2.2 Sieć Rotschopfa

2. Północ

Przybycie Sherlocka pod Rotschopf Bank było kwestią minut. Trzy wystarczyły, by się przygotował, wściekły, że traci jedynie cenny czas. Dojazd na miejsce przez londyński ruch był wręcz katorgą dla umysłu Holmesa, który, niecierpliwy i rozpędzony, wysyłał do Pałacu z każdą sekundą coraz to gorsze wizje, od których w żaden sposób nie mógł się odpędzić. Dopiero wychodząc z taksówki, gdy podał kierowcy banknot i zatrzasnął drzwi, nie czekając na resztę, udało mu się oczyścić umysł z większości niesprzyjających myśli.

Gavin wydawał się zdziwiony, gdy go zobaczył, jednak Sherlock ledwo zdawał sobie z tego sprawę. Prawie nie zauważył w tym wszystkim, że ma problemy z rozwodem, a Donovan ostatecznie zerwała z nowym chłopakiem, który miał problemy z jej poświęceniem dla pracy (czy właśnie tak normalni ludzie funkcjonują na co dzień? Z przyćmionymi umysłami, które mogą ukierunkować jedynie na jeden problem, który pochłania całą ich uwagę).

— Ilu ich jest? — zapytał tuż po ominięciu Donovan. Pozostali członkowie policji z niezadowoleniem patrzyli, jak lekceważąco przeszedł pod taśmą i natychmiast ruszył w stronę Lestrade'a.

— Co ty...

— Czyli nie wiecie — wtrącił z niezadowoleniem Sherlock, nie pozwalając George'owi nawet zakończyć pytania. — Udało się wam skontaktować z kimś w wewnątrz?

— Nie. Sherlock, co ty tu robisz? — zapytał Lestrade, marszcząc brwi, zanim detektyw zdołał mu ponownie przerwać.

— Jak zwykle zwiększam wydajność — odparł niedbale Holmes. — Dlaczego nie wzięli pieniędzy i nie uciekli? — kontynuował, nie zważając na zdezorientowanie policjanta.

— Ktoś włączył alarm — odparł tamten. — Zamknęli wszystkie wyjścia zanim przyjechaliśmy, nie możemy tam wejść i czekamy na odzew od nich. Od kiedy zajmujesz się napadami? — rzucił z coraz to większym zniecierpliwieniem, widocznie zirytowany postawą Sherlocka. On jednak całkowicie się tym nie przejmował.

— Czy to ma znaczenie? — prychnął w końcu, odwracając się w stronę Lestrade'a. Zacisnął zęby, całym sobą próbując nie ujawnić oznak słabości, która zaczynała go wypełniać już na Baker Street. Teoretycznie nie miał powodów, by na wstępie czuć się bezradnym, nie znał jeszcze sytuacji i nie mógł stwierdzić, jak ciężko będzie wyprowadzić z tego Johna w nienaruszonym stanie.

No i całą resztę ludzi. (Oczywiście.)

— W środku są ludzie, Lestrade. Najprawdopodobniej z lufami przy głowach — przypomniał, choć mało, z tego co powiedział, miał na myśli.

John jest w niebezpieczeństwie, Gavin. Dlaczego przejmujesz się mną, skoro mój John jest w środku, a ja nie wiem (nie wiem, Gunter!), czy jest cały.

— Pozwól, że przełożymy rozmowę o moich preferencjach w zbrodniach na inny termin — zakończył swój wywód pod zszokowanym spojrzeniem Grahama.

— Nie sądziłem... — Pokręcił głową. — John ma na ciebie... spory wpływ.

Ostatnie słowa utonęły wśród odbijającego się echem w Pałacu John. Kogo obchodził jakiś wypływ? Sherlock nie dbał o tych ludzi nawet w połowie tak, jak dbał o Johna, więc to pewnie nijaki wpływ.

Ucisk w sercu pojawił się wraz z bolesną świadomością, że John, tam w środku, nie pozwoli na skrzywdzenie kogoś oprócz siebie samego (a Sherlock egoistycznie mógłby poświęcić ich wszystkich, byleby John wyszedł z tego bez szwanku).

— Ile jest wejść do banku? — zapytał, spoglądając na otoczony przez policyjne jednostki budynek.

Był całkiem spory i nowoczesny, Sherlock przypomniał sobie, że otworzono go raczej nie dawno. Tuż obok znajdował się nieznacznie mniejszy, ale wyższy budynek. Wyglądał Holmesowi na mieszkanie i miał niemal całkowitą pewność, że należało do właściciela banku.

— Główne i dla pracowników — odparł Lestrade, zerkając na detektywa tym razem z zaniepokojeniem. — Czy... John nie przyjechał z tobą?

Wiedział.

Wiedział — lub przynajmniej podejrzewał — co było powodem pojawienia się Sherlocka w tym miejscu. Poszło mu szybciej z tą dedukcją niż Holmes podejrzewał, chociaż przy tak wielu informacjach, powinna to być pierwsza rzecz, o której pomyślał.

