2.1 Sieć Rotschopfa

1. Doktor Jekyll i pan Hyde

Od powrotu z Copper Beeches Sherlock milczał niemal cały czas, ograniczając się do krótkich i rzeczowych odpowiedzi na wszystkie pytania Johna o jego samopoczucie. Nie miał ochoty angażować się w żadne rozmowy, dlatego po powrocie czym prędzej zamknął się w swojej sypialni, jasno dając do zrozumienia, że najbliższe parę nocy spędzą osobno.

Po zatrzaśnięciu drzwi sypialni, spędził resztę dnia w Pałacu, który chwiał się niebezpiecznie odkąd tylko usłyszał nazwisko. Victor Trevor. Nie wirus na twardym dysku, a rdza. Rdza, która rozprzestrzeniała się w boleśnie szybkim tempie, sprawiając, że piętra Pałacu zdawały się zawalić lada moment. Chwiały się i skrzypiały niczym wtedy, gdy jedna ze strun w skrzypcach Sherlocka pękła, a on i tak uparł się, żeby zagrać koncert skrzypcowy nr 5 a-dur. Zwykli ludzie nazywali to migreną i to zapewne powiedziałby jakiś kiepski lekarz (nie John), gdyby Sherlock zechciał mu opisać swój stan, czego oczywiście by nie zrobił, a już na pewno nie w tak brednio-poetycki sposób. Diagnoza byłaby oczywiście błędna. Migrena ma zwyczaj nawracania niezależnie od okoliczności, a Sherlock doskonale wiedział, co powodowało ten ból i może nie potrafił samodzielnie się go pozbyć, ale wiedział, co musi się wydarzyć, by on minął. Musi się czymś zająć, zapomnieć bez konieczności usuwania źródła rdzy z Pałacu, bo niefortunnie, to źródło było też ważną częścią fundamentów.

Po dokładnie dziewiętnastu godzinach (trzynastu minutach) Holmes opuścił swój pokój, kierując prosto do kuchni. Kubek z resztą niedopitej, świeżej kawy — John wyszedł do pracy. Z samego rana sięgnął po kofeinę, czyli nie spał dobrze. Pilot od telewizora po lewej stronie stołu, oglądał rano telewizję, wstał wcześnie, a jednak nie dopił kawy (czemu?), oczywiście niedobra. Sherlock powąchał napar. Więcej niż trzy łyżeczki; za mocna. John nie zrobił jej dla smaku (więc?), raczej w desperackiej potrzebie rozbudzenia, oczywiście. (wnioski?) Nie tyle co spał źle, spał krótko, najpewniej niespokojnie. Po powrocie z pracy będzie po dwóch kolejnych, mocnych kawach, rozdrażniony.

Musiał: zjeść (trzy — John powiedziałby, że cztery — tysiące kalorii, po dwóch dniach wystarczy), napić się, skorzystać z toalety, wziąć prysznic, umyć zęby, napisać... (wykreślić).

Mógł: zagrać na skrzypcach, napisać do Johna, wyjść do bezdomnych, kupić kokainę lub heroinę (czemu nie obie?), poszukać papierosów, zjeść ginger nuts. 

Zjeść. Musiałby zjeść dwa tysiące osiemset jeden kalorii, tyle wynosiło jego codzienne zapotrzebowanie kaloryczne. Powinien zjeść tyle za wczorajszy dzień i jakieś pięćset kalorii na śniadanie, ale to niezdrowe (John by tak powiedział). Sherlock chwilę rozważał możliwe wyjścia, ostatecznie stwierdzając, że najprościej będzie mu wrócić do zwyczajnego trybu dziennego, gdy nie miał żadnych ciekawych spraw do rozwiązania.

Byłoby najprościej, gdyby John lub pani Hudson byli pod ręką. Bez nich najprostszym rozwiązaniem zostawało zajęcie się czymś, co nie wymagało dużej ilości paliwa i chwilowo oszukać organizm płynami. Przy odpowiednim wysiłku psychicznym wytrzyma jeszcze trzy dni bez niechcianych efektów.

