Rozdział 14
Lekki oddech owiewał mu kark, a on powoli otwierał zaspane powieki. Poczuł, że ma na ramionach jakiś materiał. Uniósł się, a koc, który miał na sobie spadł na ziemie, a on go wziął do rąk. Nie wiedział skąd się wziął ani do kogo on należał, więc poskładał go i położył na szafce, która była tuż obok niego. Popatrzył na dziewczynę, dla której był w tym, a nie innym miejscu. Jej delikatne ciało wciąż leżało bezwładne, a dłonie miała ustawione wzdłuż tułowia. Rozejrzał się po sali. Jedno z siedmiu pozostałych łóżek było puste. Przy każdym z nich była mała, biała szafka, na której zazwyczaj ludzie kładli bliskim różnorakie owoce. Jednak ta, która należała do Cassie była pusta, bo nie było osoby, co by się o nią troszczyła. On chciał to zmienić, zwłaszcza po wczorajszej krótkiej rozmowie z jej matką chciał jej wynagrodzić wszystkie lata cierpień przy tej kobiecie.
Chciał poznać ją od podstaw, poznać ją od każdej strony i odkryć ból, który kryła, gdzieś w sobie. Nie wiedział o tym, ale ciągnęło go do niej. Cienka kołdra niefortunnie zsunęła się z jej ciała, a on dopiero teraz zauważył, że miała na sobie zielony, prześwitujący podkoszulek. Na pewno nie należał do dziewczyny, ale on dzięki temu miał widok na jej ciało. Zsunął jeszcze bardziej narzuconą na nią pościel i podciągnął do góry materiał, który miała na sobie. Przeraziło go wystające jedno za drugim żebro i małe zaokrąglenia w miejscu, gdzie powinny być piersi. Wypuścił ze świstem powietrze i dotknął jej skóry, a pod dłonią idealnie czuł jej kości. Mógł badać jej szkielet, ale nie podobało mu się. To było dla niego dziwnym uczuciem jeździć palcami po odsłoniętym brzuchu swojej uczennicy, chociaż gdzieś z tyłu głowy chodziła mu myśl, aby zrezygnować z tej pracy. Będąc po studiach matematycznych w końcu nie tak trudno o jakąś umowę, a może udałoby mu się zarobić więcej niż w szkole. Odchodząc, robiłby to jednak z niemałym bólem, bo wiedział, że to miejsce dla niego. Lubił przekazywać swoją wiedzę innym tak jak kiedyś jemu. Człowiek jednak uczy się całe życie, a zaczyna już w pierwszych chwilach od poczęcia. Nauka kończy się wraz z naszą ostatnią chwilą, bo nawet w chwili śmierci można się dowiedzieć czegoś nowego, na przykład jak to jest brać ostatni oddech.
W każdym razie odejście z pracy byłoby dla niego ciężkie, ale nie niemożliwe. Rozmyślał tak przez dłuższy czas, aż nie poczuł, że jest głodny. Popatrzył jeszcze raz na Cassandre i wstał od niej, mając nadzieję, że szybko do niej wróci. Poszedł w stronę szpitalnego baru i pomyślał o kobiecie z poprzedniego dnia, dzieciach, które o niej zapomniały, gdy ona popijała tanie trunki w miejscach publicznych, czekając już tylko na ten jeden moment, kiedy sobie o niej przypomną, zakopując ją w ziemii. To bardzo smutne, że ludzie, dla których byliśmy całym światem, mogą stać się dla nas tylko i wyłącznie nagrobkiem ustawionym na cmentarnej alejce.
Kupił sobie kanapkę i sok, po czym wyszedł, wracając na sale, gdzie leżała jego rzekoma narzeczona. Przystanął jednak zdziwiony, gdy obok jej łóżka zobaczył kobietę o czarnych włosach do ramion. Spojrzał na jej ubranie. Granatowa, elegancka sukienka podkreślała zgrabne nogi i wydatny biust. Wyglądała na około trzydzieści lat i zachowywała się tak, jakby nie wiedziała, co to robi, ale mimo to wciąż zachowywała gracje wraz z niezmiennym wyrazem twarzy. Po chwili zastanowienia podszedł do kobiety, witając się z nią i próbując odwrócić jakoś uwagę od swojego wyglądu. W jej obecności wydawało mu się, że wszystko musi być idealnie, bo inaczej wydarzy się coś naprawdę złego.
