7. Dajmy sobie szansę

Postanowiłam, że dzisiaj złamię moją zasadę i dodam rozdziały do dwóch opowiadań, zamiast do jednego. Wszystko dlatego, że jakimś cudem udało mi się zdobyć sześćdziesięciu obserwujących. Cóż, dla niektórych to pewnie śmiesznie mało, dla mnie jednak to wystarczający powód do świętowania ;)

Zatem smacznego!

* * *

- Naprawdę nie macie co robić i koniecznie musicie utrudniać rodzinne spotkania? - syknęła kobieta w czarnym uniformie. „Syknęła" nie było w tym przypadku tylko prześmiewczą animalizacją. W jej głosie, ruchach i spojrzeniu rzeczywiście było coś z węża, a obcisły połyskujący kostium jedynie potęgował to wrażenie.

Stała w wylocie wąskiego korytarza, jaki tworzyły klatki odpowiednio większe od tych, w których pozamykano kapucynki. W tych bowiem siedzieli ludzie. Albo raczej to, co z nich zostało.

- Viper - zaklęła Widow i cofnęła się mimowolnie.

- Witaj, Natasho, kochanie. Wiesz, spodziewałam się zdrady, ale dlaczego to musiałaś być akurat ty? Miałaś zdecydowanie większy potencjał niż reszta tych uroczych baletnic.

- Właśnie dlatego nie mogę z zostać z kimś, kto pójdzie na dno! - odwarknęła Rosjanka i rzuciła się na kobietę w czerni.

Nie tylko słowa Viper, ale i narastający zwierzęcy warkot, kazały Rogersowi porzucić Widow i wypatrywać przeciwnika, tak rozpaczliwie czekającego na spotkanie z „bratem". Sabertooth nie kazał na siebie długo czekać. Zeskoczył pomiędzy Steve'a i Sama, zamierzając się na nich pazurami z adamantium. Kapitan, dzięki cudownej mocy serum, zdążył uskoczyć, ale Wilson oberwał paskudnie w ramię.

Fala bólu i adrenaliny wydarła dziki krzyk z gardła Sama i morderczą serię z jego karabinu. Cóż, morderczą dla zwykłych ludzi. Choć w futrach widać było dziury grubości palca, a na ziemię pociekła krew, to mutant wydawał się co najwyżej zirytowany atakiem.

- Skończyłeś już?

- Przerwę mam.

Odpowiedź zaskoczyła zbira na wystarczająco długo, by Steve mógł zdzielić go w twarz prawym sierpowym. Natychmiast jednak tego pożałował. Najwyraźniej Sabertooth nie tylko pazury miał z adamantium. Obaj nieco się zatoczyli.

- Uważaj, jest twardy! - krzyknął Rogers w stronę Wilsona, spóźnił się jednak.

Sabertooth zawył wściekle, gdy Sam kopnął go z całej siły w krocze.

- Cholera jasna! Dlaczego mam wrażenie, że mnie to zabolało bardziej?!

- Bo tak właśnie jest! - odkrzyknął Steve i korzystając z tego, że przeciwnik padł na kolana, zaczął kopać go w głowę.

Sam dołączył do niego bez chwili wahania. Rogers nie był pewien, czy się z tego cieszy.

Wojna nie znała zasad uczciwej gry. Dwóch na jednego? I bardzo dobrze. Niech ten, który postanowił walczyć sam, zrozumie, że popełnił błąd. Litość? Nie, nie było na nią miejsca. Najpierw trzeba było zadbać o to, by wróg przestał się ruszać. Dopiero jeśli jakimś cudem udało mu się przeżyć, można było rozważyć różne znaczenia słowa „miłosierdzie". Bo czasem lepiej było dobić, niż porzucić czy pojmać i zabrać na przesłuchanie.