Skrzypce. Skrzypce zawsze były dobrym rozwiązaniem. Gra na nich stanowiła dla Sherlocka środek pomiędzy skupieniem i myśleniem, a poniesieniem i instynktem. Pomagały myśleć i nie myśleć w tym samym czasie, porządkowały bałagan w jego głowie, wzmacniały fundamenty Pałacu, zamykały nieumyślnie otworzone drzwi.

Grał długo, bardzo długo. Nawet jak na niego. Nie myślał o prymitywnych potrzebach transportu, przenosząc się na poziom znacznie wyższy od ludzkiego. Nie liczył czasu, ani ilości odtworzonych melodii, w pewnym momencie przyłapał się nawet na graniu Hornpipe e-moll, podczas gdy myślami analizował nuty Nokturnu Es-dur (Chopin, romantyzm, 1830/31).

Wtedy na moment urwał grę, zbyt przytłoczony tą myślą.

Romantyzm, (dlaczego?) romantyzm. Sherlock nie grał utworów z tamtego okresu, były zaprzeczeniem wszystkiego, w co wierzył. Przekładanie uczuć nad rozum, protest wobec harmonii klasycyzmu, przeciwstawienie się racjonalizmowi. Tępił to. Ile razy powtarzał już, jak zwodnicze bywają uczucia (Kobieta), że nade wszystko ceni pracę i chłodne rozumowanie pozbawione wszelkich emocji.

(John)

Zamknij się.

Odepchnął od siebie uporczywe myśli i ponownie przyłożył smyczek do strun. Nie mógł się powstrzymać. Przedtakt i legato, andante. Zdołał zagrać zaledwie pierwsze trzy takty, powoli (pewnie zbyt powoli). Ostatnia nuta rozbrzmiała dokładnie w chwili, w której rozległo się ciche skrzypienie ze schodów. To nie kroki Johna. Pani Hudson.

Coś mu się nie zgadzało, coś mu się zdecydowanie nie zgadzało. Miała wrócić dopiero za trzy dni.

(Co się stało?) Kłótnia z siostrą (zbyt spokojne kroki, wykreślić), tęsknota (sentyment?), pomylenie daty powrotu (prawie niemożliwe).

— Puk, puk — rozległ się po chwili od drzwi głos pani Hudson. — Och, Sherlocku, jak miło cię widzieć — oznajmiła. Holmes natychmiast odłożył skrzypce i odwrócił się do kobiety, która uściskała go radośnie.

— Wróciła pani wcześniej? — zapytał cicho, marszcząc brwi. Czuł się niekomfortowo zdezorientowany.

— Nie, kochany — odparła kobieta, rozglądając się krytycznie po mieszkaniu. — John jeszcze w pracy? Straszny tu bałagan, aż się roi od kurzu — westchnęła, kręcąc głową.

— Powiedziała pani — drążył Holmes, ignorując późniejsze słowa pani Hudson, które jedynie odbiły się od murów Pałacu — że nie będzie pani dwa tygodnie — przypomniał powoli. Coś się nie zgadzało, był pewien, że coś jest nie w porządku.

— I nie było — odparła kobieta, spoglądając na Sherlocka z troską w oczach. — Wszystko w porządku? Nie wyglądasz dobrze, mój drogi — przyznała z nutką niepokoju w głosie, gdy Holmes odwrócił się dynamicznie w stronę okna. Mały ruch na ulicach, na pewno mniejszy niż zazwyczaj panował w piątki.

Pani Hudson wyjechała w niedzielę. Twierdzi, że wróciła po równo czternastu dniach, ruch uliczny potwierdza tę wersję. To by oznaczało, że Sherlock nie spędził w swoim pokoju jednego dnia, ale trzy.

A to oznaczało, że czas wznieść alarm.

***

Gdy John wrócił z pracy, za Sherlockiem jedynie zatrzasnęły się drzwi do jego sypialni. Kolejne dni znów spędzili w milczeniu. Holmes unikał rozmów, schodził na posiłki, czasami grał na skrzypcach i rozwiązywał sprawy przez internet. John chodził do pracy, mówił dzień dobry, na które detektyw nie odpowiadał, rozmawiał z panią Hudson, raz spotkał się ze Stamfordem, pisał z przyjacielem z wojska, nie naciskał na Sherlocka z rozmowami i był irytująco idealnym partnerem, więc Holmes, teoretycznie, nawet nie miał powodu, żeby go traktować tak jak traktował.

