Rozdział 1

Spała spokojnie, co było rzadkością. Sen. Tak rzadko ją odwiedzał, jakby nienawidził jej nawet bardziej niż ona sama. Może obrzydzała i jego? Skoro ona sama nie mogła patrzeć na siebie, to rzeczy tak przyziemne, jak sen również?

Musiała dążyć do ideału. Musiała to zrobić dla tych wszystkich ludzi, którzy zajmowali mniej lub bardziej istotne stanowiska w jej życiu. Zwłaszcza własnej mamie, której zniszczyła życie. Była jej przeszkodą od siedemnastu lat. Zawadą, którą musiała wychowywać. Pomyśleć, że za rok na miejscu swojej matki rodziłaby dziecko. Młodość szybko potrafi odejść w zapomnienie, cicho i niepostrzeżenie. Tak samo, jak życie.

Sen został przy niej jeszcze przez godzinę, później odszedł jak wszystko, co dobre. Wstała powolnym krokiem z łóżka, które zawsze będzie tylko jej łóżkiem. Nie będzie mogła kłócić się z kimś o kołdrę, poduszkę. Nigdy z rana nie będzie mogła narzekać na głośne chrapanie, a była to rzecz, której już jako młoda dziewczyna pragnęła nad życie. Cassandra była jednak istotą niespotykaną, wręcz groteskową. Była jedną z tych, której wszyscy zazdroszczą, jednak nigdy nie zważają na drugie dno jej życia. Denerwowało ją to, nigdy jednak nie dawała tego po sobie poznać. Twierdziła, że metoda, jaką atakowała — stoickim spokojem, była niezawodna. Dzięki tej zdolności zyskała szacunek u niejednej osoby, nikt mimo to nie chciał wchodzić z nią w głębszą relację.

Chłód opanował jej blade ciało, czasami wyglądała tak jakby zamiast skóry, miała kości, które mogą się rozpaść w każdym momencie. Przyzwyczajenie powiodło ją do codziennej rutyny, wprost do łazienki. Najpierw mycie zębów, później rozczesać włosy i poranne ważenie. Powoli stawiała stopy na urządzeniu, tak jakby w każdej chwili mogło ją zabrać, pochłonąć całe jej ciało. Nie było tak w rzeczywistości, ale jakby metaforycznie. Dziewczyna sama w sobie była metaforą. Skomplikowaną, nierozwiązaną przenośnią. Ciężko było jej żyć w świecie, gdzie wszystko musiało być materialne, zdolne do dotknięcia i udowodnienia swego istnienia. Tym razem waga pokazała czterdzieści dwa kilogramy i pięćdziesiąt osiem dekagramów. Niezbyt zadowalający wynik, ale nie był też fatalny. Przez ostatnie kilka tygodni udało jej się schudnąć pięć kilogramów. Powoli posuwała się do wymarzonego celu.

Mogła już co prawda zliczyć wszystkie żebra, w lustrzanym odbiciu widziała obojczyki i kości biodrowe, ale to wciąż nie był ideał, do którego dążyła. Przy jej metrze siedemdziesiąt trzy jej obecna waga wydawała jej się wielką liczbą. Niewiele ponad rok temu była otyła, później już miała dość swego ciała, więc zaczęła ograniczać jedzenie i ćwiczyć, kiedy tylko miała czas. W końcu przerodziło się to w obsesje, odstawiła jedzenie, a zwiększała czas i trudność wysiłku fizycznego. Zemdlała kilka razy, ale powtarzała sobie, że musi być idealna. Inaczej nikt nie spojrzałby na kogoś takiego jak ona bez obrzydzenia.

Stanęła przed lustrem i zaczęła zdejmować ubrania. Koszulka wylądowała na ziemi, później spodenki wraz z bielizną. Robiła to jakby z cichą, wręcz błagalną czcią. Dotykała swoich malejących piersi, zataczała okręgi wokół sutków. To była niewielka cena, która musiała płacić. Zeszła niżej dłonią, dotknęła jednego żebra, później kolejnego i kolejnego. Wzięła golarkę do dłoni, zaczęła od nóg. Oddawała im hołd przez tą prostą czynność. Po skończeniu przejechała palcem wskazującym po delikatnej skórze między udami. Pragnęła, aby ktoś ją kiedyś właśnie w tym miejscu pocałował, oddał cześć jej ciału, którego ona nie potrafiła pokochać. Chciała poczuć z kimś tę bliskość, drżenie. Usta, które pragnęłyby tylko jej.

