1. Big Ben Time
Siedzę na parapecie na korytarzu szkolnym. Za szklaną taflą pada deszcz, a ja wsłuchuję się w ten dźwięk opierając głowę o szybę. Czekam od dwudziestu minut na autobus, który miał mnie zabrać do domu. Zrozumiem wszystko, deszcz, ślisko, korki i tak dalej.
Ale to już jakaś przesada.
Zerknęłam za okno by zobaczyć pustą ulicę. Westchnęłam odwracając twarz w stronę korytarza. Siedziało tu parę osób, które podobnie jak ja czekały na transport. Wszyscy wpatrywali się w telefony, większość słuchała muzyki, sądząc po słuchawkach. Co jakiś czas dziewczyna z mojego rocznika, chyba Eliza miała na imię, patrzyła na mnie. Pewnie sprawdzała tak, czy autobus przyjechał. Jako jedne z niewielu nie miałyśmy jeszcze samochodów. To była nasza zguba.
Odblokowałam telefon czując wibracje w dłoni. Spojrzałam w dół na swoje dłonie by ze zdziwieniem odnotowując, że mam dwie nowe wiadomości od Bena. Z początku chciałam je zignorować ale gdy w powiadomieniu migło mi imię mamy to z wielką nie chęcią weszłam w tą jakże cudowną konwersację.
Ben: Jesteś jeszcze w szkole?
Ben: Jestem po treningu, a ponoć autobusu dzisiaj już nie będzie. Kiera dzwoniła, że jeszcze Cię nie ma.
Ty: Jestem, dzięki za info, a ty skąd niby to wiesz?
Ben: Tom też jeździ idiotko autobusem i skądś tam ma wiadomość. Masz 3 minuty by znaleźć się na parkingu.
Haha, bardzo śmieszne Brown. Co ty knujesz?
Ty: Dostałeś z piłki w głowę na treningu?
Ben: Bardzo śmieszne. Twoja mama kazała Cię zabrać, więc rusz swoją dupę i chodź na parking.
Ty: Po moim trupie.
Ben: Też mi się to nie uśmiecha, że mam brać ze sobą małolatę bez auta.
Ty: Małolatę? Nie widziałam, że mam trzynaście lat.
Ben: Ja też nie. Chodź już kurwa, bo mi się spieszy.
Ty: Ojoj.
Ben: Evans.
Ty: Tak mam na nazwisko.
Ben: CHODZ.
W TEJ.
JEBANEJ.
CHWILI.
Ty: Ktoś tu chyba dostaje pierdolca. Ojoj biedny Brown.
Ben: Dosyć tego, idę po Ciebie. Ostatnia szansa.
Ty: Dwa słowa.
Pierdol.
Się.
Ben: Masz przejebane.
Zeszłam z parapetu, udając się w stronę drzwi za zakrętem. Oparłam się o ścianę w przejściu oddzielającym wejście od reszty szkoły. Specjalnie stanęłam tu, bo nikt nie mógł nas zobaczyć, a nie jestem aż taką suką by psuć mu reputację. Miałam resztki szacunku dla tego szmaciarza. Poza tym, nie uśmiechało mi się dostawać kolejnego kazania od mamy, czemu nie wróciłam z sąsiadem.
Wkurwiony wszedł przez drzwi wejściowe, by spojrzeć na mnie opierającą się o ścianę. Torba na moim ramieniu ciążyła wraz z kurtką, którą przez nią przewiesiłam.
Wyglądał na wkurzonego, jak to on. Nie robiło to na mnie wrażenia. Metr dziewięćdziesiąt wzrostu, burza ciemnych loków i brązowe oczy robiły na mnie tyle samo wrażenia, co mijany znak drogowy. Może to kwestia przyzwyczajenia do jego mordy, którą miałam okazję widzieć co najmniej raz w tygodniu. A może tego, że wolałam blondynów.
Nie przerażał mnie, mimo swojej wielkiej postury. Wręcz przeciwnie, jak zobaczyłam jego przemoczoną, szarą bluzę i mokre loki uśmiechnęłam się z satysfakcją. W końcu to ja go zmusiłam do wyjścia na deszcz.
— Idziemy — warknął, ciągnąc mnie za ramię w stronę drzwi.
— Puść mnie idioto, bo to boli. Chcesz się później tłumaczyć mojej matce skąd mam siniaki na ramieniu? — spojrzał na mnie przez ramię, ale puścił.
To nie tak, że mnie to nie boli a mama by nie pytała, bo po treningach zawsze są jakieś sińce. Wcaale. Niech myśli, co chce. Według niego to mogę być nawet zakonnicą. On nie musi wiedzieć co robię w weekendy. Nikt nie wie z szkoły jakie mam zajęcia i niech tak pozostanie.
— Powiem, że byłaś zbyt uparta by się ruszyć — odparł spokojnie, a po gniewie nie było śladu. Zawsze podziwiałam, jak panował nad sobą w takich momentach.
Ja nic nie odpowiedziałam, on się też już nie odzywał. No, bo i po co. Wyszliśmy na zewnątrz i podeszliśmy do czarnego Mercedesa z 2008 roku, który jako jeden z niewielu samochodów stał jeszcze na parkingu. Zmokliśmy, ale nie aż tak się spodziewałam. W końcu nie lało, jak z cebra tylko po prostu padało. Co w Manchesterze było rzadkością, o tej porze roku. Wsiedliśmy do samochodu, a on od razu włączył radio. Przy akompaniamencie dźwięków Lose Yourself Eminema wyruszyliśmy na śliskie ulice. Gdy tylko pojawiły się słowa bezgłośnie rapowałam razem z nim. Stukałam paznokciami o karoserię w rytm odwrócona głową do okna. Ciemne, szare chmury poruszały się szybko nad jednorodzinnymi domami. To był jedyny plus mieszkania na obrzeżach, brak większych korków i własny ogród. Po chwili jednak zawitała cisza.
— Czemu wyłączyłeś? — powiedziałam z wyrzutem.
— Bo tego słuchałaś — odparł wrednie przewracając oczami.
— Chuj — prychnęłam cicho pod nosem.
— Suka — odparł wystawiając w moją stronę środkowy palec.