Steve nienawidził tej swojej mroczniejszej strony. Chciał wierzyć, że to wszystko wina serum, że wcześniej nie był tak agresywny, ale tylko by się okłamywał. Obryzgany krwią mutanta, słyszał wyłącznie dudnienie własnego serca napędzanego adrenaliną i czerpał wątpliwe pocieszenie z tego, że towarzysz również zdecydował się na bestialstwo.

Sabertooth zawył ze złości i spróbował ich z siebie zrzucić, ale wystrzał z paralizatora na szczęście mu to uniemożliwił i w końcu pozbawił przytomności.

Steve i Sam spojrzeli z wdzięcznością na Widow, za którą leżała bezwładnie Viper.

- Strasznie się guzdrzecie, chłopcy.

- Ej, naprawdę był twardy!

- Nawet fiuta miał z adamantium - syknął Steve, nim zdążył ugryźć się w język.

- Kapitanie, nie psuj swojej nieskazitelnej reputacji przez takie błahostki. - Chociaż w głosie Widow słychać było rozbawienie, Rogers wiedział, że poważnie zaniepokoił ją swoim zachowaniem. Pocieszająco położyła dłoń na jego ramieniu i uśmiechnęła się ciepło.

- To nie jest błahostka. - Steve załamał ręce i odetchnął kilka razy, by się uspokoić. - Rozejrzyj się! Zwierzęta... Zwierzęta zdołałbym jakoś przecierpieć, ale oni...? Co z nimi? Nie należą do Hydry. To tylko dzieci! A jeśli gdzieś czekają na nich rodzice?

- Nie czekają.

Chwilę zajęło im zrozumienie, że cicha odpowiedź padła z wnętrza jednej z klatek. Drobna dziewczyna, siedząca w kącie swojego małego więzienia z kolanami podciągniętymi pod brodę, podniosła na nich spojrzenie przekrwionych oczu.

- Nie mamy rodzin, tylko panów. Nie mamy imion, tylko numery. Nie jesteśmy ludźmi, tylko mutantami.

Jej słaby zachrypnięty głos pomógł Rogersowi podjąć decyzję.

Podszedł do klatki i przestrzelił zamek.

- Z tego, co wiem, mutanci to też ludzie. A dla tych, którzy nie mają rodziny, też znajdzie się dom - powiedział z pewnością większą, niż w rzeczywistości odczuwał. Wyciągnął rękę do skulonej dziewczyny. - Instytut Xaviera czeka na ludzi takich jak ty.

- O tak, mają już gotowe strzykawki z różnymi...

- Nie, Lauro. Nie musisz się bać. Nikt w Instytucie nie zrobi ci krzywdy.

- Też to słyszeliście czy do reszty mi odbiło? - jęknęła dziewczyna, w końcu chwytając wyciągniętą dłoń Steve'a . Na jej odsłoniętym ramieniu widać było tatuaż „iks dwadzieścia trzy", niepokojąco przywodzący na myśl numer seryjny.

- Słyszeliśmy, ale...

- Telepata. - Rogers z podnieceniem przypomniał sobie rozmowę z Gambitem. - Słyszałem, że jest tam telepata, ale nie spodziewałem się, że...

- Nie czas na to, Kapitanie. Za chwilę twoi dowódcy zbombardują to miejsce, a mi naprawdę zależy na tych dzieciach.

- Steve, chyba nie zamierzasz podważać rozkazów dyrektora?

- Podważać? Nie, zdecydowanie nie. Ale mogę je chyba jakoś nagiąć do potrzeb sytuacji, nie sądzisz?

Pojedynek na spojrzenia trwał dłuższą chwilę. Zdecydowanie zbyt długą i to nie tylko jak na gust Rogersa. W muśnięciach dziwnej telepatycznej obecności również dało się wyczuć zniecierpliwienie.

- Pospieszcie się. Sam porozmawiam z waszym dyrektorem.

- Ale zwierzaki też zabieramy.

- Niech cię cholera, Sam.

- Możecie się jednak pospieszyć, dziewczynki? Przydałaby mi się pomoc z tymi zamkami.