Teoretycznie, bo przyłapywał się na myśleniu, że ten IdealnyJohn, którego wszyscy kochali i uwielbiali, jest jego najmniej lubianym Johnem.

W następny poniedziałek Sherlock znów musiał zejść na śniadanie. Dyżur Johna zaczynał się później, więc na pewno będzie dużej w domu, potem ulotni się, wymawiając czymś nudnym i głupim, podczas gdy naprawdę będzie chciał jedynie oddalić się od Holmesa (sytuacja ciągnąca się już prawie dwa tygodnie stawała się dla niego irytująca i frustrująca, więc uciekał).

Z nieznanych powodów myśl o Johnie, który ucieka (John nigdy nie ucieka przed niebezpieczeństwem, przed Sherlockiem — owszem) doprowadziła detektywa do jeszcze większej irytacji, czego nie omieszkał się ukazać, z impetem i trzaskiem otwierając drzwi swojej sypialni.

Głośne przekleństwo.

Trzask rozbijanej o podłogę porcelany pani Hudson, herbata rozlana pomiędzy butami Sherlocka i Johna i zasłonięta przez dłonie Watsona prawa część jego twarzy (ta, w którą uderzyły drzwi).

Uderzyły drzwi.

Sherlock otworzył drzwi, one uderzyły Johna.

Sherlock zranił Johna.

Sherlock.

Zranił.

Johna.

sherlockzraniłjohnasherlockzraniłjohnasherlockzraniłjohna

— John? — wydusił tylko, wpatrując się w partnera ze szczerym przerażeniem w oczach. Zanim zdołał to przemyśleć, doskoczył do Watsona i owinął palce wokół jego prawego nadgarstka, próbując odsunąć dłoń od zranionej twarzy, by móc zobaczyć, czy wszystko było w porządku.

John jednak nie pozwolił mu na to, wyrywając się niemal natychmiast i odwracając na pięcie. Ruszył do kuchni, a Sherlock, jakby w transie, tuż za nim, błagając o wybaczenie (w myślach, rzecz jasna). John wyjął z półki apteczkę, wciąż nie pozwalając Holmesowi na zobaczenie jego twarzy, stojąc do niego plecami. Parokrotnie detektyw powtórzył imię partnera, gdy ten przeszukiwał apteczkę, jednak, nie doczekując się reakcji, sam w końcu zbliżył się do blondyna i skłonił go do spojrzenia na siebie.

Łuk brwiowy zdobiła rana, z której delikatnie sączyła się krew, choć na pierwszy rzut oka nie wyglądało na to, by szycie było konieczne. Następnie wzrok detektywa przyciągnęło widoczne zaczerwienienie pod okiem partnera, które z pewnością niedługo zmieni się w opuchliznę.

sherlockzraniłjohnazraniłjohnazraniłjohna

z r a n i ł j o h n a

— Zostaw — polecił cicho Watson, ponownie odwracając się do apteczki. W milczeniu Sherlock obserwował, jak namacza wacik nadtlenkiem wodoru i przeciera nim zranione miejsce. Krew szybko przestała lecieć, więc plaster raczej nie był potrzebny. Opuchlizna pod okiem była jednak większym problemem, już po paru sekundach wydawała się Holmesowi większa. Zanim zrobił to John, podszedł do zamrażarki i wyjął z niej lód, upewniając się wpierw, czy nie było w nim żadnych materiałów naukowych. Gdy już był przekonany, że nie, zbliżył się  powrotem do partnera, chcąc przyłożyć opatrunek do jego policzka. Zanim zdołał to zrobić, John cofnął się z doskonale widocznym na twarzy zirytowaniem. — Zostaw — powtórzył ostrzej, więc Sherlock zamarł z półwyprostowaną ręką.

— John — zaczął ponownie, jednak spojrzenie Watsona skutecznie go uciszyło. Nie to, żeby miał jakieś pojęcie, co powinien powiedzieć.

