnie najbardziej zmartwił. Co się właściwie stało? Czy Hiroshi nie żyje?
— Kurama — zawołałem w myślach. Postanowiłem zwrócić się do najlepszego informatora.
— Co?
— Co się właściwie stało? — spytałem. Lis chwilę milczał i myślałem, że usnął albo mnie zignorował. Kiedy miałem się odezwać, on to zrobił.
— Lepiej, żeby to oni ci to wytłumaczyli — powiedział z wahaniem w głosie. Prychnąłem cicho zirytowany, ale postanowiłem się nie kłócić.
— Gaara — zwróciłem się do chłopaka. Podniosłem się, nie zważając na nieme protesty obu i ich próby położenia mnie z powrotem. — Co się właściwie stało? I gdzie Emmiko?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top