Było to jednak tylko marzenie, a one bywają zdradliwe. Dają nadzieję, żyje się nimi, a później odchodzą bez słowa. Dla niej marzenia były jak cisza w domu, bywały zdradliwe. Jej rodzice byli ludźmi zapracowanymi, więc nie widziała ich praktycznie wcale. Winiła ich za to, kim była, a raczej za to, kim być nie potrafiła. Nie miała im, jednak kiedy tego powiedzieć, a nawet wtedy zabrakłoby jej odwagi. Budzili respekt, możliwe, że w wielu ludziach nawet strach.

Zeszła nadal naga do kuchni, gdzie wieczorem zostawiła telefon. Odblokowała go, przeglądnęła media społecznościowe i znów odłożyła go na miejsce. Usiadła na chłodnym blacie, który idealnie jednoczył się z jej skórą. Siedziała na pozór bez celu, ale w jej głowie krążyły miliony myśli. Odsunęła od siebie rzeczy, położyła się. Lewa noga zwisała jej z mebli, druga zaś była nieco ugięta, przez co była w lekkim rozkroku. Pozostawała w tej pozycji przez kilka minut, sama nie wiedziała dlaczego, ale leżenie w takiej sytuacji sprawiało jej przyjemność. Jej wyobraźnia jakby w takich momentach pracowała żywiej, a rozum stawał się nieobecny.

Po kilku minutach wstała, przeszła się po domu, który większość ludzi wyobrażała sobie jako raj. Dla niej był jedynie schronieniem, ale nigdy przed samotnością, smutkiem i goryczą. Otwarła drzwi własnego pokoju. Białe, dwuosobowe łóżko, które zawsze będzie należało tylko do niej. Miała dużo miejsca dla drugiej osoby, nikt jednak nie miał go dla niej. Wyjęła z szafy świeżą bieliznę. Dotknęła kremowej koronki stanika, oglądała go z ciekawością, a jednocześnie strachem. Tylko ona go widzi, ponieważ zawsze będzie sama, nikt nie zechce kogoś, kto wygląda tak jak ona. Grubego, odpychającego człowieka.

Założyła na siebie zestaw, po czym wzięła pierwsze ciuchy z brzegu. Ubrania nie naprawią jej niedoskonałości. Nie zwracała na ubiór szczególnej uwagi, ważne, aby były czyste i to jej wystarczało. Nie mogła wiele wymagać, przecież i tak miała już zbyt wiele. Inni nie mogli mieć tego, co ona miała na co dzień, to czego nie potrafiła docenić. Mnóstwo ludzi pragnie, chociaż części tego, co ona dostała od życia. Chciała móc po śmierci oddać swoje serce komuś, kto go naprawdę potrzebuję, wykorzysta je w należyty sposób. O ile byłoby prościej, gdyby samobójcy mogli oddawać swoje życie tym, którzy naprawdę go pragną. Nie było jednak wyboru, nieważne jak bardzo się tego pragnęło to i tak na razie nie jest możliwe.

Zabrała plecak, założyła botki i wyszła. Musiała przejść przez ulicę, a zima w tym roku nie napawała nikogo optymizmem. Za niedługo cały śnieg stopnieje i utworzy obrzydliwą paćkę, brudząc buty. Ona w tym czasie nie zmieni nic w swoim życiu, nadal będzie tak samo. Jej życie było nudne samo w sobie, nieważne było jak bardzo próbowała zmienić ten nędzny stan rzeczy.

Szła powoli, wsłuchując się w rytm własnych kroków. Tylko ten dźwięk wyróżniała w porannym tłoku ulicy. Czuła się osaczona, okrążona od wszystkich stron, ale mówiła sobie, że to tylko stan jej umysłu. Nie zdawała sobie sprawy, że ona jest z nią od dawna. Nie opuszcza jej nawet na krok, czuwa i rzekomo chroni, a tak naprawdę zniszczyła jej ciało wraz z psychiką. Cass przez nią stała się wrakiem człowieka, ponieważ chciała być piękna. Zapomniała jednak, że nie ma ludzi idealnych.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top