1.7 Dziwne losy Cooper Beeches
7. Klucz tkwi w książce (raczej dosłownie)
Z rana Johna obudziła seria pocałunków, jakie Sherlock (miał nadzieję, że to on!) składał na jego skórze. Rozchylił powieki i przeciągnął się z uśmiechem, oplatając ręką kark Sherlocka.
— Dzień dobry — mruknął, obracając się przodem do detektywa, by móc mu się przyjrzeć. Holmes jednak nie dał mu na to dużo czasu, natychmiast go do siebie przyciągając, by pocałował słodko w usta.
John nie miał zamiaru narzekać. W ciągu dnia nie okazywali sobie takiej czułości. Owszem, całowali się, czasem siadali w jednym fotelu, ale takie zwykłe przytulanie miało miejsce jedynie z rana, gdy Sherlock bywał wyjątkowo przylepny, więc Watson zawsze doceniał każdy taki moment, gdy budził się zanim jeszcze jego kochanek opuścił łóżko. Wtedy mogli leżeć wtuleni w siebie nawet dwie godziny bez żadnych innych gestów. Czasami przy tym rozmawiali, jednak wtedy zazwyczaj przytulanie kończyło się wraz z cierpliwością Johna, który wcześniej czy później spychał drugiego mężczyznę z łóżka.
Niezbyt humanitarnie, ale sam się gnojek prosi.
— Dzień dobry — odparł Sherlock, którego niski głos w połączeniu z poranną chrypą brzmiał niemal jak mruczenie kota i to zdecydowanie najseksowniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek objawił się światu. — Dobrze spałeś? — zapytał cicho. John skinął głową, muskając przy tym ustami szczękę detektywa, który na to wydał z siebie pełen aprobaty dźwięk, przybliżając się jeszcze bardziej. Jego dłonie niespodziewanie znalazły się pod materiałem koszulki Watsona, który wzdrygnął się i syknął, czując lodowatą skórę kochanka na swoich plecach.
Złośliwiec, zrobił to specjalnie.
— Trzymaj te zimne łapy przy sobie — polecił, próbując manewrować ciałem na tyle, by uwolnić się od tych gór lodowych owiniętych w skórę. Jego polecenie jedynie podjudziło Holmesa, gdyż jedną dłoń przeniósł na brzuch przyjaciela, uśmiechając się przy tym z taką zadziornością, że szatan musiał dostać do piekła telegram z informacją o rosnącej konkurencji. John wydał z siebie sfrustrowany jęk i odsunął się jeszcze w tył, całkowicie zapominając przy tym, że nie znajdują się na Baker Street w sypialni Sherlocka na jego absurdalnie dużym łóżku.
Skutek takiego zapomnienia mógł być tylko jeden.
Razem z trzymającym się go kurczowo Holmesem stoczył się na ziemie i — o ile detektyw, który wylądował na nim, obszedł się bez większych urazów — jedynym amortyzatorem Johna był cienki materiał piżamy, który miał zerowe działanie.
Jęknął cicho i tak brutalnie jak mógł, zrzucił z siebie Sherlocka, który wysłał mu zbolałe spojrzenie.
— No i spójrz, coś ty narobił — prychnął, nadymając dolną wargę niczym urażony siedmiolatek.
— Mógłbyś tymi rękami zatopić titanica — odparł John, opadając na łóżko. Skrzywił się, czując nieprzyjemny ból w okolicach łopatek.
— Jak na żołnierza jesteś okropnie... — zaczął Holmes, pochylając się nad nim z zaintrygowaniem wypisanym na tej piekielnie bystrej twarzy — mazgajowaty — stwierdził ze złośliwym uśmiechem.
John miał zamiar go uderzyć, ale gnojek uciekł do łazienki, zanim zdołał go dopaść. Wrócił dopiero po trzydziestu minutach, tłumacząc, że musiał pomyśleć i Watson nie był pewny, co było gorsze. Fakt, że jego kochanek myślał w toalecie... czy to, że wcale się tym nie dziwił.
W końcu to nie tak, żeby wcześniej nie myślał w tak dziwnych miejscach i sytuacjach.
***
— Czy ty się słyszysz? Nie jesteśmy w podstawówce, Sherlock!
To było absurdalne i głupie, i John nie miał zamiaru stać na czatach, jak jakiś smarkacz, żeby Sherlock mógł postać w miejscu i pogapić się na drzwi zapewne nie posuwając się ani o krok dalej. Paskudnie zadufany w sobie palant, nie będzie go tak wyzyskiwał, kiedy tylko napadnie go kaprys.
— Ktoś musi stać na czatach! — oburzył się Holmes, rzucając mu takie spojrzenie, że Watson poczuł gwałtowny spadek własnego IQ. Tylko on potrafił wywołać taki efekt zwykłym spojrzeniem.
— To ty stój, a ja pogapię się bez celu na drzwi — zaproponował z frustracją, szczypiąc się w nasadę nosową. — Nie dam się w to wplątać, Sherlock, to głupie i poniżające. Nie będę się czaić na korytarzu...
— Już to mówiłeś — mruknął Holmes. — Przyjąłem do wiadomości. Nie musisz stać na czatach, poradzę sobie sam. Gdy ktoś będzie przechodził na pewno wymyślę jakieś wyjaśnienie, dlaczego gapię się bez celu w zamknięte drzwi.