W dupę sobie wsadź ten palec.
Nienawidzę tego niewdzięcznego chujka, ale muszę go tolerować, ze względu na nasze mamy. Miło mieć sąsiadów, którzy nie są kolejną babcią, która ma problem, gdy noszę słuchawki. Uwielbiam Glorię, tak samo Lucasa, ale ich syn jest moim koszmarem. I to nie takim, który mogłabym przeżywać bez końca. I który jest miły, jak to nieraz dziewczyny fantazjują opowiadając o chłopakach w filmach. Tylko takim, przez który budzisz się w nocy zlany potem, bo cię goni zakrwawiony pluszowy królik z siekierą w środku nawiedzonego domu. Bez drogi ucieczki. Bez wyjścia. Dokładnie tak wyglądało sąsiedztwo z Benem Brownem.
Nie dziwi mnie już nawet to, że przychodzi ze swoimi rodzicami na obiad do mojego domu, przy nich udaje, że się lubimy i jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, a po skończonym posiłku szepta do ucha, że mogłabym w końcu przestać się tak przymilać i udławić łososiem.
Ben jest chujem. A ja suką. Ja jestem „wyrzutkiem społecznym" ale z własnego wyboru, bo mam przyjaciół poza Manch high school. On jest gwiazdą siatkówki i całej męskiej lub jak to woli spierdolonej umysłowo części szkoły. I tak sobie jakoś żyjemy, skacząc sobie do gardeł. Zajebiści sąsiedzi. Pełny luzik. Na korytarzu się nie znamy, co mi odpowiada, bo mogę siedzieć samotnie i słuchać muzyki.
Przez moje przemyślenia nie zauważyłam nawet, że jesteśmy dwie ulice od osiedla. Podniosłam torbę z nadal przewieszoną przez nią kurtką, z wycieraczki i szykując się do wyjścia. Co skwitował z obojętną miną kiwając głową.
Zatrzymał się tuż przed zakrętem na nasze osiedle. Odpięłam pas i wyszłam z samochodu bez słowa, trzaskając drzwiami. W czasie jazdy deszcz zamienił się w mżawkę. Co uznałam, za dobry znak i z lekkim uśmiechem stwierdziłam, że nie zakładam kurtki. Ruszyłam powolnym krokiem do jasnoszarego, dwupiętrowego domu, na środku ulicy. Tuż za drewnianym płotem pomalowanym na biało ujrzałam grupkę nastolatków ubranych na czarno. Do której podjeżdżał czarny Mercedes. Na co oni zaczęli krzyczeć.
No, tak. Piątek.
Piątek. Dzień, w którym od razu po treningu drużyna siatkarzy spotyka się u kapitana i chleje do dwudziestej, by później zamówić taksówki i jechać na imprezę do centrum. Jak dobrze, że moja matka wyjeżdża za każdym razem do babci w Londynie, a Hailie do chłopaka. Ja przez naukę zostaje tutaj, by pilnować domu i ze względu na Mavericka. A rodzice Bena zazwyczaj wyjeżdżają do siedziby firmy, by dopilnować papierkowej roboty wraz z moim ojcem. Nigdy nie bawili się też za głośno, więc reszta sąsiadów ma wyjebane. A ja ich ignoruje, udaje, że mój dom jest pusty. Rano, gdy ich nie ma sprzątam to co powyrzucają za płot. I jakoś tak żyjemy.
Weszłam do domu, od razu ściągając odrobinę mokre Conversy.
— Jestem mamo! — krzyknęłam po wieszając kurtkę na wieszak, a torbę zostawiając obok butów na podłodze. Usłyszałam stukot pazurów na panelach i uśmiechnęłam się odwracając do pupila — Też się stęskniłam Maverick.
Golden retriever szczeknął i poddał się moim pieszczotom. Przytuliłam się do psa, po czym wstałam i wzięłam torbę z podłogi.
— Już jesteś Artie? — spytała mama wychodząc z kuchni.
— No jestem i proszę nie mów tak na mnie — przewróciłam oczami z lekkim rozbawieniem, na widok czterdziestosiedmioletniej blondynki, cmoknęłam ją w policzek i zostawiłam torbę na krześle przy stole.
Mój dom wyglądał całkiem nowocześnie, ale zarazem przytulnie. Wchodząc mijało się ciemnoszarą półkę na buty i szafę z lustrem. Obok niej znajdował się grzejnik by osuszać przemoknięte rzeczy a obok stał jeszcze kosz na parasole, białe ściany zostały ozdobione rodzinnymi zdjęciami i obrazami. Po lewej było wejście do przestronnej kuchni połączonej z salonem, który robił też za jadalnię. a na prawo białe schody. Dalej prosto i po prawej po ominięciu schodów znajdowały się drzwi do łazienki i pokoju gościnnego. W tym momencie robiło ono za biuro. Na górze po wejściu na schody znajdował się korytarz. Znajdowało się tam pięcioro drzwi.
Na wprost schodów były białe drzwi łazienki, pierwsze po prawej skrywały wejście do pokoju należącego do mojego brata, a zarazem do najstarszego z rodzeństwa— Willa, on wyprowadził się pół roku temu do Stanów. Obok, nadal po prawej kolejne drzwi należały do drugiej w kolejności, mojej siostry — Leah, która też się wyprowadziła, dwa lata temu z rodzinnego domu do Londynu. Naprzeciwko był pokój mój oraz starszej o dwa lata siostry — Hailie. W teorii nasz, bo ona teraz mieszka w pokoju Leah.
Ostatnie drzwi, najbliżej schodów po lewej należały do sypialni moich rodziców.
Poszłam umyć ręce do łazienki, dokąd poszła za mną mama.
— Nie mogłaś poprosić Hailie by po mnie przyjechała? — zapytałam ciekawa.
— Dobrze wiesz, że teraz ma zajęcia dodatkowe. A poza tym Ben teraz kończył trening to idealnie się stało.
— No wiem, ale nie chcę angażować Bena i tak już ma sporo na głowie. Poza tym mogłabym w końcu mieć auto. — spojrzałam znacząco na moją rodzicielkę w lustrze, która w odpowiedzi tylko westchnęła.
