1.2 Dziwne losy Copper Beeches
2. W posiadłości sir Rucastle'a
Następnego dnia John odpisał na list pani Violet Hunter, informując ją, że on i Sherlock zjawią się w posiadłości w najbliższy weekend. Nie mógł pozwolić sobie na wyjazd w środku tygodnia ze względu na pracę, a Holmesowi akurat trafił się wyjątkowo atrakcyjny trup. Sam ocenił tę sprawę jako idealnie na dwa dni, więc zdąży ją rozwiązać i poprzeszkadzać Johnowi w pakowaniu. W tym czasie pozbyli się również zwłok świni z salonu i zajęli się naprawą tego, co można było jeszcze ocalić.
Decyzja o dojeździe do Winchester na własną rękę była najpewniej najgłupszą w życiu Watsona. Wzięcie na siebie obowiązku prowadzenia, podczas gdy Sherlock wiercił się na siedzeniu pasażera i marudził na nudę, przebijała ją o głowę. Chociaż samo marudzenie nie było bardzo problematyczne — nie, gdyby porównać je do wymądrzania się na temat prowadzenia samochodu i orientacji w terenie.
— Zmień bieg, John — polecił detektyw, zerkając na Watsona, który właśnie oderwał dłoń od kierownicy, by to zrobić. Ledwo powstrzymał się przed zmienieniem kursu dłoni, by, zamiast złapać za dźwignię, uderzyć kochanka w twarz. Nie był dzieciakiem, który posiadał prawo jazdy od pięciu dni.
— Wiem, co mam robić — rzucił jedynie przez zaciśnięte zęby.
— Nie wyda...
— Na miłość boską, Sherlock! — nie wytrzymał doktor. — Byłem w wojsku, miałem prawo na prowadzenie czołgu! — krzyknął, uderzając ze złością dłonią w kierownicę, co rzecz jasna wywołało głośny dźwięk klaksonu, ale nie przejmował się tym.
— Po pierwsze, nie trąb na tę staruszkę— zganił go Holmes wciąż tym samym protekcjonalnym tonem. — Po drugie, dbam o twoje bezpieczeństwo. Po trzecie... po czasie przeszłym wnioskuję, że z jakiegoś powodu je straciłeś — dodał złośliwie z lekkim uśmiechem.
John przez moment zastanawiał się, jakiego typu wypadek powinien spowodować, żeby jedynie Sherlock w ucierpiał.
Przez następne trzy minuty Holmes starał się hamować swój język, jednak co jakiś czas Watson zauważał jak otwierał usta, by zamknąć je po chwili, widocznie walcząc z samym sobą. Nie wytrzymał jednak zbyt długo, gdyż nie minęło nawet pełne pięć minut, a już wybuchł:
— Czemu nie zjechałeś!?— krzyknął widocznie wypełniony niewypowiedzianymi uwagami do cna, gdy John ominął rondo, trzymając się tej samej trasy.
— Tak będzie szybciej — odparł Watson równie zirytowany, co jego kochanek.
— Nie o tej porze i nie przy tych warunkach— warknął Holmes.— Wszyscy będą omijać A325 i A331, więc zostanie im M3, już widzę korek! Zawracaj— polecił ostro, zaplatając ręce niczym obrażone dziecko.
— Nie zawrócę teraz — odparł blondyn, jednak widząc, że detektyw ma zamiar odezwać się ponownie, skapitulował. — W porządku! Niech ci już będzie. — I zawrócił, zgodnie z życzeniem Sherlocka.
— Wjedź w Hawley Lane — polecił tamten z zadowolonym uśmieszkiem na twarzy.
— Dlaczego? — prychnął John, zerkając na wskazaną przez Holmesa boczną ulicę, by wjechać w nią zgodnie z życzeniem bruneta.
— Wyjedziesz na A331, uratujemy jedną ze straconych przez ciebie pięciu minut — odparł tamten, czym definitywnie przelał czarę.
— Przysięgam ci, że jeszcze jeden złośliwy komentarz...!
— Patrz na drogę! — odkrzyknął Sherlock, widząc, że Watson przeniósł wzrok na niego. Ten nawet przez sekundę nie myślał o spełnieniu jego polecenia, zbyt wyprowadzony z równowagi.
