1.4 Dziwne losy Copper Beeches
1.4 Początek śledztwa
John wcale nie miał ochoty na oglądanie dzikich, groźnych, ogromnych psów, czego oczywiście nie powiedział Sherlockowi. Najpewniej zostałby zignorowany lub obdarzony kąśliwą uwagą. Od sprawy z psem z Baskerville, Watson miał dziwny uraz do tych zwierząt (co w gruncie rzeczy było stuprocentową winą Sherlocka), a fakt, że ten pies miał mieć coś na wzór wścieklizny wcale nie polepszał jego podejścia do sytuacji w jakiej się znalazł.
Klatka stała na ogrodzie. Pies był olbrzymi, jednak jego sierść, w przeciwieństwie do bestii z Baskerville, była jasna. To jednak nie sprawiło, że poczucie dyskomfortu, wywołane przez dzikie, wygłodniałe i wściekłe oczy zwierzęcia, zmalało. W gruncie rzeczy kolor sierści nic nie zmieniał, John wciąż musiał użyć całego swojego wojennego doświadczenia, by nie zadrzeć. Gdy do jego uszu wdarło się głośne warczenie i szczekanie psa, niemal pożałował, że nie wziął ze sobą broni, nawet jeśli od tego potwora dzieliła go bardzo solidna klatka.
Sherlock musiał coś zauważyć, gdyż rzucił mu nieczytelne spojrzenie, po czym mruknął ze złośliwym uśmieszkiem:
— Nie musisz się tak spinać. To pies, nie oddział talibów.
I miał naprawdę wielkie szczęście, że Watson zbyt lubił jego tyłek, żeby mu go skopać.
Holmes przykucnął przy klatce i w pierwszym odruchu troski i strachu, John był gotowy natychmiast odciągnąć kochanka od klatki, by uniknąć bliskiego spotkania twarzy detektywa z paszczą zwierzęcia. Udało mu się jednak powstrzymać na myśl, że zapewne nie spotkałby się z żadną wdzięcznością, a jedynie oburzeniem, kpiną i zirytowaniem.
Trudno — pomyślał. — Najwyżej to coś odgryzie mu nos.
Sherlock wpatrywał się w warczącego i śliniącego się psa przez jakieś trzy minuty, w czasie których Johnowi udało się powoli cofnąć na odległość, którą sam uznał za odpowiednią. Przez chwilę nawet rozważał zostawienie Holmesa samego, jednak gdy tylko ta myśl przemknęła mu przez głowę, detektyw — zupełnie jakby słyszał jego rozważania — podniósł się z ziemi i zwrócił w jego stronę.
— To owczarek kaukaski — oznajmił. — Nie kupili go, żeby siał postrach, ta sierść i dawno nieotwierana klatka... nie był psem obronnym. Nie karmią go i nie wyprowadzają. Nie odstraszają nim włamywaczy, więc po co go trzymają? Sentyment? Nie, to musiała być decyzja Rucastle'a, to nie w jego stylu. Pamiątka? Nie jestem pewien, to w miarę młody pies, po kim mógłby być pamiątką?
— Może to pies jego żony? — zaproponował John, ściągając na siebie spojrzenie Sherlocka. — Violet mówiła mi, że jego żona przebywa w sanatorium. Może nie pozwoliła się go pozbyć? — zapytał, jednak szybko zamilkł, widząc minę kochanka.
— Pies nie był myty i regularnie karmiony od paru lat, a wątpię, żeby ktoś mógł spędzać tyle czasu w sanatorium bez chociażby comiesięcznych odwiedzin domu. Czyjkolwiek to jest pies, nie jest odwiedzany przez właściciela od lat — stwierdził. — Musimy się lepiej przyjrzeć domowi, nie czują się na tyle swobodnie, żeby przy nas zachowywać tak jak na co dzień, musiałeś zauważyć. Najlepiej byłoby... Boisz się psów? — zmienił bieg zdania, widząc, jak Watson znów odsuwa się lekko od klatki, gdy pies ponownie zaszczekał głośno.
— Nie przepadam — skorygował lekarz, wzruszając obojętnie ramionami.
— Rozumiem — odparł Sherlock. John szczerze w to wątpił, jego kochanek mógł wiedzieć, ale zdecydowanie nie rozumiał dlaczego coś takiego jak wywołanie halucynacji, w których główną rolę miał zmutowany, wielki pies mogło kogoś zniechęcić do tych zwierząt.
