Rozdział 6
Biła się z myślami czy iść tego dnia do szkoły. Po dłuższym czasie postanowiła, że tam pójdzie. Nie miała tak naprawdę wyjścia, ponieważ wiedziała, że Dominic będzie czekał na jej obecność. W końcu powiedziała mu, że dzisiaj już wróci na lekcje. Nie miała jednak siły, by żyć, oddychać, a tym bardziej się uczyć.
Ubrała czarną bluzę z kapturem i znoszone dżinsy. Była to pierwsza rzecz, jaka zobaczyła w szafie, więc wzięła ten zestaw. Ubierała się powoli, chciała zniknąć z tego parszywego świata. Przecież i tak nikt nie zauważyłby różnicy. Na świecie jest około siedmiu miliardów ludzi, a osoba mniej to niewielka zmiana. Wzięła głęboki oddech i zeszła na dół. Była tancerką z porcelany, a jej stopy balansowały na nieistniejącej krawędzi. Tańczyła nad niewidzialną przepaścią i w każdej chwili mogła upaść i roztrzaskać się na małe jak pył kawałki. Czuła się jakby do jej delikatnych rączek przywiązane były nitki, a ktoś sterował jej ciałem.
Zjadła wafla ryżowego, czyli zaledwie trzydzieści dziewięć kalorii. Włożyła na siebie buty i kurtkę, a następnie wzięła plecak i wyszła. Szła powoli, nucąc jedynie pod nosem. Jej ruchy były jakby zachwiane podmuchem wiatru, który ktoś złośliwie zsyłał tylko na nią. Było chłodno, jak to o tej porze roku bywa, ale czuła, że ten dzień będzie czymś nowym w jej życiu. Jednak nigdy nie wierzyła swojej intuicji, zbyt wiele razy już ją zawiodła. Wolała jednak ufać rozumowi, ale nie zawsze jej to wychodziła, bo serce jest niewiernym narządem. Kiedy kocha to bez granic, nienawidzi do końca, umiera wiele razy.
Przeszła przez próg budynku. Odłożyła swoje rzeczy i ubrała szkolne trampki. Ruszyła w kierunku sali do geografii i pomyślała o wczorajszych korkach ze swoim matematykiem. Cieszyła się, że nikt nie wiedział o tym, a przynajmniej miała nadzieję, że tak jest. Wystarczyłoby, że dowiedziałaby się jedna nieodpowiednia osoba, a wiedziałaby po chwili cała szkoła. Młodzi ludzie bywają bezwzględni, nie zważają na to, co czują inni i robią to, co im się tylko podoba. Są jednak tacy, którzy postanowili odejść od reguły i dorosnąć wcześniej. Szkoda tylko, że należą do nielicznych. Świat coraz bardziej niszczeje, psuje się zaczynając od przyszłości — nastolatków i dzieci. Są oni filarem, podporą, a bez nich upadają całe budynki. Sypią się niczym lawiny, nagłe i niebezpieczne, a potem następuje cisza oraz czas na zbadanie konsekwencji. Dorośli są dachem, stali się zależni od własnych pociech, a ich życie toczy się wokół nich, ale i tutaj znajdują się wyjątki. Jednym z nich była Cass i jej rodzice. Byli osobnymi budowlami, niezależnymi od siebie, gdy więc zniszczeniu ulegał świat jednego, drugie nawet tego nie odczuwało.
Usiadła przed salą numer dwadzieścia osiem. Tym razem nie miała ochoty tam wchodzić. Niedźwiedzica była kobietą przed sześćdziesiątką z odwieczną menopauzą. Nigdy nie miewała dobrego humoru, wiecznie wrzeszczała i denerwowała się największą błahostką. Była szkolnym postrachem, a dziewczyna żywiła do niej niechęć dość sporych rozmiarów. Nie odganiała od siebie tego, co sądziła o tej kobiecie, a nawet wprost przeciwnie. Dbała o nie jak o własne zwierzątko, na które czeka się od małego. Nie zważała na te kwestię zbytniej uwagi, ale gdzieś na skrawku podświadomości wiedziała, że tak jest. Może pozwalało jej to zająć jakoś czas.