- Już biegnę! - odkrzyknął Steve, w duchu układając już odpowiednio przekonującą przemowę dla dyrektora Fury'ego. Nie zdążył jednak sklecić nawet jednego sensownego zdania, gdy z nadajnika dobiegł rozwścieczony głos Clinta:

- Wcześniejszy zrzut! Kurwa mać! Uciekajcie! Zaczęli bombardowanie wcześniej!

* * *

Sam przeklinał na całe gardło. Pomimo obietnicy Steve'a nie mieli czasu na ratowanie ani beagle'ów, ani kapucynek, ani białych szczurów. Ledwie zdążyli wyciągnąć z klatki ostatniego przerażonego nastolatka, gdy pierwsza eksplozja wstrząsnęła bazą. Bez żadnego namysłu zaczęli biec do wyjścia.

Tajemniczy telepata na szczęście przyszedł im z pomocą, wskazując jak najkrótszą drogę na zewnątrz. Kilka razy minęli przerażonych żołnierzy Hydry, ale jedyne, co mogli zrobić, to posłać w ich stronę urwane serie z karabinów.

- Co się właściwie stało? - zapytał Steve szeptem, licząc na odpowiedź dziwnego sojusznika.

- Dowiesz się. Teraz biegnij.

Druga eksplozja omal nie pozbawiła ich równowagi. Jedynie cudem wszyscy utrzymali się na nogach.

Chociaż głos nieznajomego brzmiał cudownie uspokajająco, Rogers nie mógł przestać o tym myśleć. Coś musiało pójść nie tak. Nie widział innego powodu dla tak drastycznej zmiany planów. Przecież o przyspieszony zrzut mógł poprosić tylko ktoś z nich, gdyby udało im się wcześniej...

- Buck. To o niego chodzi, prawda? Znów się... wyłączył, tak? - Zadrżał ze strachu o los przyjaciela.

To miała być przecież jego jedyna szansa na oczyszczenie się z podejrzeń. Teraz przepadła. Nie dadzą mu kolejnej. Nie po misji, której omal nie zakończyli niepowodzeniem. Nie po tym, jak przyłapano go na przesyłaniu danych von Struckerowi. Nie po tym, jak ledwie udało się go powstrzymać przed uduszeniem Howarda Starka.

- Przykro mi. Twój przyjaciel jest bardzo zagubiony i...

- Którędy? - Steve wszedł mu w słowo, starając się w ten sposób ukryć przerażenie.

- W lewo. Potem już cały czas prosto.

- Ranni?

- Logan.

- Jak oberwał?

- Twój przyjaciel...

- Cholera jasna!

Wypadli na światło dnia akurat w momencie, gdy troje agentów TARCZY obezwładniało Barnesa, a czwarty wstrzykiwał mu środek usypiający. Na niebie ryczał Helicarrier, ale Steve nie potrafił cieszyć się z jego widoku. Nie, gdy widział swojego najlepszego przyjaciela traktowanego jak najgorszego przestępcę, Logana wciąganego na noszach i przerażonego Remy'ego starającego się trzymać lewitujący różowej poświacie sześcian, wykrzykującego gniewnie:

- Uciekł nam! Von Strucker zdążył uciec! Musicie go złapać...!

Rogers nawet nie pamiętał, jak znaleźli się w środku. Ocknął się z dziwnego odrętwienia, gdy wraz z pozostałymi członkami zespołu, którym udało się nie odnieść żadnych większych obrażeń, dotarł do sali odpraw na spotkanie z dyrektorem. Przegnał z umysłu strach o los Bucky'ego. Niewiele mógł teraz dla niego zrobić, a w izolatce z pewnością był bezpieczny; nie mógł skrzywdzić już nikogo, łącznie z sobą samym.

Twarz Fury'ego wydała Rogersowi się jeszcze bardziej ponura i gniewna niż zazwyczaj. Tym razem jednak dyrektor TARCZY miał pełne prawo do niezadowolenia.