— No wiem, mieliśmy to załatwić w tym tygodniu z tatą, ale on miał wiele na głowie i znowu wyjazd do firmy. Mają ciężki okres — powiedziała smętnie rzucając mi znaczące spojrzenie.
— Wiem, wiem. Taty praca jest niesamowicie ciężka, ale co ja poradzę, że w taką pogodę nawet nie mogę wrócić sama do domu czy gdziekolwiek pojechać. To jest wkurzające i wiem, że niedługo w końcu dostanę samochód. Ojcu też niedługo minie ten okres i będzie jak dawniej — pocieszyłam nas obie wychodząc z łazienki — Co na obiad?
— Musisz sobie zrobić tortille, warzywa są gotowe — odparła opierając się o ścianę.
— Mamo nie musisz już jechać? — spytałam spoglądając na zegarek w wbudowanym piekarniku.
— Oh.. Cholera jasna! Kocham Cię, w razie czego dzwoń — cmoknęła mnie w policzek, wzięła torbę leżącą na podłodze przy wyspie kuchennej — Pamiętaj, ojciec jest poza miastem i raczej nie odbierze telefonu. Hailie jedzie do Xandera od razu po zajęciach. Masz wolny dom, nie szalej za bardzo! — uśmiechnęłam się lekko na te słowa i usłyszałam trzask drzwi, westchnęłam przymykając oczy.
Wyciągnęłam placek tortilli z opakowania na blacie, po czym wzięłam się do robienia obiadu. Jeśli podpieczenie placka i nałożenie warzyw można uznać za jego zrobienie. Wyciągnęłam talerz i ułożyłam na nim jedzenie. Przemieściłam się z nim do salonu by usiąść na kanapie i włączyć telewizor. Spojrzałam przelotnie na godzinę. 16:38 nie jest źle, o tej godzinie znajomi Bena już są po czwartej kolejce, czyli szansa, że jak zjem tortille i wyjdę z psem na spacer i ich spotkam, albo mnie zobaczą oscyluje w okolicach zera. Później trening. A na razie serial. W międzyczasie przyszedł do mnie Maverick i ułożył głowę na moich kolanach towarzysząc mi przy oglądaniu Good Doktora.
Czterdzieści minut i jeden odcinek później ubieram z powrotem moje buty i wzięłam smycz z szafki. Przywołałam Mavericka, który leżał sobie spokojnie tam, gdzie go zostawiłam.
— No, kochany dość tego leżakowania, idziemy na spacer — mruknęłam zapinając smycz na szelkach sięgnęłam jeszcze po klucze i słuchawki z szafki, po czym wyszłam z domu, zakluczając go.
Założyłam słuchawki i dla pewności założyłam kaptur na głowę, by udać się w kierunku przeciwnym do domu mojego sąsiada od siedmiu boleści, czyli do krzyżówki i znajdującego się niedaleko parku. Szło się przyjemnie, Maverick się zachowywał, nie obwąchiwał zbyt wielu rzeczy ani nie szczekał. Na słuchawkach leciała Lana Del Ray. Nie padało, było pochmurnie, co już nawet nie dziwiło. Nie spotkałam nikogo znajomego. Było idealnie, aż za. Coś się musiało spierdolić. I nie musiałam na to długo czekać.
Dochodziłam już do krzyżówki, gdy zza zakrętu wyjechał granatowy Mercedes. Znałam ten samochód i dlatego schyliłam głowę patrząc na mojego psa. On grzecznie usiadł przy krawężniku, gdy oboje czekaliśmy aż auto przejedzie. Niestety nie było mi dane zaznać trzeciego z rzędu spokojnego piątku.
Szyba się opuściła. I zobaczyłam głowę znienawidzonego przeze mnie chłopaka. Jak jeszcze Bena musiałam się starać tolerować, tak jego nienawidziłam. Czarnowłosy uśmiechnął się flirciarsko, co niezbyt dobrze mu wyszło.
Zajebiście, jeszcze schlany.
— A kogo my tu mamy? Co tu robisz? Idziesz do nas na imprezę o ósmej? Co się nie odzywasz? — mruknął smutno i się zaśmiał. Naprawdę nienawidzę pijanych osiemnastolatków. Golden retriever wstał machając co jakiś czas ogonem wyczuwając moje napięcie.
— Spierdalaj Johnson — mruknęłam zmieniając ton głosu na niższy.
— O, proszę znamy się? — zapytał się unosząc brew co w połączeniu z tym, że był nachlany wyglądało komicznie, w tym momencie usłyszałam co najmniej dwa samochody, które trąbiły na chłopaka — Muszę się zmywać, wpadnij wieczorem do Browna. Może wtedy zobaczę twoją twarz — powiedział, podniósł szybę i odjechał. W końcu odetchnęłam z ulgą i czekałam aż samochody przejadą, bym mogła w spokoju iść do parku.
Przeklinałam w myślach Browna, Johnsona i siebie za to, że po prostu stamtąd nie odeszłam.
5 minut później nie myślałam już o tym, gdy patrzyłam na szczęśliwego Mavericka, że wyszedł na zewnątrz. Mijałam znajome twarze, ale nikt nie chciał albo mnie nie poznał, by porozmawiać. Dla mnie lepiej, nie miałam jakiś super przyjaciół ze szkoły, byli bardziej sztuczni niż barbie. Tylko Claris i debili z vanilli valley, ale oni i tak chodzili do innej szkoły. Czyli nie zaliczając Bena nie miałam jakiś większych interakcji z innymi z naszego liceum. Tylko jakieś grupowe projekty czy coś w tym stylu. Tylko przynosiłam to co miałam zrobić. Nie wtrącałam się w kłótnie. Nie obchodziło mnie ich życie i Instagram. Po co mi wiedza, że ktoś zwymiotował na imprezie, albo kogo tym razem złapała ochrona na basenie. Miałam własne życie i własne problemy. Nie potrzebowałam też wiedzy, ile żeńskiej populacji naszej szkoły przeleciał mój przecudowny sąsiad, a jednak chwalą się tym na potęgę w szatni przed wf-em.