Sherlock zastanawiał się, czy zobaczył jego drżące dłonie i — jeżeli nie — czy skomentuje, gdy już to dostrzeże.

Dla pewności schował je za plecami.

— Zrobiliście już cokolwiek w celu skontaktowania się z kimś w wewnątrz? — zapytał. Sam parokrotnie dzwonił z taksówki do Johna, jednak za każdym razem od razu odzywała się poczta głosowa. Holmes podejrzewał, że zakładnikom zabrano telefony.

— Mamy numer telefonu banku, ale nikt nie odbiera — odparł Gavin, tym razem już, według Sherlocka, pewien swoich przypuszczań. — John tam jest, prawda?

Cóż, musiał być prawie pewien.

— Dzwońcie cały czas — polecił. — Gdzie jest właściciel banku?

— Za granicą. — Lestrade wyglądał i brzmiał na szczerze zszokowanego i zaniepokojonego. — Jakiś czas temu dostał ofertę tymczasowej pracy, z której nie może się zerwać do końca następnego miesiąca. Nie możemy się z nim skontaktować, mamy za to jego pracownika, za wszystko tu odpowiada... Vincent Spaulding. Donovan właśnie go wypytuje — oznajmił. Zanim zdołał coś dodać, Sherlock odwrócił się na pięcie i spojrzał w stronę sierżant, która rozmawiał z raczej młodym mężczyzną.

— Daj znać, kiedy będę mógł z nim porozmawiać — zażądał i, ignorując policjantów, podszedł do budynku tak blisko, jak tylko pozwalały mu pozostałości zdrowego rozsądku.

Pomimo zadanych Gavinowi pytań, wciąż nie znał odpowiedzi co do najbardziej dręczących go kwestii.

jak się czujesz?

jesteś ranny?

wciąż jesteś zły?

Otrząsnął się, kątem oka rejestrując Donovan, która przyglądała mu się znad ramienia tego mężczyzny — Spauldinga. Zignorował to, jednak zdał sobie sprawę, że coś w jego wyglądzie musiało przyciągnąć uwagę sierżant.

— Panie Holmes — usłyszał za swoimi plecami. Odwrócił się w stronę wołającego go policjanta, unosząc brwi. — Telefon do pana — oznajmił.

Sherlock nie musiał się nawet zastanawiać od kogo, po prostu przejął słuchawkę, wyprostował się i westchnął, kładąc drugą dłoń na biodro.

— Jestem zajęty, Mycroft. Czego chcesz? — zapytał, starając się zachować bezbarwny ton.

— Wiem, że jesteś — nadeszła irytująca odpowiedź. — Nie sądziłem, że kiedykolwiek przejmiesz się tak bardzo napadem rabunkowym. Chociaż stałem się już mniej ufny, co do swoich osądów, w końcu kiedyś nie sądziłem też, że nagrania z kamer w twoim mieszkaniu będę musiał oddawać przed obejrzeniem do cenzury.

— O tym chcesz rozmawiać? — prychnął Sherlock. — Po prostu przestań montować kamery w moim mieszkaniu z naciskiem na sypialnię.

— Wiesz doskonale, dlaczego dzwonię — padła chłodna odpowiedź Mycrofta, na którą detektyw wywrócił oczami z irytacją.

— Wiem, że nie ma to nic wspólnego z interesującą mnie obecnie sprawą — powiedział. Przez moment jego brat nie odpowiadał i Sherlock niemal widział w pałacu, jak prostuje się w swoim fotelu przy biurku i trze skroń wolną ręką.

— Widzę, czego dotyczą ostatnio interesujące cię sprawy — odezwał się po chwili. — Rozumiesz więc pewnie, dlaczego widok doktora Watsona, opuszczającego Baker Street, z widocznymi urazami na twarzy, mnie zaniepokoił.

— Przypuszczam, że nie przez wzgląd na jego zdrowie — odparł nonszalancko Sherlock z nutką ironii w głosie.

— To nie są żarty, Sherlock!

— Z tobą na pewno nie. — Uśmiechnął się pod nosem, wyczuwając już niemal namacalną irytację brata. — Nie jestem na haju, jeśli o to ci chodzi — powiedział w końcu. — Z Johnem to był tylko głupi wypadek, co pewnie już sprawdziłeś. Dlaczego, do diabła, myślałeś, że wróciłem do narkotyków? Od lat jestem czysty — zauważył. Chwilę po wypowiedzeniu tego zdania Pałac, niczym piorun, uderzyło zrozumienie, na dłuższy moment rozświetlając wszystkie ciemne dotąd komnaty.

Victor Trevor z ust Violet Hunter.

Mycroft podejrzewający go o powrót do narkotyków.

Oczywiste.

Nie słuchając już dalszego wywodu brata, rozłączył się i oddał telefon policjantowi, zalecając krótko następnym razem po prostu nie odbierać.

— To był Mycroft? — rozległ się głos Lestrade'a, który wyszedł zza pleców Holmesa z pytającym wyrazem twarzy.