- Jesteś gotów przyjąć na siebie konsekwencje za niesubordynację podwładnego, Rogers? - zapytał przerażająco spokojnie.

- Tak, dyrektorze.

- Powinniśmy go zabić. Dałem mu szansę tylko ze względu na ciebie, a teraz...

- Proszę, Nicholasie, nie możesz winić tych młodych zdolnych ludzi za to, że nie posiadasz możliwości, by pomóc ich przyjacielowi.

Drzwi otworzyły się niespodziewanie i do sali wjechał na wózku inwalidzkim ogolony na łyso mężczyzna. Rogers zupełnie inaczej wyobrażał sobie telepatę, ale jego spokojnego głosu nie dało się pomylić z żadnym innym. Wydawał się absolutnym przeciwieństwem człowieka, który szedł tuż za nim. Twarz wykrzywiona gniewem i pogardą oraz czarna skórzana kurtka okazały się dla niego niewystarczające, bo mroczny image przybysza uzupełniał hełm z dziwnego metalu.

Na ich widok Fury błyskawicznie sięgnął po pistolet.

- Naboje też są platikowe, Magneto, więc nawet...

- Eriku, mógłbyś?

- Z przyjemnością, drogi przyjacielu.

Wszyscy w pełnej niedowierzania ciszy obserwowali jak zbir z nienagannymi manierami i zadziwiającą czułością robi poczciwemu telepacie miejsce przy stole, po czym siada tuż obok i zdejmuje hełm. Dokładnie w momencie, gdy Steve pomyślał, że chyba jednak zbyt się różnią, by być kochankami, choć przecież tak wiele na to wskazuje, w jego głowie rozległ się rozbawiony głos:

- Nie wszystko jest takie proste i oczywiste, Kapitanie.

- Obiecałeś, że będziesz sam, Charles - westchnął z rezygnacją Fury.

- Erik najwyraźniej uznał, że nie jesteście w stanie zapewnić mi bezpieczeństwa. Był, oczywiście, w błędzie, ale dla dobra sprawy wolałem mu nie odmawiać. Sam przyznasz, że nie mieliśmy czasu na kłótnie.

- To ty pomogłeś nam uciec! - zawołał Clint, jakby dopiero teraz go olśniło. Widow z trudem stłumiła śmiech.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Telepata skinął im uprzejmie. - Chociaż to ja powinienem wam podziękować za uratowanie tych biednych dzieci.

- Jesteś pewien, że dasz radę się nimi zająć, profesorze? Po tym, co przeszli...

- Zapewniam pana, dyrektorze Fury, że jestem w stanie pomóc każdemu. Bez względu na to, jak wielką traumę przeszedł i jak głęboko został zaprogramowany.

Przez chwilę milczeli. Steve rozumiał doskonale, że Xavier zaproponował właśnie między wierszami to, czego Buck teraz najbardziej potrzebował. Tak, jeśli ktoś miał pomóc Barnesowi, to mógł to być tylko pełen empatii telepata. Nie odważył się jednak powiedzieć o tym na głos. Wiedział, że nie należało odbierać dyrektorowi czasu na namysł. Czekanie sprawiało mu niemal fizyczny ból, ale...

- Barnes jest śmiertelnie niebezpieczny, Charles. - W głosie Fury'ego słychać było ledwie skrywaną troskę. - Nie miej do mnie pretensji, jeśli zrobi krzywdę któremuś z twoich podopiecznych.

- Jeśli spróbuje czegoś podejrzanego, będzie miał ze mną do czynienia - obiecał Magneto. Powiedział to z takim spokojem, że można było odnieść wrażenie, iż wcale nie chodzi o nic groźnego, ale chłód w jego oczach sugerował coś zupełnie innego.

- Rozumiem, że LeBeau i Howlett również mają trafić pod twoje skrzydła.