— Agnes Skelton, matka Cassandry — przedstawiła się, po czym przeskanowała dokładniej osobę swojego rozmówcy — Mógłby pan o siebie zadbać, bo wygląda pan jak siedem nieszczęść.
— Pani córka była ważniejsza — odrzekł, czując niemałą irytację, a co dopiero ją poznał — Kim pani jest, żeby osądzać mój wygląd?
— Czymś na rodzaj przyszłej teściowej. Powiedziano mi, że siedzi przy niej — wskazała głową na dziewczynę — Jej narzeczony. Czy to prawda?
Dominic westchnął. Była to dla niego ciężka sytuacja i pierwszy raz uznał, że dobrze, że zielonooka była nieprzytomna, bo ta sytuacja byłaby jeszcze bardziej skomplikowana. Czuł się przez ostatni czas niczym bezbronny nastolatek, którym był przez tak wiele lat. Nie umiał wybierać, podejmować nawet głupich decyzji. To wszystko przyszło dopiero z czasem, ale wciąż miewał z tym trudności. Wytłumaczył kobiecie wszystko, tylko nie to, że jest nauczycielem i nigdy nie był w związku z jej dzieckiem.
— Mam dla ciebie w takim razie propozycje — powiedziała, siadając na szpitalnym krześle — Dam panu pełnomoctnictwo, póki jest w szpitalu, ale chciałabym abyś zajął się nią także po wypisaniu z — rozejrzała się z widocznym niesmakiem — Z tego miejsca.
— Nie rozumiem — również usiadł, tylko z drugiej strony.
— Chce, abyś się nią zajął — wyjaśniła niczym małemu dziecku — Nie martw się o pieniądze, bo razem z mężem utrzymamy was oboje. To co ty na to mój drogi?
Zawahał się. Poczuł się, jakby dla brunetki ludzie dookoła byli tylko towarem, czymś, co można przestawiać i po czasie z zyskiem oddać komuś innemu. Popatrzył na zamknięte powieki Cassie i sam nie wierzył w to, co miał powiedzieć, ale na tę chwilę to było najlepsze rozwiązanie. Ostatnio zbyt często wybierał bez zastanowienia, a idąc prosto, nie można zajść daleko.
— Zgoda — westchnął, czując ciężar podjętej przez niego decyzji.
— Dobry wybór — uśmiechnęła się, a następnie podała mu teczkę — Tutaj masz wszystkie niezbędne dokumenty, więc wystarczy, że je wypełnisz. Jakby zaszła taka potrzeba, w co szczerze wątpię, zadzwoń do mojego prawnika, którego numer masz również w środku.
Wstała, poprawiła ubranie i przeszła się kawałek. Dotknęła ramienia, jak sądziła przyszłego zięcia i popatrzyła na drobne ciało dziewczyny. Poczuła jak żal niebezpiecznie do niej puka, ale sama była sobie winna. Miała wybór te kilka lat temu, a teraz było już za późno na zmianę zdania. Musiała płacić za decyzje, którą podjęła osiemnaście lat temu. Stłumiła w sobie niechciane uczucia i skupiła się na tym, co jeszcze ją dzisiaj czekało.
— Muszę już wracać, bo obowiązki nie będą czekać — zamilkła na moment, po czym dodała — Kiedy już wszystko będzie dobrze, zadzwońcie do mnie.