Czekałam aż Golden retriever przestanie obwąchiwać pomnik i ruszyłam z powrotem do domu. Po drodze kupiłam jeszcze w jakimś miejscowym sklepiku pomidora i sałatę by mieć na rano do jakieś sałatki czy kanapek, kupiłam sobie jeszcze Snickersa i paczkę chipsów na wieczór.
Zaciągnęłam się zapachem betonu po deszczu. Lubię ten zapach, zwłaszcza w lato, niestety ono nas porzuciło zostawiając deszcz i wiatr. Ruszyłam do domu pomału spacerując, jedząc batona i co chwila przystając by pies mógł wszystko obwąchać. Cieszyłam się z samotności, nie potrzebowałam tłumów, imprez czy alkoholu by się dobrze bawić. Mi wystarczy taki sąsiad. I co tydzień słuchanie klubowej muzyki, gdy chce coś zrobić. Odetchnęłam głęboko, było tak spokojnie.
Doszłam do mojego domu, wsadziłam klucz do drzwi modląc się by nikt nie wyszedł z domu obok. Przekręciłam metal z ulgą słysząc szczęk zamka i nacisnęłam klamkę. Drzwi otworzyły się, a ja puściłam smycz i pozwoliłam psu wejść do środka, gdy wyciągałam klucz z zamka. Weszłam do środka odkładając na szafkę zakupy. Ściągnęłam buty po czym wsadziłam klucz od środka i zakluczyłam.
Przezorny zawsze ubezpieczony, od wypadków. Nie od pijanych nastolatków.
Maverick już na mnie czekał aż mu odepnę smycz. Dobra psina. Zrobiłam to, po czym wzięłam papierową torbę z zakupami. Wróciłam na kanapę nie zaprzątając sobie głowy wyniesieniem talerza do kuchni czy torby do mojego pokoju. Za to przykryłam się kocem, nałożyłam kaptur na głowę i odtworzyłam kolejny odcinek Good Doktora. Trening jeszcze poczeka, a ja jestem pół sezonu w plecy. Umościłam się wygodnie by mój towarzysz samotności mógł leżeć obok mnie i bym mogła go głaskać. Udawanie, że mnie nie ma to moje hobby.
Standardowe czterdzieści parę minut później wyciągnęłam się podnosząc do pozycji siedzącej stwierdzając, że muszę coś zrobić, bo Bella jutro mnie chyba zabije za brak rozruchu w tygodniu. Z ciężkim westchnięciem odrzuciłam koc zwieszając nogi na podłogę po omacku szukając kapci. Jedynym źródłem światła była ostatnia scena przed napisami na telewizorze, więc po znalezieniu stopami obuwia na miękkim dywanie podeszłam do lampy w rogu pokoju. Włączyłam ją jednocześnie spuszczając automatyczne rolety na tarasie. Później przy gigantycznym oknie to powtórzyłam, w oknie w kuchni to samo. Już się pofatygowałam i spuściłam też w łazience, poszłam na górę po drodze zabierając torbę i we wszystkich pomieszczeniach też. Przy okazji przebrałam się w leginsy i top do ćwiczeń.
Zeszłam na dół zgarnęłam słuchawki ze stolika przed telewizorem i poszłam do garażu, który mój brat przerobił na siłownię. Przed tym jednak zgasiłam wszystkie światła i oświetlając sobie drogę telefonem przeszłam do drzwi od garażu, które były zaraz przy schodach na górę. Weszłam tam by zapalić światło. Stałam przez chwilę patrząc na sprzęty i klepnęłam się w czoło aż plasło. Zapomniałam sobie wziąć jakiegoś picia.
Kręcąc głową na własną głupotę wróciłam do kuchni nadal z telefonem w ręce. Wzięłam bidon z szafy nad blatem i zapełniłam wodą z kranu.
Jak ja kocham człowieka, który wymyślił butelki z filtrami. Cudo.
Wróciłam do pomieszczenia a mój ukochany pies ze mną. Byłam samotna, zdecydowanie. Puściłam w końcu Imagine Dragons na słuchawkach, najpierw rozgrzewając się na bieżni. Trwało to jakieś dziesięć minut, później zaczęłam się rozciągać. Generalnie nasz garaż nie był ani za mały, ani za duży. Naprzeciwko drzwi od domu stała bieżnia, obok niej leżały wszędzie maty, aż do końca, przez całe pół garażu, które obejmowały też ściany. W rogu wisiał worek treningowy.
Po prawej stronie drzwi stał regał z taśmami elastycznymi, narzędziami, matami do ćwiczeń, ciężarki czy ochraniaczami i kaskami do sparingów. Niby nie uważałam się, za jakąś sportową osobę, ale mój garaż przypominał mi, że tutaj przebywam co najmniej dwa razy w tygodniu na dwie godziny. Teraz trochę rzadziej, ale gdy jeszcze Will tu mieszkał to mogliśmy godzinami w soboty robić sparingi.
Przypomniały mi się wytyczne trenerki i westchnęłam.
Ćwiczyć i ćwiczyć Evans. Tak to ty nawet pięciolatka nie pokonasz. Te zawody są ogromnie ważne, a ty sprawiasz wrażenie jakby Cię to wcale nie obchodziło.
Wyprostowałam się ze skłonu i podeszłam do regału. Wzięłam elastyczny bandaż i jak na mnie przystało zaczęłam owijać ręce. Tyle razy to robiłam, że leciałam już z automatu. Owinęłam nadgarstek, dłoń, ale tak by bez żadnego skrępowania uderzać w worek. Zdecydowanie mi tego brakowało. Z drugą poradziłam sobie wcale nie gorzej, ale dłużej. Za każdym razem podziwiam osoby, które cały czas są oburęczne. Ja umiem używać prawej tylko do owijania bandaża nic więcej.
Gdy stwierdziłam, że jestem gotowa i dobrze rozgrzana, wzięłam dwa łyki wody i ruszyłam do worka. Wprawdzie, mieliśmy też stojak o ludzkim torsie, ale wolałam worek. Idealnie z dźwiękami Warriors Imagine Dragons zaczęłam uderzać, a piosenka tylko mnie motywowała do dalszego uderzania. Tak samo jak dzisiejsze sytuacje. Johnson, wkurwiający Ben czy pani z matematyki. Było wiele czynników. Ja za to miałam dużo czasu. Lewy sierpowy, prawy. Lewa wyprostowana, prawa. Kopniak ze zgiętym kolanem na wysokości brzucha.