— Przestań mnie, do cholery rozpraszać, to może dojedzie... — Nie skończył, gdyż właśnie ten moment wybrał sobie samochód na wpadnięcie w poślizg. John odruchowo docisnął stopę do hamulca, modląc się w duchu, by to pomogło. Auto faktycznie zatrzymało się, ale dopiero po chwili, przez którą gwałtownie zjechali na drugi pas, a zaraz potem na pobocze. Mieli tyle szczęścia, że nikt akurat nie przejeżdżał, więc skończyło się nieszkodliwym, aczkolwiek dramatycznym, postojem przy chodniku.
Obydwoje milczeli przez dość długą chwilę, którą John wykorzystał na próbę uspokojenia szalejącego pulsu. Zirytowanie zniknęło pozostawiając po sobie tylko gorzkawy posmak rozczarowania i urazy.
Ciszę przerwał dźwięk otwieranych drzwi, gdy Sherlock rozpiął pasy i gwałtownie opuścił samochód, by obejść go od przodu i otworzyć od strony Johna.
— Wysiadaj — syknął nawet nie próbując tłumić złości. Watson, milcząc, również się rozpiął i wyszedł z auta, by zająć miejsce pasażera. Holmes usiadł za kierownicą i odpalił silnik, zaciskając wargi.
Kolejną milę pokonali w ciszy, John ani razu nie spojrzał na Sherlocka, jednak po pewnym czasie zauważył, że gdy ten sprawdzał lusterko wewnętrzne zerkał również na niego, jakby chciał się upewnić, że wszystko w porządku.
— Nie patrz na mnie tylko przed siebie— syknął w końcu lekarz, gdy po raz piąty w ciągu dwóch minut poczuł na sobie wzrok Holmesa. Przez chwilę nie otrzymywał odpowiedzi, jednak przy najbliższej okazji, Sherlock zjechał na pobocze, gdzie, ku dezorientacji Johna, zaparkował samochód. — Co ty wyprawiasz? — zapytał, gdy detektyw zwrócił się w jego stronę z kamiennym wyrazem twarzy. Gdy nie doczekał się odpowiedzi westchnął i potarł dłonią oczy, oczekując już wylewu faktów na swój temat zapewne wymieszanych z obelgami.
Zamiast tego poczuł gładką dłoń na policzku i delikatny pocałunek na czole.
— Wszystko w porządku? — zapytał w końcu Sherlock z czułością w głosie. Watson uniósł na niego zdezorientowane spojrzenie, ale skinął głową, zastanawiając się czy chodzi bardziej o poślizg, czy o ich kłótnię. — Świetnie prowadzisz, John, ale mamy fatalne warunki. Martwię się o ciebie, więc chcę cię jak najszybciej dowieźć na miejsce, dobrze? Możemy jechać dalej? — kontynuował brunet, kciukiem najeżdżając na dolną wargę kochanka. Ponownie spotkał się z odpowiedzią twierdzącą, więc musnął jeszcze szybko usta doktora swoimi i ponownie ruszyli.
Dalsza droga minęła bez żadnych komplikacji, jedynie Holmes użalał się co jakiś czas na idiotyzm mijających ich kierowców (zaznaczając uprzednio, że mimo wszystko nie sądzi, by jego kochanek należał do grona ludzi, którzy mają więcej zbędnego powietrza w głowie niż w oponach). Na miejsce dotarli jeszcze przed południem.
Pod poddanym adresem czekał na nich uroczy dworek, który znajdował się na kompletnym odludziu, daleko od ruchu miejskiego, gdzie samochody musiały być rzadkością. Posiadłość była duża, a nawet ogromna, z zadbanym ogrodem. Cudowności tego miejsca nie zdołał przyćmić nawet lejący się z nieba deszcz. John na ten widok poczuł dziwne ukłucie zazdrości. Nie posiadał ogrodu odkąd wyprowadził się od rodziców, gdy zaczynał studia i — szczerze mówiąc — brakowało mu tego na Baker Street.
W jednym z okien Watson zobaczył twarz młodej dziewczyny, której nie zdążył się jednak przyjrzeć, gdyż zniknęła natychmiast z pola jego widzenia. Domyślił się, że to właśnie Violet Hunter, która musiała czekać na ich przybycie.
— Uroczo — usłyszał głos Holmesa nad swoim prawym uchem. Zerknął na niego i westchnął, rozpoznając ten dobrze znany sobie ton, który jasno świadczył, że to stwierdzenie nie było komplementem, a jedynie stwierdzeniem faktu, który dla Holmesa, bynajmniej, nie oznaczał niczego pozytywnego.