Nie chciała współczucia, pocieszeń i pomocy. Chciała móc spędzać z kimś swoje dni, w których odwiecznie dominowała samotność. Nie miała w życiu na kogo liczyć, a bez takiej osoby gnije się w męczarniach. Nie dzieje się to oczywiście od razu, a powoli, fragment po fragmencie. Swoim nastawieniem instynktownie odrzucała ludzi. Bała się, a jednocześnie pragnęła ich obecności. Pracowałaby nad kolejną według niej ze swoich wad, gdyby tylko o niej wiedziała.
Zadzwonił dzwonek i z ociąganiem weszła do klasy. Najchętniej uciekłaby przez okno w sali, ale uznano by ją za wariatkę, którą w pewnym stopniu była. Kto o zdrowych zmysłach katowałby się brakiem jedzenia i do całości dodawał ćwiczenia. Anoreksja jednak zaślepia oczy, odbiera rozum i zdrowy rozsądek, a ze swojej ofiary robi wrak zarówno na ciele, jak i psychice. Z chorób tego typu nie wychodzi się nigdy, bo one wżerają się w twoją codzienność, stają się tobą. Z takiej wojny nikt nie wychodzi bez uszczerbku.
Usiadła w ławce i czekała na swoją sąsiadkę. Siedziały tylko na tej jednej lekcji, ponieważ zostały do tego zmuszone. Giana była dla dziewczyny takiej jak Cass ideałem piękna. Smukła sylwetka, umiejętny makijaż i długie, prawie czarne włosy. Nie zauważała w niej wad, a nawet tego, że nakładała ogromne ilości fluidu tylko po to, by ukryć natrętny trądzik. Wszyscy ją uwielbiali, mogła mieć praktycznie każdego chłopaka i tego właśnie jej zazdrościła. Tym razem także weszła pełna gracji i wdzięku, była ponad wszystkimi, a przynajmniej ona tak myślała.
Usiadła, wpatrując się w tablicę. Cassandra była po części zawiedziona, ale nie była zdziwiona. Spodziewała się, że dla niej zawsze będzie tylko małym owadem — niezauważalnym. Lekcja się zaczęła, a nauczycielka znów wrzeszczała coś o analfabetyzmie dzisiejszej ludzkości. Zaczęła szkicować ołówkiem na pozór przypadkowe linie w zeszycie, a kiedy skończyła, ujrzała datę kolejnych korków z matematykiem. Miała ochotę przyłożyć sobie i kiedy miała się zabrać za zmazywanie, został jej zabrany, zauważyła swoją własność w dłoniach Giany.
— Co to za cyfry? — spytała brunetka.
— Mam mieć wtedy dodatkowe zajęcia z matematyki — przerwała i postanowiła zaufać znajomej — Z panem Winsletem.
— Ciekawe — powiedziała i zamilkła.
Cisza były znakiem. Ostrzeżeniem przed odległą euforią lub burzą złych uczuć. Wrzaski, które wydobywały się z gardła kobiety, przerwał dzwonek i większość osób wybiegła niczym dziki tłum z sali. Blondynka wyszła ostatnia jak zazwyczaj. Ruszyła w kierunku kolejnej sali, tym razem na język francuski. Zobaczyła tego samego chłopaka, co dnia, w którym zemdlała. Nie pamiętała jego imienia i nazwiska, znała go tylko z tej jednak lekcji. Był dobrym uczniem, którego każdy stawiał na środku i przedstawiał jako wzór do naśladowania. Wielu przechodzi obok nas, ale my jesteśmy na nich obojętni, a oni na nas. Jeszcze mnóstwo obcych nam spotkamy w tym czekaniu.
Weszła do pustego pomieszczenia, nagle wydawało jej się miłe. Tak jakby czekała cały poranek, aby przyjść właśnie tutaj. Przechadzała się, stawiała mozolne kroki. Świat jakby się zatrzymał, włączył pauzę w odpowiednim momencie i zaraz miał skakać z radości. Była kruchym ciałem balansującym na granicy ze śmiercią. W każdej chwili mogła upaść, roztraskać się na wiele maleńkich kawałeczków i nic nie skleiło by jej w całość.
~~~
Już któryś raz to dodaje. Widzicie ten rozdział?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top