Powtórzyłam serię jeszcze z sześć razy po czym usiadłam na macie biorąc trzy łyki wody. Oddychałam głęboko, a pot lał się ze mnie strugami. Wsłuchałam się w muzykę przymykając oczy. Siedziałam tak chwilę, by unormować oddech. Dobre pięć minut później wstałam, rozpoczynając rozciąganie mięśni by jutro tak nie bolało. Zdecydowanie tej części treningu nienawidziłam najbardziej.
Stęknęłam rozprostowując plecy po skłonie. Zdecydowanie jutro umrę na treningu. Niech ktoś szykuje grób. Najlepiej na końcu cmentarza, lubię tamtejszy dąb. I niech będzie zwyczajny, z napisem: „Umarłam przez lenistwo, nie popełnij mego błędu". Jak będzie ktoś na pogrzebie to niech mi kupi z łaski swojej stokrotki i dalie. Nie róże, bo to przereklamowane jak walentynki.
Naprawdę, to „święto" mam wrażenie, że jest po to by żerować na tych wszystkich parach. No, bo po co taki osiemnastolatek, normalnie w środku tygodnia kupiłby bukiet róż. Szanujmy się, to niepotrzebne wydawanie pieniędzy. A czekoladki, róże czy miśka z serduszkiem mogę sobie sama kupić. Jeśli ktoś mi powie, że w tym dniu jest coś magicznego to okej. To jest po prostu moja opinia. I zawsze czekam na dzień po. Najlepsze promocje na słodycze. Zdecydowanie wolę być singielką.
Do czego to doszło? W trakcie rozciągania przeszłam myślami od umierania do krytykowania święta zakochanych. Westchnęłam. Rozciąganie rąk było jednym z lepszych ćwiczeń. Nie męczysz się, a nawet nie bolą.
Skończyłam wreszcie się wyżywać nad własnym ciałem. Nie jestem, aż taką masochistką by siebie dręczyć rozciąganiem do szpagatu. Maverick, który położył się na podłodze przed matą wstał, gdy zobaczył, że idę w stronę drzwi. Na słuchawkach grali AC/DC, gdy szłam powolnym krokiem, zmęczona po ręcznik i ubrania by się ubrać po prysznicu.
Wyłączyłam bluetootha w telefonie, a T.N.T popłynęło z głośnika. Rzuciłam telefon na łóżko, które miało na sobie pościel w prawie niewidoczne szare paski. Na niej był koc w kolorowe paski; różne odcienie, pomarańczowego, brązu i granatu. Dawał mi takie poczucie jakby pochodził z Meksyku, z tych wszystkich seriali. Obok stała biała szafka nocna z lampką w kształcie księżyca, który się unosi. Po prawej, pod oknem stało stare, odrestaurowane biurko. Ono jeszcze pamięta czasy mojej babci, od strony ojca. Podobało mi się najbardziej ze wszystkiego. Ciemnobrązowy gigant miał po każdej stronie trzy szuflady ze zdobionym, złotym uchwytem. Obok, w kącie stał regał, również stary, ale tym razem z jakiejś wyprzedaży. Rzeźbione ścianki mnie ujęły, tak samo jak ręcznie pomalowane półki. Teraz na nim znajdowały się stosy książek.
Naprzeciwko łóżka stała komoda, tym razem nosząca malunki zrobione prze ze mnie. Obok stała całkiem nowa, gigantyczna szafa z przesuwanymi drzwiami, jedne były całe z lustra. Tuż przy niej zmieściła się też rozkładana kanapa, która robiła za łóżko dla mojej przyjaciółki.
Szukałam dresów w szafie śpiewając razem z zespołem. W pewnym momencie mój telefon zadzwonił, przerywając koncert. Westchnęłam, zła na odbiorcę. Nagle znowu odzyskałam siły na uderzenia w worek. Podeszłam do łóżka, z niechęcią patrząc na ekran. Gdy ujrzałam zdjęcie stojącej na blacie stołu Cassie, która piła szampana prosto z butelki uśmiechnęłam się, puszczając w nie pamięć niechęć.
— Biuro podróży Do Piekła Droga, nieprzykro nam, dzisiaj zamknięte — powiedziałam oficjalnym głosem.
— Ah. Chciałam dziś odwiedzić Lucyfera, mąż będzie musiał czekać do poniedziałku — westchnęła ze złośliwością, zdecydowanie kocham nasze przywitanie.
— Mów, co chcesz? Miałam iść pod prysznic — mruknęłam włączając głośnik po czym rozpoczęłam szukanie bluzki.
— Clarisso Evans, życie nie kręci wokół boksu i Good Doktora — cmoknęła z dezaprobatą, a ja już znałam ten ton.
— Nie.
— Tak.
— Nie — odparłam wyciągając koszulkę — Nie zaciągniesz mnie tam. Dobrze wiesz.
— Mam to gdzieś, to tylko impreza — mruknęła, a ja myślałam, że zaraz ją uduszę.
— Dobrze wiesz, że na nie chodzę. Poza tym jestem spocona, zmęczona i idę pod prysznic. Plus to mój jebany sąsiad.
— To wysusz włosy — powiedziała, a ja jestem pewna, że przewróciła oczami — Będę za pół godziny. I dlatego, że to twój sąsiad pójdziesz. Jak się wystarczająco wstawimy to pójdziemy do ciebie by nie umierać u niego.
I się rozłączyła. A to suka. Westchnęłam, ale posłusznie wyciągnęłam z szafy czarny top na cienkich ramiączkach i czarne spódnico spodenki. Podeszłam do drugiej szafy i rzuciłam na łóżko skórzaną kurtkę. Jak ja cię czasem nienawidzę Cass. Niech poczeka aż się zemszczę, gdy będziesz na kacu jutro. O nie będzie kolorowo, nie nie nie. Szykuj się na najgorszy poranek swojego życia Cassie.