— Szybko, niech panowie wchodzą — rozległo się wołanie od strony drzwi, w których stanęła przepiękna kobieta o krótkich do ramion blond włosach i śniadej cerze. Smukłą sylwetkę ładnie uwydatniała biała sukienka w stylu lat dwudziestych, którą zdobił kwiecisty wzór. John domyślał się, że to właśnie efekt warunków, jakie postawił kobiecie jej pracodawca, o którym pisała w liście.
Razem z Sherlockiem szybko zabrali bagaże z bagażnika i — już solidnie zmoknięci — weszli do środka budynku, który reprezentował się tam równie wspaniale, co z zewnątrz. Hol był długi i jasny. Ściany ozdobione były obrazami, a ciemne panele przysłonięte były niemal w całości przez biały dywan. Po spiralnych schodach właśnie zmierzała w ich kierunku zmierzał mężczyzna, po drogim garniturze, krawacie i wyniosłym spojrzeniu, John wnioskował, że to właśnie właściciel posiadłości. Miał ciemne włosy, zaczesane w sposób, jaki absurdalnie przypominał Watsonowi Moriarty'ego. Zapewne to właśnie skojarzenie odpowiadało za lekki dreszcz, jaki przebiegł po plecach doktora, gdy zobaczył, że ciemnoszare tęczówki mężczyzny spoczęły na nim i Sherlocku.
— Ach, to pewnie twoja rodzina, Violet — odezwał się właściciel posiadłości chłodnym tonem ze szkockim akcentem.
— Tak jest, sir — odparła uprzejmie kobieta, na której ustach pojawił się lekko wymuszony uśmiech. — To mój kuzyn, John Watson i jego przyjaciel Sherlock Holmes — przedstawiła ich zgodnie z tym, co ustalili listownie. John obawiał się, że mieszkający w posiadłości ludzie rozpoznają ich z gazet bądź internetu, lecz Sherlock oznajmił mu, że dom najpewniej znajduje się na dalekim odludziu, gdzie nie sięgają informacje o ich dokonaniach. Oczywiście zaraz po tym stwierdzeniu detektyw dodał, w nagłym przypływie skromności, że nadeszła pora, by i tam pokazać moc jego indukcji. Jednak na wszelki wypadek wymyślili też sobie fałszywe kryptonimy w razie gdyby panna Violet dowiedziała się, że ktoś jednak o nich słyszał. — A to mój pracodawca, sir Jephro Rucastle.
— Miło pana poznać — odezwał się Sherlock, wprawiając Johna w lekkie zdziwienie. Rzadko kiedy detektyw witał się jako pierwszy. Jednak teraz nie tyle, co się odezwał, co również uścisnął mężczyźnie dłoń, co zaraz po nim zrobił i Watson.
— Violet wiele o panach opowiadała — przyznał pan Rucastle wciąż tym samym, bezbarwnym tonem bez ani śladu uśmiechu na twarzy.
— Mam nadzieję, że przedstawiła nas w korzystnym świetle — odparł Sherlock niby żartem, jednak jego twarz również nie przejawiała żadnych oznak rozbawienia.
— Gdyby było inaczej, jak mógłbym zgodzić się na panów wizytę w moim domu? — padła odpowiedź. Holmes milczał przez chwilę, mierząc mężczyznę tym analitycznym spojrzeniem, które sprawiało, że John zaczynał modlić się w duchu, nie tyle co, by czegoś nie wydedukował (wiedział, że to niemożliwe), ale o zachowanie tej dedukcji dla siebie. Rzecz jasna jego błagania rzadko kiedy były wysłuchiwane.
— Liczyłem, że pan mi powie — odparł Sherlock, wzruszając po chwili ramionami i przenosząc spojrzenie na, równie zdezorientowaną co John, pannę Violet. — Gdzie mamy odłożyć nasze bagaże? — zapytał nagle zmieniając ton na o wiele bardziej ludzki. Kobieta przez chwilę mrugała intensywnie zdziwiona, po czym przywróciła na twarz lekki uśmiech (była naprawdę ładna) i wskazała na schody.
— U góry, zaprowadzę was — oznajmiła i ruszyła na górę, co zaraz za nią zrobili John i Sherlock biorąc swoje bagaże. Mijając na schodach pana Rucestle'a John wyjątkowo skupił się na niedotknięciu go przypadkiem. Wystarczała sama świadomość bycia lustrowanym jego chłodnym spojrzeniem.