— Mam dość — wyrzucił ze złością, odkładając niedbale wacik na blat, po czym opuścił pomieszczenie. Sherlock, wciąż w tym dziwnym transie, ponownie ruszył za nim z dziwnym strachem, że gdy tylko straci Johna z oczu, ten wykorzysta okazję, żeby od niego uciec.

To było bardzo prawdopodobne nawet bez obliczeń.

— John, ja naprawdę...

— Wiem — przerwał Watson, zatrzymując się w salonie tak gwałtownie, że Holmes niemal na niego wpadł (może to nie było gwałtowne? Może to on tylko stracił czujność?). — Wiem. Wiem, że nie chciałeś — powiedział, a Sherlock jedynie pokiwał głową, w napięciu oczekując wiszącego między nimi ale — ale nie chodzi o jeden incydent. Od tygodnia zachowujesz się... — urwał i zwilżył wargi. — Gdybym chociaż znał powód. Rozumiem, staram się rozumieć, że masz swoje wahania, że czasami masz dosyć otaczającego cię idiotyzmu, ale, do cholery, ile można? — zapytał, uderzając pięścią w oparcie swojego fotela. Holmes milczał. Miał szczere wątpliwości co do tego, czy jakiekolwiek słowa złagodzą sytuację między nimi.

John zareagował tak jak reagują zwykli ludzie, czyli przesadzał, czego Sherlock nie wahałby się mu wypomnieć, gdyby nie jeden szczegół — rosnąca pod okiem blondyna opuchlizna, od której detektyw dosłownie nie mógł oderwać wzroku. Jego ramię drgnęło, gdy powstrzymał odruch pogładzenia zranionego miejsca.

To nie byłoby w porządku.

— Przyłóż lód — polecił cicho zamiast tego, wzrokiem wodząc od twarzy Watsona do wciąż trzymanego przez niego okładu w dłoni. John pokręcił jedynie głową, śmiejąc się z kpiną i niedowierzaniem. — John, proszę.

— Wiesz co? — prychnął blondyn, odkładając lód na najbliższą komodę. — Na chwilę obecną mam dość pana Hyde'a, niech Jekyll radzi sobie sam — rzucił (dosyć niezrozumiale), po czym zdjął z szafki portfel i swój telefon. Zanim Sherlock zdołał wydusić z siebie chociażby jedną z przygotowanych w Pałacu wypowiedzi (nie idź, przepraszam, nie chciałem, kim do cholery jest pan Hyde?) już słyszał odgłos kroków Johna na schodach, chwila na zdjęcie kurtki z wieszaka i trzask drzwi.

W następnej sekundzie transport niemal go zaskoczył, kierując się do okna. Zobaczył Johna, który nie zatrzymał się, by złapać taksówkę, co specjalnie Sherlocka nie dziwiło; musiał się przejść, żeby ochłonąć. Pójdzie załatwić tę nudną rzecz jaką planował rano (bank, sądząc po obranym kierunku i paru innych aspektach), a potem od razu pójdzie do pracy, gdzie zacznie wcześniej.

Znikając za rogiem, John nie odwrócił się w stronę okna, z którego obserwował go Sherlock, choć ten nawet tego nie oczekiwał. Watson nie wiedział o jego nawyku obserwowania partnera (choć robił to długo przed początkiem ich związku), gdy ten opuszczał mieszkanie. Nawet gdyby wiedział, Holmes wątpił, by akurat tym razem zdecydował się odwrócić.

Usiadł w swoim fotelu i wziął laptopa Johna na kolana. Po wpisaniu hasła, które nie było specjalnie skomplikowane do odgadnięcia, wystukał w przeglądarkę mr hyde, czyli nazwisko jegomościa, którego Watson, z jakiegoś powodu, miał dosyć. Pierwszym, co mu wyskoczyło był artykuł do noweli Roberta Louisa Stevensona (Wyspa skarbów, podsunął Pałac) — Doktor Jekyll i pan Hyde. Z nieznacznym zaintrygowaniem wszedł w link, otwierając w nowym oknie stronę na wikipedii.