- Przyda im się odrobina odpoczynku i miejsce, które mogliby nazwać domem. Z resztą, nie tylko im, prawda, dyrektorze?

Fury znów się zamyślił. Utkwił spojrzenie w obrazie za oknem i przez dłuższą chwilę słychać było tylko kojący huk silników Helicarriera. Gdy w końcu się odezwał, Steve poczuł, jakby grunt usuwał mu się spod nóg.

- Zabezpieczenie Tesseractu będzie waszym ostatnim zadaniem. Potem odbiorę wam uprawnienia agentów TARCZY.

- Chwila moment, mi też? Przecież jestem waszym najlepszym strzelcem!

- Dopiero dołączyłam; nie macie mi nawet co odebrać.

- Dyrektorze, co to właściwie znaczy?

Fury uciszył ich gestem i zaczął powoli tłumaczyć:

- Jest kilka spraw, w które nie mogę was na razie wtajemniczyć, ale Howard Stark zaproponował pewien projekt i chciałbym abyście w najbliższym czasie do niego dołączyli. Do tego czasu możecie odpoczywać do woli.

- Ale...

W tym momencie Remy z całej siły kopnął Steve'a pod stołem. Równie dobrze mógłby na cały Helicarrier krzyknąć: „Odwagi, mon ami! Albo teraz, albo nigdy!".

- Czyli to nie będzie problem, jeśli sami wybierzemy formę tego „urlopu"? - zapytał Rogers. Serce waliło mu jak młotem. Czy naprawdę zamierzał o to poprosić? Czy spełnienie jego prośby w ogóle leżało w granicach możliwości Fury'ego?

- Masz coś konkretnego na myśli, Kapitanie?

- Chciałbym jednak dokończyć szkołę. Wziąłem udział w projekcie profesora Erskine'a zanim udało mi się zdobyć dyplom, więc byłbym bardzo wdzięczny za możliwość dalszej nauki. To może być szkoła TARCZY, jeśli zależy wam, abym był pod ręką.

Tak. Doskonale. Wcale nie zabrzmiało tak, jakby to właśnie na szkole TARCZY zależało mu najbardziej. A konkretniej na pewnym szalenie zdolnym uczniu. Nerwowo przełknął ślinę w oczekiwaniu na werdykt. Choć pozostali nie mieli zapewne zielonego pojęcia, o co właściwie chodzi, ewidentnie zarazili się napięciem od dowódcy drużyny.

- Nie widzę żadnych, przeciwwskazań, Rogers. Możesz zacząć choćby od jutra.

Szczęście omal nie rozsadziło adrenaliną jego serca, które zaczęło miotać się w dzikim tańcu. Niemal nie zwrócił uwagi na to, że Widow... Nie. Że Natasha stwierdziła, że jej szkoła baletowa w gruncie rzeczy w ogóle nie była szkołą i również chciałaby spróbować swoich sił wśród młodych zdolnych wybranych z całego świata przez TARCZĘ. Niemal nie usłyszał narzekań Clinta, który nie mógł znieść, że jako opiekun Natashy będzie musiał jeszcze raz przejść przez ten wyścig szczurów.

Tesseract, biadolenie Clinta, leczenie Bucky'ego, projekty Howarda... to wszystko musiało zejść na drugi plan.

Liczyło się tylko to, że Tony Stark był już niemal na wyciągnięcie ręki.

Że Steve będzie miał w końcu szansę go poznać.

* * *

Tak, to już koniec części prequelowej. Ale, jak już chyba gdzieś wspomniałam, mam jeszcze kilka pomysłów związanych z tym ff ;) To, że spotkało się z tak pozytywnym odbiorem, jest dla mnie ogromną motywacją, więc gdy uporam się z poprawkami książki, spróbuję jeszcze wrócić do "szkolnego" uniwersum.

Dziękuję Wam z całego serca za każdy komentarz, każdą gwiazdkę i każde odwiedziny. Pisanie dla Was to czysta przyjemność :D

Do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top