#24

Budynki i ludzie za oknem, migały w zawrotnej prędkości. Nie miałam odwagi spojrzeć na licznik, ale mogłam się domyślić jaką liczbę wskazywało. Już na podjeździe wcisnęło mnie w fotel. Nienawidzę jeździć szybko. Nienawidzę zawrotnych prędkości. Chwyciłam deskę rozdzielczą, łapczywie łapiąc powietrze. Moje serce dudniło w piersi, a w kącikach oczu zbierały się łzy. Powiedzieć, że zaczęłam się bać to mało. Byłam wręcz przerażona tą sytuacją, a szatyn obok mnie nie polepszył mojego samopoczucia. 

-Zwolnij!- usłyszałam swój łamiący się głos. Zaraz się rozpłaczę. 

To nawet nie chodzi o sam fakt, przebywania z Archerem w jego samochodzie. 
Dwa lata temu, miałyśmy z mamą wypadek. Jechałyśmy autostradą, chcąc świętować jej urodziny daleko od rodzinnego miasta. Wszystko działo się w ułamku sekundy. Obok nas przemkną czarny samochód, prawie tak szybko, że nie zdążyłam go zauważyć. W pewnym momencie usłyszałyśmy huk, a przed nami wyrósł mini van z wgniecionym w siebie owym autem. Pojazdy obijały się o barierki, tańcząc dziwny taniec na środku jezdni. Mama chciała skręcić, ale szybko zorientowała się, że nie ma szans na ich wyminięcie. Krzyczałam,  kiedy zaczęła hamować. Było za późno. Mini van trącił bok po jej stronie, wyrzucając nas z drogi. Dachowałyśmy a moja mama straciła przytomność.  Nie mogąc się ruszyć, wypluwałam z siebie słowa, chcąc by otworzyła oczy. Myślałam o najgorszym, a łzy lały mi się strumieniami po policzkach. Nie czułam wtedy bólu, tylko silną potrzebę by do mnie mówiła. Trafiłyśmy do szpitala. Pasy boleśnie mnie obtarły, miałam mocno potłuczone żebra i lekki wstrząs mózgu. Moja mama przez długi czas musiała chodzić w kołnierzu ortopedycznym oraz gipsie na lewej ręce. Kierowca czarnego Chevrolet'a Camaro zginą na miejscu, podobnie jak pięciolatka z mini vana. Jej ojciec, przeżył chodź miał silne obrażenia. Jego żona, po paru dniach zmarła w szpitalu na skutek obrażeń wewnętrznych. 

Od tamtej pory, panikuję w takich sytuacjach. Przed oczami wciąż mam tą sytuację, słyszę szczęk metalu, czyjś krzyk, płacz, wycie karetki i straży pożarnej, niebieskie światła radiowozów policyjnych i chwilę głuchej ciszy, kiedy wszystko zamarło na parę sekund. 

-Zwolnij!- ryknęłam, czując jak po prawym policzku spływa mi łza. 

Chłopak z zaciętą miną jechał dalej. Zaciskał mocno palce na kierownicy, a mięśnie na jego twarzy były napięte. Jeśli tak odreagowuje wszystko, nie chcę brać w tym udziału.

-Archer do jasnej cholery, jeśli chcesz pozbawić mnie życia to sprzedaj mi kulkę w łeb, zrzuć mnie z mostu ale nie jedź tak szybko! 

Zerkną na mnie. Moje słowa chyba do niego dotarły, ponieważ już po paru chwilach poczułam się lepiej. Chodź dalej jechaliśmy raczej szybko, była to już zupełnie inna prędkość. Byłam ją w stanie tolerować. 

-Czemu-zerkną na mnie.-Czemu uważasz, że chcę cię zabić?
-A nie jest tak?- warknęłam poirytowana, oplatając się rękami. Poczułam nagłą falę zimna. Odwróciłam twarz w stronę okna, przyglądając się mijanym budynkom. Nie byłam w tej części miasta, więc nie znałam tego terytorium. Prawdopodobnie, nie widziałam jeszcze bardzo dużo rzeczy, jakie tutaj się znajdują. Mam nadzieję, że wciąż znajdujemy się w West Richmond Falls*. 

-Nie- mrukną. 

Świetnie. Pan wszystkomogący stwierdził, że jednak daruje mi życie. Zaczęłam zastanawiać się, nad sytuacją mającą miejsce w kuchni. Brakuje mi porządnego kawałka układanki i nie wiem, skąd mogłabym go zabrać. Archer obwinia swojego ojca, o śmierć matki. Ta była chora na raka, więc chyba to nie wina pana Hale. Chyba, że nie wiem... nie podał jej lekarstw na czas. Pozostaje jeszcze sprawa Kelsey, bo może to ona sprawiła, że chłopak na dobre zamkną się w sobie. Trochę mi go żal. 