Wrócili do posiadłości w ciszy, Holmes zamyślił się intensywnie, przez co John wiedział, że jakakolwiek próba nawiązania rozmowy stanęłaby na niczym. Toteż milczał, samemu próbując wymyślić jakąś teorię na temat tego, co dzieje się w domu Rucastle'a, jednak szybko zrezygnował, wiedząc, że czegokolwiek by się nie domyślił, Sherlock już jest mile dalej niż on. Wysiłek był całkiem zbędny, gdy miał obok siebie tak wspaniałego detektywa.
— Więc? — odezwał się Sherlock, gdy byli już w pokoju. Przez moment Watson był zdezorientowany, nie wiedząc, co jego przyjaciel ma na myśli tym razem, jednak po chwili, widząc jego przeszywający na wskroś wzrok, przypomniał sobie jego pytania na temat służby wojskowej Johna.
— Ach, tak... — westchnął, siadając na łóżku. — To teraz możesz powtórzyć pytania tylko wolniej — powiedział. Holmes rozsiadł się wygodnie w fotelu naprzeciwko łóżka Johna i zaczął:
— Ile trwała twoja misja w Afganistanie? — zapytał, składając dłonie w charakterystyczną wieżyczkę. Na moment ten widok wytrącił doktora ze skupienia, jednak otrząsnął się szybko.
— Trzy lata i siedem miesięcy — odparł. — Po trzech wyszedłem ze szpitala, a miesiąc później się poznaliśmy — dodał, uśmiechając się lekko.
— Byłeś wcześniej na jakiejś misji? — kontynuował Sherlock.
Tak dialog toczyli jeszcze jakieś dziesięć minut, a John naprawdę dziwił się zafascynowaniem, jakie pojawiało się w oczach detektywa co jakiś czas (na przykład wtedy, gdy powiedział, że kulka, która go trafiła wcale nie była przeznaczona dla niego, a jedynie zabłąkanym pociskiem od nadciągającego wsparcia z ich obozu). Gdyby wcześniej ktoś mu powiedział, że Sherlocka Holmesa mogą wciągnąć jego wojskowe wspomnienia, pewnie uznałby go za jeden z żywych eksperymentów detektywa, któremu coś namieszało w głowie. Sherlock z całym swoim geniuszem zdawał się być ponad takie historyjki, a jednak.
"Wszystko, co jest z tobą związane, mnie interesuje".
Rumieniec sam wpełzł na policzki doktora, gdy przypomniał sobie słowa kochanka. Ten oczywiście zauważył to, więc przerwał swój wywód o faunie i florze Afganistanu, by zanalizować Watsona.
Resztę dnia spędzili badając dokładniej teren wokół domu, Sherlock uparł się też na pójście do miasta, by popytać przechodniów o pana Rucastle'a. Koniec końców, Holmes stworzył kolejną, mniejszą siatkę bezdomnych na wzór tej londyńskiej. Oczywiście nie mógł też powstrzymać się przed wydedukowaniem w sklepie, że kasjerka od dwóch lat ma romans ze swoim szefem, by ten nie zwolnił jej za "niekompetencję i bycie niebywale ograniczonym umysłowo" jak to ładnie (wcale nie) ujął detektyw.
Nie trzeba chyba wspominać, że zostali wyprowadzeni przez ochronę, która wcale nie próbowała być delikatna, po tym jak Sherlock oznajmił, że jeden z mężczyzn jest gejem, co nieudolnie ukrywa, a drugi regularnie zażywa tabletki na potencję.
John nie był tak wściekły od...
Cóż, niecałej doby.
— Nie rozumiem, dlaczego tak cię to złości — oznajmił Holmes, gdy pod wieczór wracali do posiadłości. — Przecież uwielbiasz moje dedukcje, ciągle tylko słyszę "fantastyczne", "genialnie"...
— Lubię — przerwał gwałtownie John, zaciskając dłonie w pięści — twoje dedukcje, kiedy używasz ich w jakimś konkretnym celu. Podoba mi się, jak po jednym spojrzeniu na ofiarę wiesz, co robiła tydzień wcześniej i używasz tego dla dobra spraw, ale, na miłość boską, nie możesz niszczyć ludziom życia, bo chcesz się popisać! — podniósł głos, przyśpieszając lekko, by nie musieć patrzeć na Sherlocka, którego miał już serdecznie dosyć.
— Dajesz mi jasno do rozumienia, że to robią ludzie na randkach. Próbują zaimponować — odparł detektyw, nie mając zamiaru odpuścić tak łatwo.
— To nazywasz randką!? — krzyknął John. — Włóczenie się po wszystkich napotkanych spelunach, rozmowy z ćpunami i zdradzanie intymnych szczegółów życia przypadkowych ludzi publicznie nazywasz randką? Zdradzę ci sekret, Sherlocku, nie tak wyglądają randki normalnych ludzi! — rzucił i już chciał zakończyć dyskusję, kiedy Holmes gwałtownie złapał go za łokieć i skierował twarzą w swoją stronę.