Piekło jest pełne ludzi jak ty — pomyślał John i zacisnął dłonie w pięści.
— Niech ci będzie — powiedział przez zaciśnięte zęby i ruszył do końca korytarza, wychylając się przez barierkę, by widzieć, czy ktoś zmierza na górę. — Ale wymyśl lepiej, jak mi to wynagrodzisz — dodał, na co od strony Sherlocka rozległo się ciche parsknięcie.
— Nie rozpraszaj mnie, myślę — polecił detektyw i...
Gapił się na drzwi bez celu.
Wiedzieli już, że drzwi były solidnie zamknięte i wiedzieli, że włamanie się do środka wymaga zbyt dużo czasu i techniki, żeby mogli to zrobić bez ryzyka wpadnięcia w kłopoty, Sherlock nie mógł wydedukować nic więcej. Czego jeszcze szukał?
— Jeśli jedyne co wydedukujesz to data produkcji zamków, to przysięgam, że cię uderzę — zagroził, zerkając kątem oka na kochanka. Ten tylko zmarszczył brwi i pokręcił głową, mrucząc pod nosem coś, brzmiącego podejrzanie podobnie do "dwa tysiące siódmy". — Sherlock, nie. To nie na moje siły, radź sobie sam — westchnął i, ignorując protesty detektywa, skierował się na dół. W kuchni zastał Violet, która już krzątała się przy obiedzie.
— Och, John. — Uśmiechnęła się na jego widok promiennie i wskazała miejsce przy stole. — Napijesz się czegoś? Za jakieś pół godziny podam obiad, więc nie proponuję nic do jedzenia, ale jeśli jesteś głodny...
— Spokojnie — wtrącił John, siadając. — Nie rób sobie kłopotu. Przyszedłem, bo... Cóż. Sherlock daje w kość — powiedział, uśmiechając się przy tym lekko wymuszenie. Kobieta pokiwała głową (wszyscy zawsze to robili), patrząc na niego ze współczuciem.
— Wydaje się być dość ekscentryczny — przyznała, jednak zanim John miał okazję przyznać jej rację, dodała: — Nawet sobie nie wyobrażam, ile musisz mieć do niego cierpliwości.
— Dość sporo — przyznał mężczyzna, a przez głowę przemknęły mu te wszystkie i te zabawne, i te mniej sytuacje, jakie przeżył z Sherlockiem. Nie zamieniłby ich na nic, bo wszystko to, co przeszli, doprowadziło ich do tego, co posiadali obecnie, a on to uwielbiał (choć nigdy o tym nie mówił).
— Na pewno niczego się nie napijesz? — zapytała chwilę później Violet. — Chociaż herbaty? — zaproponowała tonem, który John często słyszał od pani Hudson. Mówił ni mniej, ni więcej niż "ja tylko pytam, ale prawidłowa odpowiedź jest jedna". Skinął więc głową.
— Bez cukru — powiedział, a kobieta rozpromieniła się i zaczęła przygotowywać napój.
— Jak wam idzie śledztwo? — odezwała się po chwili kobieta przyciszonym tonem, zerkając w stronę drzwi, gdy kładła przed Watsonem kubek.
— Dobrze — odparł tamten, wysyłając Violet pełen wsparcia uśmiech. — Sherlock coś już ma, tak myślę — powiedział, samemu się rozglądając, by upewnić, że nikt ich nie słyszy. — Ta książka, którą Ruscastle dał ci do czytania...
— ,,Dziwne losy Jane Eyre" — potwierdziła panna Hunter, kiwając krótko głową.
— Właśnie. Mógłbym ją zobaczyć? — zapytał.
— Tak, tak. — Violet na parę sekund wyszła z kuchni, by wrócić z książką w twardej okładce, którą podała Johnowi. Ten przyjrzał się jej uważnie, marszcząc brwi. Całkiem zwyczajna książka. Ani specjalnie stara, ani nowa. Z odrobinę przetartym brzegiem. Jedynym co zwróciło uwagę doktora, była taśma klejąca, którą ktoś dokładnie przykleił wierzchnią okładkę, jaką zwykle zdejmuje się po kupieniu książki. — Sir Rucastle twierdzi, że dzięki temu dłużej się nie zniszczy — odezwała się Violet, najwidoczniej zauważając jego zainteresowanie. John skinął głową, najeżdżając palcami na taśmę klejącą po wewnętrznej stronie okładki i wtedy to poczuł. Delilatne, podłużne wybrzuszenie.
Wyjął z kieszeni scyzoryk i, ignorując zdziwioną minę Violet, rozciął zręcznie taśmę klejącą, by zdjąć doklejoną warstwę. Na książce nic nie było i przez moment John nawet myślał, że tylko mu się wydawało i nic tam nie było, jednak po chwili wpadł na jeszcze jeden pomysł.
Złapał ponowne dwoma rękami za odczepioną okładkę i przejechał palcami tym razem od wewnątrz. W pewnym momencie poczuł zimny, cienki klucz, na co uśmiechnął się triumfalnie. Był w stanie dać sobie rękę obciąć, że to właśnie klucz do zamkniętego pokoju, który tak ciekawił Sherlocka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top