Rozdział 31
Wybuchnęła płaczem, kiedy tylko wstała. Gdzieś w niej była nadzieja, że to jej ostatnia noc, nie obudzi się rano, zniknie, tak jakby nigdy jej nie było. Prawda była jednak inna, a ona leżała teraz na czymś ciepłym, mocząc to swoimi łzami. Nie interesowało ją to za bardzo ani to gdzie i z kim jest. Mogła być nawet w piekle, a pewnie i tak by tego nie zauważyła. Ból raz za razem rozlewał się po jej ciele, co widoczne było dosyć mocno na jej zaczerwienionej od płaczu twarzy. Nie było się jednak czemu dziwić, to co było dobre w jej życiu, nagle stało się powodem jej kolejnego upadku.
— Maleńka proszę cię, uspokój się — głos Joshiego dobiegał do niej gdzieś z daleka, ale uspokajał ją jego spokojny ton, poczuła, jak czyjaś ręka ją delikatnie dotyka — Nie warto marnować łez, bo kiedy nadejdą te lepsze, szczęśliwsze dni nie będziesz już miała ich wystarczająco by móc chociaż raz w życiu okazać nimi radość.
Wolała to przemilczeć, bo nie widziała szansy na coś takiego, ale musiała się uspokoić. Przecież nic dobrego nie mogło jej przynieść użalanie się nad sobą. Musiała podjąć decyzje co robić dalej i już chyba miała plan, powinna to zrobić dużo wcześniej, ale nigdy jej aż tak drastyczne kroki nie przychodziły do głowy. Musiała jednak zrobić to na tyle rozsądnie, żeby nie było odwrotu. Niektóre decyzje należy podejmować tylko raz, bo kolejne następne jedynie bardziej pogmatwają naszą codzienność.
Prosił ją, by opowiedziała, co się stało, ale nie była na to gotowa. Nie wiedziała, czy w ogóle kiedykolwiek miałaby być przygotowana na mówienie o czymś takim. Usłyszeli pukanie do drzwi i po chwili przyszła mama chłopaka z herbatą w ręce, a kiedy on tylko ją zobaczył, natychmiast wyszedł, zostawiając kobietę ze zdezorientowaną blondynką. Cassie ku swojemu zdziwieniu zauważyła, że ma na sobie męskie ubrania, ale było jej to w dużej mierze obojętne. Była wdzięczna swojemu przyjacielowi za opiekę i gościnę, ale nie wiedziała, jakby to miała w zaistniałej sytuacji okazać. Kobieta usiadła obok niej, podając jej wcześniej trzymany przez siebie kubek, na co otrzymała nieme podziękowanie. Czułość w jej wzroku była mocno widoczna, a przecież patrzyła właśnie na tak naprawdę obcą osobę, może i słyszała o niej od swojego syna, ale to nie to samo co znać kogoś osobiście. Było to bardzo miłe z jej strony, ale Cass bała się, że to tylko litość, a ta była jej zupełnie niepotrzebna, nie chciała, by ktoś jej ukazywał, jakby miała ledwo pięć lat i obdarła sobie kolana. Może nie czuła się dorosła, ale dzieckiem także nie była. Czy tego chciała, czy nie musiała się z tym uporać, nieważne jak bardzo ją to bolało i rozrywało od środka?
— Powiesz mi, co się stało? Wszyscy się bardzo o ciebie martwimy — czułość w jej wypowiedzi kłuła ją w serce, bo przypominała sobie swoją babcię i to, że jej matka nigdy taka nie była i nigdy się taka nie stanie — Wszyscy tutaj jesteśmy tutaj dla ciebie, więc możesz powiedzieć mi, ale Josh także chciałby wiedzieć, co się dzieje. Jeszcze nie widziałam, żeby zależało mu na kimkolwiek tak mocno, a tym bardziej na dziewczynie. Nigdy też nie przyprowadzał znajomych do domu, stronił się od dłuższych znajomości. Wiem, że coś go potwornie zraniło w przeszłości, ale jest tak daleko ode mnie i nie wiem, czy próbowanie rozmowy z nim cokolwiek by dało. Wcześniej próbowałam, ale bezskutecznie. To koszmarne uczucie, kiedy twoje dziecko cierpi, a ty nie znasz żadnego sposobu, by to jakkolwiek złagodzić.
— Ale czemu mi to pani mówi?
— Widzę to także w tobie, dziecko — mówiła, tak jakby to była najoczywistsza rzecz w świecie — Mamy tak mają, chociaż ja chyba zawaliłam jako rodzic...