— Nie — zgodził się twardo. — Tak wyglądają nasze randki. Randki byłego żołnierza, który przez brak wojny potrzebuje każdej możliwej dawki adrenaliny i detektywa-doradczego o ogólnej opinii socjopaty z poważnymi problemami zawierania kontaktów z ludźmi — powiedział. Wykorzystał chwilowe zdziwienie Watsona, by nachylić się i połączyć ich usta w pocałunku, jednak doktor nie miał zamiaru dać się udobruchać tak łatwo i szybko wyplątał się z uścisku.
— Możesz sobie zostawić te zagrywki na Lestrade'a albo panią Hudson, mnie już to nie przekonuje — powiedział twardo. — Mam dosyć twoich popisów. Ci ludzie mają uczucia, Sherlocku. Nawet nie pytam, jakbyś się poczuł, gdyby ktoś zaczął przy całym Scotland Yardzie rozpowiadać o naszych intymnych sprawach, bo wiem, że wielkiego pana socjopatę by to nie ruszyło, ale ja czułbym się co najmniej upokorzony. I jeszcze cały ten sztuczny romantyzm... nie wierzę w te twoje słodkie oczka, więc wsadź je sobie gdzieś. Prawdopodobnie będzie to jedyna rzecz, jaką w najbliższym czasie gdziekolwiek wsadzisz — dodał.
Sherlock nie drążył już sprawy. Nie odzywali się do siebie do końca dnia, choć w pewnym momencie John sam przed sobą musiał stwierdzić, że unika rozmów z detektywem bardziej przez upór niż złość, która minęła, gdy spojrzał na swoje łóżko z myślą, że noc najpewniej spędzą osobno. Z jakiegoś powodu poczuł się przez to źle, chociaż ściskanie się z Holmesem na małym materacu przez całą noc nie należało do najprzyjemniejszych.
Pusta przestrzeń nie była jednak lepszą alternatywą.
Sherlock położył się dość wcześnie jak na niego, bo już o jedenastej. John doskonale wiedział, że nuda spowodowana brakiem telefonu musiała męczyć detektywa jeszcze bardziej, gdy nie odzywali się do siebie ani słowem. Będąc w łazience, Watson przypomniał sobie słowa przyjaciela o tym jak niebezpieczny jest jego mózg, gdy nie ma zajęcia. I nagle poczuł wyrzuty sumienia, bo nie powinien tak po prostu ignorować kochanka po tym, jak sam pozbawił go jedynej rzeczy, którą mógłby się zająć.
Wrócił do pokoju, gdzie Sherlock leżał w swoim łóżku, śpiąc lub będąc w Pałacu Umysłu. Czegokolwiek by nie robił, twarz wykrzywioną miał w lekkim grymasie, przez co wyrzuty sumienia doktora tylko przybrały na sile. Wolał nie myśleć, jak bardzo jego geniusz musi się męczyć.
Cicho podszedł do łóżka bruneta i, będąc pewnym, że ten nawet tego nie zauważy, pocałował go w czoło z czułością. Gdy odsunął się, by ruszyć w stronę swojego posłania, poczuł ucisk długich, wyrobionych przez grę na skrzypcach palców na nadgarstku. W następnej chwili już leżał obok Sherlocka, który wtulił twarz w jego ramię, mrucząc cicho:
— Nie chciałem cię rozgniewać. — Jego słowa faktycznie miały w sobie nutkę żalu, która w ustach detektywa znaczyła więcej niż potok łez u innej osoby. John zacieśnił uścisk, dając do zrozumienia, że już wcale nie jest zły. — Lubię się przed tobą popisywać. To pewnie żałosne, ale lubię, kiedy ty mnie podziwiasz.
Nie rozwinął tej myśli. Nie musiał.
John także lubił, gdy Sherlock traktował go inaczej niż innych, dając do zrozumienia, że zawsze będą tylko dla siebie. Chciał powiedzieć kochankowi, że nie jest już zły. Chciał przeprosić za swój wybuch i zapewnić, że nie musi mu imponować na każdym kroku, bo nikt nigdy nie zastąpi jego miejsca w sercu doktora.
— Dobranoc — wyszeptał zamiast tego, przeczesując dłonią loki detektywa i nakrywając ich oboje kołdrą. W tak cudownych warunkach John nie musiał czekać nawet pięciu minut, a już zmorzył go sen.
***
Zachęcam do podzielenia się opinią w komentarzu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top