Nie odpowiedział, nie obdarzył jej nawet chwilą uwagi. Dla niego ta właśnie osoba mogłaby nie istnieć lub nigdy nie zjawić się na ten krótki moment w jego życiu. Nie licząc na, chociażby jeszcze jedno słowo z jego ust odeszła. Zignorowała to, co on o niej teraz myślał, co ona sama o sobie myślała i zrobiła to, co umiała najlepiej — wyłączyła wszelakie uczucia, bo tak było łatwiej. To, co proste nie zawsze jest jednak dobre, bo w jej przypadku niszczyło ją to. Od kilkunastu miesięcy zaczęły prześladować ją wyrzuty sumienia.
Odpakował wcześniej kupione jedzenie i wziął pierwszy kęs. Czerstwe pieczywo wraz z niezidentyfikowaną zawartością kanapki nie było za smaczne, ale mimo to jadł, bo nie miał ochoty znów ruszać się z miejsca. Popatrzył na zegarek w telefonie. Było już po szesnastej, a jego komórka była już na wyczerpaniu. Obiecał sobie, że wieczorem pojedzie się ogarnąć do mieszkania i wróci tutaj. Miał tylko nadzieję, że przez ten czas, gdy go nie będzie, ona się nie obudzi. Nie chciał, by była sama w takiej chwili. Pomyślał o skomplikowanych relacjach, jakie ich łączyły. Nauczyciel i uczennica to trochę jak z jakiegoś serialu dla piszczących dziewczynek, które jeszcze nie zdążyły nauczyć się jak żyć, ale cóż mógł na to poradzić? Jednak ona była mu niczym młodsza siostra, którą pragnął się opiekować. Jako najmłodszy z rodzeństwa nie wiedział, jak to jest mieć w rodzinie kogoś młodszego, ale tylko tak potrafił określić to, co do niej czuł.
Długo rozmyślał, aż w końcu znów doszło do tego, że pielęgniarki próbowały go wysłać do domu. Tym razem jednak posłuchał ich próśb. Zdziwił się, że tak długo można pozostać w stanie półsnu, gdzie gubi się we własnym umyśle. Wychodząc na zewnątrz, owiało go chłodne, styczniowe powietrze. Delikatna mżawka orzeźwiała go, ale mimo chęci zostania na świeżym powietrzu wsiadł do samochodu. Po drodze wstąpił do kiosku i kupił paczkę niebieskich Malboro.
— Palenie tytoniu powoduje raka i choroby serca — przeczytał na głos, po czym zaśmiał się — Na coś trzeba umrzeć. Z takimi strasznymi ostrzeżeniami to raczej nikt nie rzuci palenia.
Zdjął folie z opakowania i wyjął papierosa, po czym go zapalił. Dym powoli wypełniał jego płuca, ale nie było to ani przyjemne, ani złe. Po prostu było i nic więcej. Pozwalało mu skupić myśli na konkretnej rzeczy niezwiązanej z Cass i jej stanem. Zgasił fajkę i uruchomił auto, po czym znów wyruszył w drogę do swojego domu. Patrzył na miasto, z którego powoli znikali ludzie, a ci, którzy pozostali najpewniej zmierzali do jakiś nocnych klubów. W końcu weekend i każdy chce się zabawić, odstresować się po całym tygodniu szkoły lub pracy. Kiedyś jednak ci balowicze będą musieli dorosnąć, bo na każdego przychodzi kiedyś pora, ale czasem jest to naprawdę bardzo późno.
Zaparkował, po czym zamknął samochód i ruszył do swojego lokum. Wchodząc do środka, od razu ruszył do łazienki, załatwiając swoje potrzeby. Dopiero potem wziął z szafy czyste ubrania, a te brudne rzucił do kosza na pranie. Zasunął drzwiczki i puścił ciepłą wodę, która zmywała z niego ostatnie wydarzenia. Wziął na dłoń trochę mydła, by pozbyć się smrodu, który nie jedną osobę by od niego odtrącił. Wcześniej było mu to obojętne, ale sam już nie mógł tego znieść. Spłukał mydliny ze swojego ciała i sięgnął po ręcznik, by następnie się nim wytrzeć. Założył to, co wcześniej sobie przygotował i poszedł przed telewizor, przed którym usiadł, lecz po chwili zasnął.