— Niech pani tak nie mówi — poprosiła, widząc jej smutek — Joshi to cudowny człowiek o dobrym sercu, to zwycięstwo — przerwała na kilka minut, zbierając myśli — Kiedy mnie odprowadził, to po prostu weszłam do środka, jak gdyby nigdy nic. Stawiałam, że mój chłopak... były chłopak będzie siedział przed telewizorem lub ewentualnie czytał jakąś książkę, ale niemile mnie zaskoczył. Nie był sam, a z Gianą.
— Błagam, nie mów, że z Concler, bratanicą mojego męża — szok był wymalowany na jej twarzy — Chociaż jeśli się zastanowić...
— Jestem pewna, że to ona, a na dodatek całowali się u mnie w domu, jakby mnie tam nigdy nie było — dopiero teraz załamywał się jej głos — A ja go po-pokochałam jak g-głupia, zaufałam mu i jej także, a oni zrobili mi coś takiego. Kiedy już myślałam, że wszystko zaczyna się układać i w końcu jest szansa na to, że wszystko będzie tak, jak należy, wszystko b-będzie na swoim miejscu, ale nie! M-musiał to wszystko zawalić i odebrać mi.
— Chodź tutaj, dziecinko — objęcie czułych, matczynych ramion wywołało w niej ponowną chęć na rozpłakanie się, ale Dominic nie był tego godny. Nie czas było na takie ckliwości, musiała działać i musiała poszukać sprzymierzeńca.
— Dz-dziękuje pani bardzo.
— Nie bądź taka oficjalna. Mów mi Brenda, aż taka stara nie jestem, byś do mnie zwracała się w taki formalny sposób.
— No dobrze, Brendo — imię to brzmiało trochę dziwnie w jej ustach, jak zakazany owoc, ale była pewna, że prędzej czy później uda się jej przyzwyczaić.
Porozmawiały jeszcze chwile na niezbyt ważne tematy, zielonooka poczuła się nieznacznie lepiej, ale i to był duży krok jak na to, co się wydarzyło. Obraz z poprzedniego dnia cały czas chodził jej po głowie. Wyobrażała sobie, jak Winslet obraca głowę, spogląda na nią i wyśmiewa, mówi, że nic dla niego nie znaczyła i była dla niego tylko chwilową zabawką i niczym więcej. Potem zbliżał swoje usta na nowo do warg brunetki, cały czas patrząc na nią, kpiąc z niej. Innym razem w jej głowie była scena, kiedy kłamie jej prosto w twarz, mówiąc, że nic takiego się nie stało, a jej się musiało zdawać, ona jak głupia mu wierzy, a on nadal robi to za jej plecami, nie zważając na to, jakie ona może przez to znosić męki. Zupełnie tak jakby na tym świecie była jedynie marnym, nic nieznaczącym pyłkiem. Nie umiała określić, która z tych dwóch wizji mogłaby być gorsza, ale ona sama teraz nie chciała grać uczciwie. Pierwszy raz miała ochotę się na kimś w jakiś sposób zemścić i sama siebie nie poznawała, ale pewniej części jej podświadomości podobało się takie nowe oblicze Cassandry. Jednak już miała wyrzuty sumienia, a jeszcze nawet nie zaczęła wdrażać swojego planu w życie. Chciała mu pokazać, że jest samowystarczalna, by poczuł to samo co ona, kiedy ich razem zobaczyła.
Po kilkunastu minutach została sama, z pustym już naczyniem. Nie trwało to długo, bo pojawił się Joseph. Widziała, jak bardzo jest podobny do matki z charakteru, a przynajmniej w jej odczuciu. Z wyglądu nie umiała tego określić, bo nigdy nie widziała na oczy jego ojca. Nawet o nim nigdy nie wspomniał, ale miał prawo mieć swoje tajemnice, bo w końcu ona także miała swoje. To było normalne, nawet w najbliższych relacjach są takie rzeczy, o których nie chce się rozmawiać.
— Słyszałem już od mamy — ścisnął pięść, mówiąc te słowa — Zgodziła się, byś tu została jakiś czas, uporasz się z tym, a potem pozbędziemy się tego fagasa i będziesz miała swoje królestwo znowu na wyłączność.
— Chciałabym wymazać tego człowieka z mojego życia, tak jakby nigdy nie istniał albo zawsze był tylko moim nauczycielem i nikim więcej. Wszystko się zwaliło.