Poszłam pod ten nieszczęsny prysznic delektując się chwilą wytchnienia od planu zabicia Cassandry. Woda leciała mi na głowę, a ja tylko stałam oparta o ścianę prysznica. Zdecydowanie dzisiaj przesadziłam. Jutro się nade mną będą pastwić. Za dwa tygodnie te nieszczęsne zawody, a ja się zachowuję jak jakaś nowicjuszka. Bella i Jack mnie uduszą. Jutro będzie przecudowny sparing. Zakręciłam wodę i wyszłam spod prysznica po czym owinęłam się ręcznikiem.
Ubrałam się niechętnie w przygotowane rzeczy. Osuszyłam włosy ręcznikiem, by z nich nie ciekło. Poszłam do swojego pokoju po suszarkę i przypomniało mi się, że przecież zakluczyłam drzwi. Ruszyłam na dół, bo Clarissa będzie wściekła jak zastanie je zamknięte. Spojrzałam na Mavericka, który siedział sobie spokojnie niedaleko mnie przechylając głowę.
— Dasz radę sam przez trzy godziny? — zapytałam kucając, chciałam go podrapać za uchem, ten jednak wstał i podszedł do drzwi.
A to menda. To znaczy tylko, że ktoś stoi przed drzwiami. Czekałam aż pojawi się w nich bez dzwonienia dzwonkiem Cass, ale usłyszałam dzwonek i drzwi się nie otworzyły. Spojrzałam przez judasza. To co zobaczyłam totalnie mnie zdziwiło, bo stał tam dostawca pizzy. Otworzyłam mu zdziwiona. Mógł mieć może szesnaście lat, nie był wysoki, chuderlawy i wyglądał jakby chciał zostawić pizzę na progu, taki był wystraszony. A miał tego dość sporo.
— Dobry wieczór, czy to osiedle Lincolna dwadzieścia przez dwa?
— Nie, to tam obok — pokazałam ręką w stronę domu, z którego dobiegały dźwięki imprezy. Chłopak przełknął ślinę odwracając głowę. Żal mi go.
— Nie chcesz ty tego wziąć? — zapytał z prośbą odwracając głowę.
— Nie mogę... — odparłam, ale przerwał mi dobrze znany głos.
— Jasne, że możesz, bo i tak tam idziemy — powiedziała głośno podchodząc. Cała Cassandra. Westchnęłam przymykając oczy i w myślach doliczyłam do trzech.
— Zapłacone chociaż? — zapytałam z nadzieją.
— Nie — odparł i mogę przysiąc, że usłyszałam w jego głosie poczucie winy.
— Dobra, daj to, zapłacę — mruknęłam kiwając na niego ręką, spojrzał na mnie zdziwiony, ale posłusznie dał Cassie dwanaście pudełek pizzy
— Ben będzie musiał mi oddać — mruknęłam do siebie, po czym zapłaciłam telefonem. Młody odszedł a ja zamknęłam drzwi.
— Idziemy na imprezę — zanuciła blondyna odkładając pizzę na szafkę.
— Niestety, i to wszystko przez pizzę — pokręciłam głową kierując się w stronę łazienki.
— Pizza tu nie jest niczemu winna kochana — mruknęła zwężając oczy — TY NADAL NIE GOTOWA? — krzyknęła teraz dopiero się mi przyglądając, podłączyłam suszarkę do kontaktu taktycznie ją ignorując. Coś jeszcze mruczała pod nosem, ale suszarka ją skutecznie zagłuszyła.
10 minut później odłączyłam suszarkę od kontaktu i uniosłam wzrok na lustro spotykając się z jej groźnym spojrzeniem.
— No co? — zapytałam marszcząc brwi.
— Pstro. Daleej — przeciągnęła samogłoskę zakręcając swoje długie włosy wokół palca
— Już idziemy przecież — odparłam niechętnie i wyszłam z łazienki.
Wzięłyśmy, każda po połowie pudełek i wyszłyśmy z mojego domu. Ja jako odpowiedzialny człowiek, zakluczyłam go przy monologu przyjaciółki.
— Ale po co ty go niby zakluczasz, co? Jak wrócimy najebane to nie trafisz kluczem do zamka albo go w ogóle zgubisz — mruczała cały czas Trzymając wszystkie kartony pizzy.
— Dlatego właśnie wypije jedno, góra dwa piwa, by cię zaciągnąć do domu w jednym kawałku. Przypominam, że mam jutro trening.
— Pieprzyć twój trening — mruknęła, gdy wyciągnęłam klucz z zamka.
— Idziemy — odarłam odbierając od niej połowę kartonów.
Przeszłyśmy AŻ 50 metrów do drzwi Bena, zza których dochodziły odgłosy przerobionej na klubową wersję piosenki Britney Spears.
Zadzwoniłam dzwonkiem i weszłam jak do siebie. Od razu uderzył we mnie odór spoconych nastolatków, alkoholu, wymiocin i czegoś czego nie chciałam nawet identyfikować. Dom był praktycznie kopią mojego, tylko teraz pełny pijanych nastolatków. Podłoga była w kilku miejscach brudna od wymiotów, wszędzie walały się butelki i puszki po piwie lub z nim. Salon to się po prostu zamienił w klub Graj lub Gnij. Głośniki z których leciała muzyka stały w kącie pokoju przy drzwiach tarasowych. Za światło robiły lampy w przeciwnym kącie pokoju z niebieskimi filtrami, co dało efekt półcienia w pomieszczeniu. Ci, którzy akurat nie pili albo nie zasypiali grali w butelkę na środku podłogi.
— Pizza skurwysyny! — krzyknęła Cassie zagłuszając muzykę. Wszyscy odwrócili się w naszą stronę i jedna z postaci na kanapie podeszła do nas lekko się zataczając. Dopiero jak do nas podeszła rozpoznałam w niej Bena.
To zajebiście się dogadamy w sprawie pieniędzy.
— Wielka Króloea Lodu zasczysciła nas swoją obecnością i przyniosła pizzę! — wykrzyknął odwracając się w stronę swoich znajomych wyrzucając rękę z zaciśniętą pięścią, po czym się odwrócił do mnie i zabrał pizzę z moich rąk.
Ja Ci kurwa dam Królową Lodu, jak będziesz wąchał kwiatki od spodu.