Obudził go ból w karku spowodowany dziwnym ułożeniem ciała. Już kolejny raz spał w innym miejscu, niż powinien. Za oknem było już jasno, ale na pewno wciąż było wcześnie rano. Postanowił zjeść coś innego niż szpitalne żarcie, które spożywał poprzedniego dnia. Wyjął z lodówki jajka i mleko, a z szafki mąkę. Wymieszał wszystko i wlał na patelnie, a potem co chwilę mieszał. Kiedy jego śniadanie było już gotowe, nałożył je na talerz, wracając na swoje poprzednie miejsce.
Kiedy skończył, odłożył talerz, który następnie będzie musiał umyć, ale to nie był na to moment. Na wszystko przyjdzie czas. Musiał jeszcze wstąpić do domu dziewczyny po jakieś ubrania dla niej. Na szczęście, zanim ruszył za ambulansem, zamknął drzwi i zabrał ze sobą klucz. Przekroczył próg, czując się jak intruz. Ruszył w kierunku jej pokoju, a kiedy już tam był odnalazł szafę i zabrał z niej najpotrzebniejsze rzeczy. Została mu tylko bielizna, co było dla niego niekomfortowe.
Oto odpowiedź na pytanie, co nauczyciele robią w wolnym czasie... Grzebią w rzeczach in swoich uczennic — pomyślał, no co lekko się uśmiechnął. Postanowił zabrać pierwsze, co mu się trafi i nie zagłębiać się w to, co trafiało w jego ręce. Zachowywał się dziecinnie i dobrze zdawał sobie z tego sprawę, ale każdy ma do czegoś takiego prawo.
W tym czasie Cassie leżała z zamkniętymi powiekami. Wydawały jej się niebywale ciężkie, dlatego pozostawała jakby wciąż nieprzytomna. Zastanawiała się, gdzie teraz jest, bo była pewna, że nie u siebie w domu. Po dłuższej chwili otwarła oczy i ujrzała szpitalną salę, gdzie obok niej leżało kilka innych osób. Poczuła suchość w gardle, więc z bólem głowy próbowała usiąść, na co prawie od razu usłyszała rozkaz, powróciła do poprzedniej pozycji. Po chwili jedna z pielęgniarek podała jej szklankę wody, na co dziewczyna podziękowało skinieniem głowy.
— Czemu... — zaczęła nadal zachrypniętym głosem _ Dlaczego tutaj jestem i dlaczego boli mnie głowa?
— Uderzyłaś się i straciłaś przytomność, kruszyno — powiedziała kobieta, miała około czterdziestu pięciu lat, ale już posiadała siwe włosy — Twój organizm jest bardzo słaby, więc jesteś podłączona do kroplówki.
Blondynka przetarła twarz dłońmi. Chciała jak najszybciej wrócić do domu, dać słuchawki na uszy i trochę poćwiczyć, a nie leżeć przez cały czas na niewygodnym materacu, który przeżył setki innych ludzi.
— Nie martw się — uśmiechnęła się osoba o szpakowatych włosach — Ten chłopak, co tutaj był tu przez cały czas, powinien wkrótce przyjechać.
— Ja-jaki chłopak? — zadała pytanie zdziwiona czyjąś obecnością podczas jej pobytu w tym miejscu.
— Taki normalnie zbudowany. Żaden mięśniak, ale chuchro z niego też nie było — dotknęła czoła pacjentki, próbując dodać jej trochę otuchy — W okularach, ale imienia nie pamiętam. Musi mu na tobie bardzo zależeć.
— Dominic... — westchnęła, będąc w jeszcze większym szoku niż przed momentem.
Pomyślała o swoim nauczycielu matematyki. Dlaczego był z nią tutaj przez cały czas? Rzeczywiście chciał jej pomóc, ale to nie zobowiązywało go do siedzenia przy niej. Będzie mu musiała jakoś podziękować, ale wciąż była zmęczona, a rozmowa, mimo że krótka kosztowała ją sporo energii. Nawet nie zauważyła, kiedy znów zasnęła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top