— Wiem Mała, ale jesteś silna i dasz sobie radę — zapewnił ją — Teraz pasowałoby, żebyś cokolwiek zjadła i nie mów mi, że nie, bo i tak ci moja droga nie dam spokoju. Złamane serce czy nie coś w żołądku musisz mieć — próbowała mu przerwać, ale jej nie pozwolił — Nie wkurzaj mnie, bo jak nie zrobisz tego, sama to wmuszę ci siłą i nawet dla ciebie nie będę delikatny.
— Dupek — powiedziała cicho pod nosem, kiedy miał wychodzić, ale odwrócił się i spojrzał na nią z wyrzutem, więc siedziała już cicho.
Wstała w końcu z łóżka, lekko chybocząc się na nogach. Początkowo miała wrażenie, że lada moment upadnie na podłogę, ale nic takiego się nie stało, a ona powoli stawiała kroki naprzód. Czuła pod stopami chłód pochodzący od podłogi, ale było to przyjemne i kojące, żałowała po chwili, że się przyzwyczaiła i już nie wywoływało to w niej takich odczuć. Próbowała odnaleźć swój telefon i ubrania, ale przez dłuższy moment nie mogła ich odszukać. Miała ochotę się walnąć otwartą ręką w czoło, kiedy zauważyła je tuż obok. Szybko chwyciła urządzenie w dłonie i zobaczyła, że bateria jest praktycznie rozładowana, ale nie to było najważniejsze, a kilkanaście nieodebranych połączeń i jeszcze więcej SMS-ów od Dominica. Odpisała mu, gdzie jest i to, że nie wie, kiedy wróci, ale poza tym nic więcej, bo nie byłaby na to gotowa. Niby łatwiej byłoby rozprawić się z problemem za pomocą wystukania kilku słów na klawiaturce i nie musieć się tym przejmować, ale czy tak wyglądać powinno życie? Jako wpisanie w odpowiednie pole odpowiednich wyrazów i naciśnięcie „wyślij"? Co bardziej boli: kiedy widzisz, że to na pewno koniec czy kiedy ktoś traktuję cię jak przedmiot, a ty ciągle łudzisz się, że to jakaś pomyłka.
Odłożyła swoje rzeczy, nie chcąc pozwolić sobie na zły krok, więc wyszła z pokoju, starając się nie wpadać na nikogo po drodze. Stojąc już w odpowiednim pomieszczeniu, przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Stał przed nią wrak człowieka, ktoś zupełnie inny niż przed dwudziestoma czterema godzinami. Twarz była blada, a pod oczami zarysowane były woru. Spojrzenie było wyblakłe, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, tak jakby była w nich wielka, bezkresna pustka i nic poza tym, a wszystko co się w nich pojawiało, miało zniknąć bez śladu. Bała się, że taki obraz zostanie z nią już do samego końca, ale nawet jeśli wiedziała, że nie będzie to jakoś strasznie długo. Wcześniej bywało może i gorzej, ale nigdy jeszcze nie pojawiało się w niej wrażenie, że równie dobrze mogłaby już umrzeć. Gdzieś w sobie zawsze wiedziała, że warto się jeszcze trochę pomęczyć, liczyła na to, że noc nie będzie trwać więcej i kiedyś Słońce wzejdzie na nowo. Teraz nawet nie mogła liczyć na to, że gwiazdy oświetlą jej mrok. Była sama na wielkiej pustyni, skazana na porażkę, a przynajmniej ona tak to odbierała.
Przemyła się na tyle, ile mogła i wyszła, musiała wrócić do swojego lokum. Oferta, którą dostała, bardzo jej schlebiała, ale nie chciała nikogo wykorzystywać. Już wystarczająco dużo dla niej zrobiono. Chciała dać nauczkę Dominicowi, sama czy z czyimś wsparciem musiała dać sobie radę. W planach miała żyć tuż obok niego przez jakiś czas, chciała wiedzieć, czy coś jeszcze przed nią ukrywa, a potem pozbyć się go ze swojego życia. Nie wiedziała, czy jest w stanie mu wybaczyć, a co dopiero zapomnieć o tym i dać drugą szansę. Chciała, by to wszystko było tylko iluzją, jakimś złym snem i kiedy tylko uszczypnie się, obudzi się tego strasznego. Pokusiła się, żeby spróbować, ale nadal trwała w tym miejscu, w cudzym mieszkaniu, w cudzych mieszkaniach, ale ze swoim własnym bólem.