Pokój jego i Sherlocka był wyjątkowo przytulny. Patrząc na wystrój pozostałej części domu John spodziewał się raczej olbrzymiego pokoju w chłodnych kolorach i dużą ilością jakichś niepotrzebnych dodatków. Nie przeliczył się jeśli chodzi o wielkość, sypialnia faktycznie była duża (zbyt duża jego zdaniem jak na dwie osoby), ale na szczęście nie napchano jej drogimi dekoracjami, ograniczając wystrój do paru niezbędnych mebli oraz dwóch foteli w rogu pokoju, stojących przy stoliku, na którym znajdował się dzbanek z herbatą, dwie filiżanki, talerz herbatników i cukierniczka.
— Ładnie tu — stwierdził John, chwilę po tym, jak panna Violet wyszła, mówiąc, że pewnie chcą odpocząć po podróży. Zerknął na Sherlocka, który z grymasem niezadowolenia na twarzy przyglądał się dwóm, jednoosobowym łóżkom.
— Nie napisałeś, że chcemy pokój z dwuosobowym łóżkiem? — prychnął, odkładając torbę na ziemię i z naburmuszoną miną podchodząc do stolika. John przez chwilę myślał, że ma zamiar nalać jej do filiżanek lub chociaż do swojej, jednak Holmes tylko powąchał ją i mruknął coś do siebie pod nosem.
— To nie jest hotel — oznajmił Watson, tłumiąc zirytowane westchnienie. On też ubóstwiał budzić się rano w ramionach detektywa i rozmawiać z nim wieczorami, gdy leżeli przytuleni do siebie, ale nie miał zamiaru kłócić się o pokój w domu, gdzie byli gośćmi. — Poza tym jesteśmy tu w celach zawodowych, pamiętasz? Nie będziemy uprawiać seksu — dodał, czym zasłużył sobie na zdumiony wyraz twarzy Holmesa, który po chwili zmienił się jednak w przebiegły uśmieszek.
— Nie? — powtórzył, zbliżając się do doktora od tyłu zdecydowanie. Ten przełknął głośno ślinę, już czując, że jego szanse na opanowanie Sherlocka maleją gwałtownie. W następnej chwili, gdy ręce bruneta były już na jego biodrach, a usta na karku, wiedział, że są bliskie zera.
— Sherlock, jest południe, nie możemy teraz... — jego stanowcze słowa przerodziły się w cichy jęk, gdy detektyw skupił się na tym konkretnym miejscu na karku kochanka, które zawsze skutecznie go uciszało.
— Jesteś pewien?— mruknął Sherlock, zaczynając już odpinać guziki koszuli Watsona. Ten zadrżał ponownie, słysząc jego niski głos tuż przy swoim uchu.
— Te ściany na pewno nie są dźwiękoszczelne — próbował dalej, choć doskonale wiedział już, że jego resztki samokontroli nie mają szans w starciu z mającym ochotę na seks Sherlockiem Holmesem.
— Moja dedukcja mówi co innego — odparł detektyw. — Ale jeżeli bardzo chcesz się spierać, możemy zrobić eksperyment — zaproponował uwodzicielskim tonem, zupełnie jakby eksperymenty były czymś, co miało go podniecić. — Będziemy tu i teraz uprawiać seks na tym niedorzecznie małym łóżku. Jeśli jutro wydedukuję, że ktoś nas słyszał, resztę wieczorów tutaj będziemy spędzać tak, jak tylko sobie wymarzysz. Jeśli okaże się jednak, że to moja hipoteza jest słuszna, będzie zupełnie na odwrót i wieczorami będziemy spełniać moje zachcianki.
Ten eksperyment zdecydowanie był podniecający (w porównaniu do eksperymentów genetycznych wieprzy).
John nie miał okazji odpowiedzieć, gdyż w następnej sekundzie leżał już na łóżku, podczas gdy Sherlock przekręcał zamek w drzwiach, by po chwili już dołączyć do niego na materacu.
— Jesteś zdecydowanie zbyt perwersyjny, a ja wciąż uważam, że to niewłaściwe — przyznał Watson, gdy jego kochanek wrócił do obdarowywania jego szyi lekkimi pocałunkami. — Jesteśmy w pracy, pomyśl o tym miejscu jak o miejscu zbrodni — westchnął, wplatając dłoń w loki Holmesa, który zaśmiał się tylko i mruknął w szyję doktora.
— Seks na miejscu zbrodni brzmi naprawdę ciekawie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top