• 31 •

31 grudnia

Pamiętam jak szedł. Tą samą drogą, którą kiedyś biegł.
Nie zatrzymał się pod latarnią, w świetle której tańczył nocami.
Nie spojrzał na drzewo, z którego obserwował świat.
Nie usiadł na ławce oblepionej gumami, gdzie spotkał miłość swojego życia.
Nie wszedł do domu, w którym wszystko się skończyło.
Antoni chyba nie lubił zakończeń.

Przeszedł pod zarośniętą bramą. Nie przeczytał wyrytego napisu. Wiedział, co to za miejsce. Wszyscy wiedzieli.
Przechadzał się alejkami, jakby szukał. Choć przecież wiedział, gdzie jestem. Pragnął przedłużyć czas. To zawsze było niemożliwe. Nie można zatrzymać tego, co nieuniknione. Zapomnieć, przyspieszyć, uciec.

Próbowałam. Nie da się.
A może to ja byłam zbyt słaba, aby tego dokonać?

Dorosły mężczyzna mijał latarnie. Nie tak piękne, jak ta pod którą tańczył. Te były stare i naznaczone zębem czasu. Jak wszystko na tym świecie.
Wreszcie dotarł tam, gdzie chciał. Do samego końca jednak wydawało mi się, że wcale nie pragnął tam być. Wolał odwrócić się i odejść. Chyba za długo uciekał. Więc został. Położył futerał na ziemi, odłożył torbę. Stał i patrzył. Jego wzrok skanował wszystko. Nie dostrzegł nawet, gdy ktoś zbliżył się do niego.

Podszedł do Antoniego, stając obok. Ramię w ramię. Tak, jak dawniej. Jakby znowu miało być tak samo. Ale to niemożliwe. Obaj o tym wiedzieli. Żaden nie mógł cofnąć czasu. Jestem pewna, że bardzo tego potrzebowali. Ja przestałam żałować własnych czynów. Oni też powinni.

Widziałam jak złapali się za ręce. Ich mocne dłonie zacisnęły się na sobie. Bali się, że jeden nagle odejdzie. Nic takiego się nie stało. Już zawsze mieli być razem. Już zawsze...

- Tęskniłem.

Nie wiedziałam, czy powiedział to do mnie, czy do Mateusza.
Mimo wszystko, byłam pewna, że nie chciał nas opuścić. Choć to ja pierwsza go zostawiłam.
Wiedziałam, że wróci. Matczyna miłość nie umiera. Nasza była silna, jak jeszcze nigdy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top