W pokoju zobaczyła bruneta, który właśnie kładł dwie miski z płatkami na stół. Odwrócił się w jej stronę i przeskanował jej sylwetkę. Było jej ślicznie w jego ubraniach, rozrzuconych na wszystkie strony włosach. Naturalność była jej największym atutem, nie potrzebowała nie wiadomo jak drogich ubrań, makijażu ani całej reszty, by być piękną. Za to ją tak bardzo lubił, ale żałował, że niektóre elementy dopiero teraz znalazły swoje miejsce i nie wiedział jak jej pomóc. Czuł się winny, że nie poczuł jej wychudzenia, bo przecież tyle razy trzymał ją w swoich ramionach, zazwyczaj na krótko, ale przecież tyle mogło wystarczyć. Jaki był z niego ślepiec. Zawalił jako przyjaciel, zwiódł ją, ale planował jakoś jej to wynagrodzić. Gdyby mógł cofnąć czas, ale niestety to pewnie i tak nic by nie dało. Bywa tak, że los ma dla nas swoje scenariusze i nieważne jak bardzo się staramy on i tak wplata je w nasze życie, wiążę nas z nieodpowiednimi ludźmi, dając nam złudzenie, że bez nich nie damy rady, a potem podcina nam nogi i sprawia, że zadają nam cios prosto w plecy. Czemu nie dostaliśmy spokojnego, radosnego świata? Jak bardzo musieliśmy ranić, by świat stał się tak zagubionym i zagmatwanym, jak widzimy go dzisiaj?
— Siadaj i jedz — powiedział srogo, ale nawet nie miała zamiaru protestować. Sama wiedziała, że powinna coś zjeść, chociaż miała ochotę odsunąć to od siebie.
Wcześniej zaczynała jadać normalnie. Były to trzy niewielkie, ale jednak posiłki, które często wmuszała w siebie, co zajmowało jej sporo czasu. Bywało tak, że nie wytrzymywała sama ze sobą i świadomością, że tyle pokarmu przyjęła danego dnia i wywoływała wymioty. Wstydziła się tego, ale i z tym powoli sobie radziła, krok po kroku. Teraz mogło się to wszystko posypać, ten czas starań i prób powrotu do normalności, ale teraz już nawet nie zamierzała się starać, bo nie miała dla kogo.
— Wracam do siebie i chce, żebyś mi pomógł... — powiedziała po zjedzeniu połowy, więcej nie była w stanie nawet dać do ust.
— Jeśli chodzi o wypędzenie tego idioty, to jestem jak najbardziej chętny.
— Nie do końca... Chce najpierw zobaczyć czy ukrywa jeszcze coś przede mną, więc i chce, by poczuł mój ból. Mogę pożyczyć te ubrania?
— Jasne, ale co dokładnie knujesz — nie był przekonany czy to, co wykwitło w jej głowie, było najlepszym wyjściem.
— Po prostu w ten sposób sprawdzę, czy będzie zazdrosny i tyle — oznajmiła to w taki sposób, jakby to była najoczywistsza rzecz i nie rozumiała, jak on mógł się nie domyślić.
— I co dalej? Jak będzie to, co padniesz mu w ramiona i będziecie żyli długo i szczęśliwie — odpowiedział czystą ironią, to był fatalny pomysł — Tak to tylko w bajkach i tandetnych telenowelach bywa. Jedyne co się stanie, to jeszcze mocniej się dobijesz. Daj spokój, wyproś go ze swojego domu i co ważniejsze ze swojego serca, idź dalej, a nie mścij się Cassie.
— Już postanowiłam, więc albo jesteś ze mną, albo zrobię to sama.
— Ja nie chcę brać w tym udziału, to nie jest dobry pomysł.
— Jak wolisz. Dam sobie radę sama, ale ubrania i tak pożyczę, bo nie bardzo mam co na siebie włożyć.
— Bierz, ale to głupie, pamiętaj i lepiej, żebyś odpuściła, już teraz niż potem tego żałowała. Serio nie warto dla takiego dupka — próbował ją przekonywać, ale niezbyt mu to szło, bo nie wiedział nawet, co by ją mogło odwieść od tego absurdalnego poczynania.