Doktor Jekyll i pan Hyde – napisana przez szkockiego autora Roberta Lousia Stevensona, po raz pierwszy w oryginale opublikowana w dniu 5 stycznia 1886  roku.

Utwór opowiada o prawniku, który prowadzi dochodzenie w sprawie dziwnego zdarzenia między jego przyjacielem dr. Henrym Jekyllem a mizantropijnym Edwardem Hyde'em. Nowela ta jest znana jako portret psychopatologii i podwójnej osobowości. W kulturach anglojęzycznych fraza „Jekyll i Hyde" oznacza kogoś o dwulicowej osobowości.*

Ostatnie zdanie szczególnie przyciągnęło uwagę Sherlocka. Nie cierpiał na rozdwojenie jaźni, ale czy tak postrzegał go John? Dwie osoby w jednym ciele, jedna to ta, którą Watson tolerował (możliwe, że darzył głębszym uczuciem), a przed drugą uciekał i unikał kontaktu z nią.

Z tą myślą pobrał e-booka „Doktor Jekyll i  pan Hyde", spędzając jakiś czas (znów stracił rachubę) na czytaniu. Gdzieś w połowie weszła pani Hudson, pytając o trzaski z rana. Potem Sherlock przestał słuchać, najpewniej wywodu o stłuczonej porcelanie, marudnych sąsiadach, rozlanej herbacie, topniejącym na szafce lodzie i reszcie bałaganu, jaki nazbierał się od wieczoru do rana w ich mieszkaniu.

Ze złością zamknął laptopa, gdy na końcu książki Jekyll popełnił samobójstwo, nie radząc sobie z panem Hyde'em. Odłożył urządzenie na miejsce, po czym chwycił w dłonie telefon. Sprawdził blog Johna, swoją stronę i skrzynkę mailową, szukając jakiejś ciekawej sprawy, na której mógłby się skupić, by choć odrobinę przytłumić irytujący głos, odbijający się echem od ścian Pałacu (sherlockzraniłjohnasherlockzraniłjohna). Książka pomogła, ale tylko na moment, potrzebował czegoś mocniejszego (siedem procent, zamknij się), potrzebował sprawy.

Odłożył telefon na biurko i położył się na kanapie, by w chwili, w której Lestrade zadzwoni z ciekawym morderstwem (był poniedziałek, idealny dzień na morderstwo!) wstać powoli, odebrać z ostentacyjnym westchnieniem i nonszalanckim tonem oznajmić, że jest potwornie zajęty i lepiej, żeby było to coś ważnego.

Czekał. Długo. Cierpliwie. Czekał, długo, cierpliwie. Czekał długo cierpliwie.

czekałdługocierpliwiesherlockzraniłjohnadługocierpliwie

s h e r l o c k z r a n i ł j o h n a

— DZWOŃ, DO CHOLERY! — krzyknął, ciskając własnym kapciem w biurko z furią wypisaną na twarzy.

— Czekasz na sprawę, kochany? — rozległ się od schodów spokojny głos pani Hudson. — Dzisiaj raczej bym na to nie liczyła, policjanci są zajęci tym napadem.

— Napadem? — powtórzył z pełną niedowierzania pogardą w głosie. — To nie dział Lestrade'a — prychnął, przewracając się na plecy, by kątem oka obserwować poczynania swojej gospodyni, która z nieznanych mu powodów krzątała się po jego salonie.

— Chyba mają tam wszystkie możliwe jednostki, od rana wszędzie o tym mówią — odparła pani Hudson, stawiając wodę na herbatę. — Ktoś się włamał, a jeden z bankierów uruchomił alarm. Policja przyjechała, ale nic nie mogli zrobić, wzięli zakładników — dodała, a Sherlock, niczym porażony prądem, podniósł się do pozycji siedzącej. — To jeden z nowych banków... coś z rudowłosym.

Rudowłosy — (z niemieckiego) rotschopf

Rotschopf Bank.

Bank, do którego poszedł John.

***

* — link do źródła: https://pl.wikipedia.org/wiki/Doktor_Jekyll_i_pan_Hyde_(nowela)

Pisanie z perspektywy Sherlocka jest trudne.

Bardzo trudne.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top