• 24 •

24 grudnia

Matka kochała święta. Może dlatego Antoni ich nienawidził. Może chciał zrobić na złość, a może wcale nie. Być może zgubił się we własnej burzy śnieżnej. Podążał tam, gdzie chciał. Niemal doszedł do celu, ale coś go rozproszyło. Jakiś głos. Jej głos.

Słyszał, jak płacze. Niemal widział słone łzy, spływające po jej bladych policzkach. Czuł jej ból całym swoim ciałem. Wiedział, że cierpi. Lecz nie umiał rozpoznać, dlaczego.

Już dawno się zgubił. Błądził po świecie, szukając swojego miejsca. Przystani, gdzie wreszcie będzie mógł być sobą. Szukał kogoś, kto mu w tym pomoże. Nie miał pewności, że znajdzie.
Więc szedł dalej. Za bagaż mając jedynie tą samą torbę co kilka lat temu i stary futerał z gitarą. Często stawał w tej swojej wędrówce w jakimś konkretnym miejscu. I grał dla ludzi. Grał, jakby nikt nie patrzył, a jutra miało nie być. Grał tak, że słuchały go gwiazdy, a księżyc wołał go do siebie.

Grał tak, jak zawsze pragnął by ktoś zagrał dla niego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top