Ktoś podszedł do Cassie i praktycznie wyrwał jej pizzę z rąk. Spojrzałyśmy się na siebie. Ja mówiąca wzrokiem, że mogę już wracać, a ona bezgłośnie powiedziała „To pijemy!". Czasem jej nienawidzę, ale tylko czasem. Poszłyśmy do kuchni po piwo. Na wyspie stały wszelakie alkohole. Od tanich win, piw i whisky po jakiś bimber, nalewki czy szampany. Szukałam otwieracza, którego nie znalazłam więc popatrzyłam z nadzieją na przyjaciółkę, ale ta pokręciła głową. Byłam na wygranej pozycji, bo znałam kuchnię tego domu, jak własną kieszeń. I dokładnie wiedziałam, gdzie znajdę otwieracz w tym pierdolniku. Jednak coniedzielne obiady miały swoje profity, a ja myślałam, że to mi tylko nerwy psuje.
Otworzyłam jedną z szuflad i nie zawiodłam się. Wyciągając tryumfalnie otwieracz uśmiechnęłam się w stronę przyjaciółki.
— Może faktycznie ten wieczór nie będzie taki zły — powiedziałam otwierając piwo, gdy kapsel odpadł oddałam otwieracz Cassandrze.
— A nie mówiłam? — otwarła swoje piwo sprawnym ruchem i pociągnęła łyk, po czym wyszłyśmy z kuchni do salonu skąd rozbrzmiewały śmiechy. Ci, co grali w butelkę musieli dać komuś niezłe wyzwanie, bo widziałam, jak zmierza w stronę Bena, który usadowił się na kanapie wraz z jedną z zdzir. Ciekawe, która to już dzisiaj.
— Dawaj Came! — krzyknęła jedna z dziewczyn, chyba Anika. Znałam ją z widzenia, jak i dlatego że siedziała przy stoliku Bena na lunchu. Siedziałam popijając piwo, obserwując rozwój wydarzeń.
A był on następujący; Cameron pocałował Bena w usta odpychając jego dziwkę, ta spadła na podłogę wściekła, sam Brown oddał pocałunek a potem klepnął odchodzącego meksykańczyka w tyłek.
— Nie wiedziałam, że jesteś gejem — Cassie się zaśmiała kierując butelkę w stronę Bena. Całe towarzystwo jej zawtórowało, a ja zaśmiałam się pod nosem. Odkąd ją znam, podziwiałam jej umiejętności towarzyskie, zawsze się zahowywała jakby wszystkich znała, gdy nie znała w towarzystwie nikogo.
— Przynajmniej mam fajnych ziomków — puścił oczko Cameronowi, po czym znowu wszyscy się zaśmiali łącznie z nim samym. Cassie zdecydowanie była już wstawiona zanim do mnie przyjechała. Będę ją musiała za to opieprzyć. Gra trwała dalej w najlepsze.
Po drugim piwie Cassandra stwierdziła, że dołączy się do gry w butelkę. Wtedy się zaczęło. Ja tylko obserwowałam coraz to głupsze pomysły nastolatków trochę żałując, że nie jestem tak ekstrawertyczna jak reszta. Po czym szybko pozbyłam się takich myśli. Mianowicie Cooper dostał wyzwanie napisać do swojego brata, że jest słodszy niż cukier. Ta część wyzwania akurat była banalna i śmieszna, ale druga część była taka, że miał to napisać stojąc na jednej nodze, bez użycia palcy u rąk. Z dodatkiem alkoholu we krwi było to prawie nie wykonalne. Prawie. Skoro istniał jakiś procent szansy to oni to wykorzystywali.
Czasami miałam wrażenie, że współczesne nastolatki znajdowały rozum w chipsach. Po tym jak Cooper zaliczył glebę już po dwóch sekundach próby równowagi patrzyłam jeszcze przez kolejne pół godziny i jedno piwo na wyzwania innych. W momencie, w którym Thomas zwymiotował po swoim wstałam i wyszłam na taras. Potrzebowałam świeżego powietrza i ciszy.
Wyciągnęłam telefon by sprawdzić godzinę, a moim oczom ukazała się wiadomość na grupie z klubu.
Nasza stara: Jutro trening przesunięty na popołudnie. Nie spóźnijcie się, bo źle skończycie. @KrólowaOpierdolu coś o tym wie ;)
Ty: Haha :| Bardzo śmieszne. I kto mi zmienił nick?
Zmieniono nick użytkownika KrólowaOpierdolu na Nieumiemsiebawić przez kobra.
Ty: Dzk. Rozmowa na poziomie. Jak zawsze.
Loki: Zluzuj ;)
Diuna: Zostawcie ją. Dobrze wiecie, że i tak wam wszystkim dupska jutro skopie.
Boże, Diana kocham cię.
Ty: @kobra wiem, że się bawić nie umiem, ale że aż tak? Ranisz mnie :'[
Kobra: Dobra, dobra. Wszyscy wiemy, że jesteś inna :D :*
Ty: :0
Stary T: Dzieciaki, ile wy macie lat?
Ty: 5
Kobra: 5
Diuna: 5
ChikenChak: 5
Nasza stara: I my mamy was trenować? @Stary T w co myśmy się wpakowali?
Stary T: To ty mnie do tego zmusiłaś.
Nasza stara: :0
Stary T: Już? Koniec? Konrad zmień nick Artie, bo ci jutro ją dam do pary :d A ty @Nieumiemsiebawić serio wyluzuj ;d
Ty: Spoko, ale w takim razie @Diuna przejmuje moje stanowisko w kolejnej walce.
Diuna: TAK
Stary T: Pojebało?
Kobra: Ją? Zawsze.
Ty: Pieprz się :D
Kobra: Z tobą i @Diuna zawsze ;)
Diuna: Aw. Ty kociaku :*
Nasza stara: Kochani...
Stary T: ..
Nasza stara: Można się przyłączyć? :D
Stary T: I ty brutusie?
ChikenChak: Ludzie, weźcie coś ze sobą zróbcie i nie spamcie.
Stary T: A ty nie jedz kurczaka ;)
ChikenChak: Cios poniżej pasa :')
Ty: Muszę kończyć :'/ i @kobra zmień mi ten nick do cholery. Buziaczki kochani :*
Kobra: Spadaj :*
Zmieniono nick Nieumiemsiebawić na Królowa Ringu przez kobra.