Zaproponował, że ją odprowadzi, ale natychmiast zaprzeczyła. Nie chciała iść tą samą drogą co ostatniego wieczora, dodatkowo potrzebowała pobyć sama ze sobą, a to mogła być dobra okazja do tego. Pożegnała się z panią Concler, swoim przyjacielem i szybko owinęła się swoją kurtką. Chłodne powietrze mimo ciepłego ubioru otoczyło ją, wywołując na jej ciele gęsią skórkę. Normalnie robiłaby wszystko by uchronić się przed zimnem, ale tym razem pozwoliła mu bezkarnie okalać każdy skrawek swojej skóry. Przynosiło jej to przyjemne ukojenie, odkażało niedawno zadane rany, być może to był pierwszy krok do ich wyleczenia? Trochę to śmieszne, że ktoś nam zaufany wydaje nam się jedynym rozwiązaniem, najlepszą opcją. Czasem wystarczy jeden zły ruch i wszystkie nici relacji, powiązania i nadzieja, że jednak ludzie nie są tacy źli, znika jak przebita bańka mydlana. Można stworzyć kolejną, nawet dziesiątki, ale co to da? Podobna, ale nigdy nie będzie taka sama. Czy ktoś nowo poznany jest w stanie być identyczną osobą w naszym życiu jak ktoś przed nim? Na pewno nie, bo jest zupełnie innym człowiekiem. Może inaczej pojmować świat, przyjmować identyczne sytuacje, odmiennie się wyrażać. Raz okazuje się, że jest to dla nas lepszy, ale może być też tak, że tęsknota nie da nam ruszyć dalej.
Co było przed nią? Czemu los tak bardzo z niej zakpił, nie mógł sobie ten jeden raz odpuścić? Gdyby nie miała już wystarczająco ciężko to może by to jakoś zrozumiała, ale chyba już wystarczająco sobie życie z niej kpiło. Ciekawiło czy jej babcia też miała tak ciągle pod górę. Bardzo chciała, by była teraz obok niej, przytuliła ją i powiedziała, że wszystko się ułoży, ale jej nie było i to już od dawna, więc była skazana na samą siebie. Pamiętała, jak jej opowiadała o tym, że trzeba odpłacać dobrem za krzywdę. Zaczęła się wahać. To, co miała w planach, było złe, gdyby ta kochana staruszka to widziała, najprawdopodobniej pękłoby jej serce. Nie mogła tego zrobić, mimo że bardzo chciała i kusiła ją ta opcja, ale wspomnienia skutecznie ją od tego odciągały.
Im bliżej domu była, tym mniejszą miała ochotę do niego wracać, zawrócić, ale nie miała innego wyboru. Nie chciała być dla kogoś problemem, a zwalanie się komuś do mieszkania było właśnie takim czymś. Chciała go po prostu wyprosić, według rady, jaką usłyszała wcześniej. Starała się na twarz przybrać pewny wyraz, ale miała wrażenie, że im bardziej się wysilała, tym dziwniejsze spojrzenia przechodnie kierowali w jej kierunku. Z szalejącym sercem w klatce piersiowej wchodziła do miejsca, gdzie przecież wychowała się i żyła siedemnaście lat, a jednak czuła się tu nieswojo, dziwnie obco, tak jakby nieproszona wchodziła w czyjeś progi.
— Cassie to ty? — usłyszała znajomy głos, który odbijał się niczym nóż w jej uszach — W końcu jesteś. Martwiłem się o ciebie, nie mogłem spać po nocy. Nie rób mi tego więcej, błagam.
Znajome, ciepłe ramiona otuliły ją szczelnie, nie pozwalając na żaden ruch z jej strony. Nie wiedziała, co ma robić, nie zwrócił nawet uwagi, na to, w co była ubrana. Jego troska i słowa były okrutne, po tym, co zrobił, ale miała wrażenie, że jest szczery. To musiało być złudzeniem, przecież nie była ślepa i nie mogła pomylić tego, co widziała z niczym innym. Wyglądało to jednoznacznie, a teraz był tym samym mężczyzną, którego znała i kochała. Myślała, że bardziej zagubionym być się nie da, ale srogo się myliła. Znajomy zapach jego perfum, jego dotyk, usta na jej głowie były jej tak dobrze znane, ale to właśnie on nie zawahał się pocałować innej. Czy tak postępuje ktoś, kto kocha? Oddaje fragment siebie, a potem umiera z niepewności o nas, kiedy świadomie wcześniej nas zostawił? Nie tak to powinno wyglądać. Miłość to wierność, nawet kiedy na drodze ma się tysiące pokus, kiedy się nie wie, która drogą należy dalej iść, to oparcie w ukochanym bądź ukochanej. Bez tego nie można o niej mówić, a jedynie jej złudzeniu.
— Cieszę się, że wróciłaś cała i zdrowa — wyszeptał, jedną dłonią gładząc jej plecy — Nie przeżyłbym czegoś takiego po raz kolejny. Tak straciłem ojca, nie wiedząc, gdzie jest i jak mogę mu pomóc. Kocham cię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top