— Miło, że zdążyłeś już poznać jego metody komunikacji — odparł zgryźliwie, na co inspektor westchnął.

— Sally skończyła z Spauldingiem — oznajmił. — Możesz... — Sherlock zignorował dalszą część zdania i ruszył w stronę mężczyzny, mijając się po drodze z Donovan.

— Vincent Spaulding?

— Tak — odparł tamten, marszcząc brwi na Holmesa. — Właśnie skończyłem rozmawiać z policjantką.

— Nie jestem policjantem. Sherlock Holmes. — Wystawił w stronę Spauldinga dłoń, którą ten niepewnie ścisnął.

— Ten detektyw? — zapytał ze skołowaniem. Sherlock nie zaszczycił go odpowiedzią, mierząc zamiast tego czujnym spojrzeniem.

paznokcie stres

płaszcz od niedawna w Londynie

reszta dżemu w kąciku ust — mieszka sam

buty, zegarek, dłonie, skóra — rzadko przebywa na zewnątrz

telefon trzymany na deszczu w dłoni (wodoszczelny) — tajemnice/wcześniejsze zdrady

podarta nogawka — ???

Pomyślał, że zajmie się tym później. Podarta nogawka mogła oznaczać kilka rzeczy, jednak żadna teoria nie zgadzała się z pozostałymi obserwacjami. Na tamten moment miał jednak ważniejsze sprawy na głowie.

— Jak długo zajmuje się pan bankiem i domem? — zignorował pytanie mężczyzny, obrzucając mieszkanie obok banku przelotnym spojrzeniem.

— Już z dwa miesiące — odparł mężczyzna. — Mój szef wyjechał do dodatkowej pracy.

— Co to za praca? — zapytał, unosząc brwi.

— Dobrze płatna. W drugiej części...

Sherlock automatycznie usunął to zdanie z głowy, zanim zdołało się chociaż zakończyć. Nie pytał o miejsce ani pieniądze, na litość boską.

Co to za praca? — powtórzył ostrzejszym tonem głosu, na co szyja drugiego mężczyzny oblała się głębokim rumieńcem.

— B-biurokracja — bąknął. — Przepisywanie jakichś starych listów.

Przepisywanie starych listów?

To raczej nie jest praca, dla której ściąga się kogoś z drugiego końca kraju.

— Nie wymagano niczego, poza umiejętnością pisania, którą, jak mniemam, pana pracodawca opanował znakomicie? — kontynuował Holmes, pomownie opanowanym i wypranym z emocji głosem.

Zanim jednak Vincent zdołał odpowiedzieć, Sherlock skupiony był już na czymś kompletnie innym. Lestrade rozmawiał przez telefon, otoczony ciekawskii policjantami, którzy łknęli każde słowo z ust widocznie zestresowanego inspektora (prawa dłoń).

— ...mowy o ugodzie — usłyszał Sherlock, gdy wyciszył Spauldinga. Ruszył w stronę Gary'ego, by samemu nie stracić ani jednego słowa z rozmowy. — Oczywiście.

Chwila przerwy i słowo, po którym zahamowania Sherlocka opadły:

— John?

Zanim zdołał to przemyśleć stał obok Grahama i wyrywał mu telefon z ręki, który ten jednak, ze stresu, ściskał mocniej niż zazwyczaj.

— Sherlock, zostaw to! Zaraz ci... Puszczaj na litość...

— John!? — sapnął, gdy już trzymał telefon w bezpiecznej odległości od porysowanego właściciela.

— Sherlock, co ty, do cholery... — Głos partnera, jakkolwiek zestresowany czy poirytowany, podziałał na Sherlocka kojąco i wręcz przeciwnie zarazem. Dłoń z telefonem zadrżała zdradziecko, on sam, żeby kontynuować, musiał wziąć uspokajający oddech.

— Nic nie mów — zastrzegł, przerywając Watsonowi w pół pytania. — Za chwilę zabiorą ci telefon, więc słuchaj i odpowiadaj tylko tak lub nie. Jesteś ranny?

— Nie — usłyszał zawahanie w głosie partnera, które, chociaż mogło być też spowodowane zdziwieniem na jego troskę, zdawało się na moment zatrzymać jego pracę serca.

Spróbował inaczej.

— Czy ktokolwiek — John spytałby o wszystkich — potrzebuje tam pomocy medycznej?

— Nie. — Tym razem odpowiedź była szybsza, ale niekomfortowy ucisk w klatce piersiowej Holmesa nie zanikł.

— Jesteś absolutnie przekonany, że wszystko...

— Tak, Sherlock, wszystko gra! — W jakiś absurdalny sposób, to właśnie nutka zirytowania w głosie Johna była czynnikiem, który lekko ukoił zamieszanie i szum w Pałacu Umysłu. — Wszystko w porządku... tylko zawiewa od północy.

Szum w słuchawce i zerwanie połączenia.

Znów poczuł, jakby jego serce stanęło.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top