Ty: Dziękuję, do jutra! :**
Kobra: Pa!
ChikenChak: Nara
Diuna: Papatki
Westchnęłam odkładając telefon. Zapomniałam już, że jestem na imprezie swojego wroga. Kochałam ludzi z klubu, byli moimi najlepszymi przyjaciółmi zaraz po Cassie. Uśmiech, który zagościł na moich ustach w trakcie pisania wiadomości na grupie w jednej chwili wyparował, gdy się zorientowałam, że ktoś jest ze mną na tarasie i na mnie patrzy. Odwróciłam głowę w stronę mebli tarasowych.
— Co? — spytałam zakładając ręce na piersi i oparłam się o balustradę.
— Co się tak szczerzyłaś do tej komórki? — zapytał. Siedząc w cieniu był prawie nie widoczny przez tą swoją czarną koszulę i jeansy. Ciemne tęczówki odbijały chłodne światło lampek powieszonych pod dachem. Wyglądał... Groźnie? Jednak, to że był pijany mnie śmieszyło. Tak jak cała jego osoba. I od razu wyglądał inaczej.
— Nie twój zasrany interes — mruknęłam — I od kiedy już pijany nie jesteś, co? Jeszcze godzinę temu jednego zdania nie umiałeś wypowiedzieć — odparłam, przyszłam tu by odetchnąć.
I zapalić papierosa, którego nawet kurwa nie wzięłam.
Prychnął, a ja spojrzałam na niego jak na debila. Bo przecież nim był. Chciałam odpocząć od hałasu, a dostałam w zamian irytującego dupka.
Dzięki ci wszechświecie.
— No proszę grzeczna dziewczynka ma chłopaka? — powiedział prześmiewczo, unosząc brew — I co cię to, czy jestem pijany czy nie?
— Nawet jeśli, to powtórzę. Nie twoja sprawa — wysyczałam — i nie obchodzi mnie twój stan, póki nie muszę się z tobą użerać — odwróciłam się w stronę ogrodu. Nie chciałam jeszcze wracać do środka, ale chyba będę do tego zmuszona — I musisz mi oddać trzy stówy za pizzę. Nie obchodzi mnie kto ją zamawiał, to twoja impreza, więc bądź odpowiedzialny za swoich kumpli.
— Jeszcze czego. Myślisz, że mnie to obchodzi? Zapłaciłaś, więc idź szukaj tego kto zamawiał — prychnął, rozsiadł się jak król na tronie i upił łyk piwa.
Za jakie grzechy. Mogłam teraz być z mamą w Leeds. Zamiast tego mam ochotę przyjebać idiocie.
Wzięłam głęboki oddech wdychając dość chłodne powietrze. Odwróciłam głowę w jego stronę.
— Wiesz — zaczęłam z namysłem — Ciekawie by było, gdyby podczas niedzielnego obiadu rodzice się dowiedzieli, że co tydzień tu jest jeden wielki klub alkoholowy. A Lucas, raczej nie będzie zachwycony tym co się tu wyprawia. Powiedz mi, czy nie mam racji? — powiedziałam patrząc jak odkłada piwo z zaciśniętymi ustami. Był wściekły i dobrze.
— Pierdol się — mruknął, ale po chwili dał mi blika.
— Interesy z tobą to czysta przyjemność — cmoknęłam wracając do środka.
— Kiedyś przyjdzie dzień, w którym to ja będę ciebie szantażował — usłyszałam, gdy byłam w drzwiach, pokazałam mu środkowy palec i wkroczyłam w odór alkoholu.
Jeśli taki dzień nadejdzie, to będzie znaczyło, że zbliża się koniec świata.
Odszukałam wzrokiem przyjaciółkę, która jak się spodziewałam wlewała w siebie wódkę jakby to była woda. Stała na uboczu z drinkiem, nie wiem czego się spodziewałam. Podeszłam do niej, zaczekałam aż wypije i pociągnęłam za łokieć w stronę drzwi wyjściowych.
— Idziemy — powiedziałam twardo nie zważając na to, że nogi jej się plątały tak samo jak język.
— Puszczaj — jęknęła, gdy wyszłyśmy na chodnik. Posłusznie ją puściłam a ona popatrzyła na mnie zbolałym wzrokiem masując łokieć.
— Jak chcesz możesz wrócić, ale ja idę do domu — powiedziałam patrząc na nią. A raczej jej stan. Byłam pewna, że jest bardziej wstawiona niż Ben w momencie, w którym przyszłyśmy. I byłam pewna, że dzisiaj będzie wymiotować. Zajebiście.
— Artie noo — mruknęła pijacko podchodząc do mnie. Prawie się wywaliła. Zarzuciłam sobie jej ramię i doprowadziłam mimo protestów do mojego domu — Będę rzygać — usłyszałam, gdy ona usiadła na schodach do domu a ja odkluczałam drzwi.
— Wstrzymaj się z tym jeszcze minutę — powiedziałam otwierając szeroko drzwi, po czym pociągnęłam do góry tego trupa. Poprowadziłam do łazienki, w ostatnim momencie, bo w drugim już wypluwała swoje flaki do muszli. Ja jako jej najlepsza przyjaciółka przytrzymałam włosy by ich nie opluła.
Jak już pozbyła się żołądka razem z zawartością i praktycznie zasnęła nad toaletą pomogłam jej wstać z podłogi. Umyłam jej twarz, potem zmyłam płynem makijaż by dać jej moje ubrania i poszła spać w moim łóżku. Zaciągnąć te zwłoki na piętro to było wzywanie. Ledwie się przebrała to zasnęła. Ja nie chciałam jeszcze spać, ale i tak już przebrałam się w piżamę. Gdy się upewniłam, że ona nie zadławi własnymi wymiocinami czy się nie obudzi, bo nie ma kołdry, zeszłam do kuchni po jakieś jedzenie.
Byłam cholernie głodna. I miałam wrażenie, że zjem konia z kopytami. Zjadłam farsz do tortilli, które planowałam też zrobić na kolację, ale no cóż. Najedzona, napita jak małe dziecko miałam idealne warunki do zaśnięcia i poszłam spać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top