Nie zmienia to jednak faktu, że jest okropnym dupkiem.  No i z jakiegoś pomylonego powodu nienawidzi mnie ani mojej mamy. 

-Czemu siedzisz tak cicho?- zapytał, nie spuszczając wzroku z jezdni.

 Przeniosłam swoje spojrzenie na niego, ale szybko wróciłam do swojego zajęcia, obserwowania krajobrazu za oknem. 

-Nie mam ci nic do powiedzenia- odpowiedziałam sucho, chcąc tylko wrócić do domu- Poza tym, to ty mnie uprowadziłeś, więc czekam aż dowiem się po co.

-Uprowadziłem?- w jego głosie słychać było zdumienie. 
Wreszcie jakieś inne emocje niż gniew i rozdrażnienie. 

Popatrzyłam na niego jak na najbrzydsze stworzenie na świecie. 

-O co ci chodzi Archer, co?- syknęłam.- Dałeś mi jasno do zrozumienia, że się nie dogadamy, więc po co odstawiasz taką szopkę? Bo chyba mi nie wmówisz, że jedziemy na przeprosinową kolację w drogiej restauracji. 

-Ja nie przepraszam- powiedział- Nigdy. 

-Cokolwiek- wywróciłam oczami. Mam dość jego osoby. 

-O co ci chodzi, tak w ogóle?- spojrzał na mnie, kątem oka. 

-O co mi chodzi?- zdenerwowałam się.- Pytasz, o co mi chodzi!?- zaśmiałam się gorzko.- Nie lubisz mnie, wiem o tym. Spoko, nie musimy się lubić. Dla twojego świętego spokoju, możemy się nawet nie mijać na korytarzu, tak? Ale parę dni temu znaleźliśmy nić porozumienia, więc myślałam, że tak już zostanie. Mogliśmy żyć ze sobą w zgodzie. Wczoraj widocznie stwierdziłeś, że jednak tak nie może być. Nie możesz być dla mnie miły, albo chociaż tolerancyjny, więc trzeba mnie upokorzyć. Wiesz jak ja się wtedy czułam!?- zmarszczyłam brwi, dochodząc do wniosku, że za dużo już powiedziałam-  Zresztą nie ważne...-mruknęłam.

-Ważne- odpowiedział dobitnie- Dokończ. 

Jego głos brzmiał spokojniej niż paręnaście minut temu, ale wciąż był pewny swego. To trochę onieśmielające, a moja adrenalina spadła, więc ciężko mi teraz będzie na niego naskoczyć.

-Po co tu siedzę?- zapytałam.

-Sprecyzuj swoje pytanie Reed- mrugną do mnie.
Aż dziwne, że przed chwilą był chodzącym wulkanem agresji.

-Moje pytanie brzmi, co tutaj robię- powiedziałam wolno, tak jakbym chciała by dotarło do każdej części jego ciała. 

-Siedzisz- wzruszył ramionami. 

Uniosłam brwi ku górze. Nie bawiło mnie jego poczucie humoru. 

-Pytanie tylko, po co tutaj siedzę. W twoim samochodzie, z tobą. 
Popatrzyłam na pełne skupienia zielone tęczówki, na jego postawę, która teraz wydawała się mniej nabuzowana niż wcześniej. Chyba powoli mu przechodzi. 
-Ponieważ- skręcił w lewo, a jego ręka zanurkowała w kieszeni ciemnych jeansów, wyciągając paczkę papierosów.- Cię tutaj przyprowadziłem. 

Ten chłopak jest niemożliwy! Mentalnie zawyłam z bezsilności. Podtrzymał kolanem kierowcę, by nie stracić nad nią panowania. Jedną dłoń, wciąż opierał na niej natomiast drugą wyciągną papierosa i włożył go sobie do ust. Wrzucił paczkę z powrotem do kieszeni i odpalił zapalniczkę.  Odwróciłam głowę. Mimo uchylonego okna, dym dochodził do moich nozdrzy, powodując niemiłe uczucie. Nie lubię zapachu fajek, dlatego raczej staram się go unikać. Nieznacznie przysłoniłam dłonią nos, wywracając oczami.

-Przeszkadza ci to?- zapytał, a jego głos powrócił do seksownej i uwodzicielskiej chrypki. 
-Nie- skłamałam. 

Mam nadzieję, że wracamy do domu. 

-To świetnie- nachylił się w moją stronę, na tyle, na ile pozwalały mu pasy i wypuścił dym prosto na mnie.

Krzyknęłam rozdrażniona i odepchnęłam go od siebie.  

-Przestań mnie wkurzać!- syknęłam niczym rozkapryszona dziewczynka, swoim zwyczajem wracając do podziwiania świata za szybą. 

Zaśmiał się złośliwie.

-Ładnie się denerwujesz- stwierdził, a ja mogłam sobie tylko wyobrażać, jak na jego usta wpełza zawadiacki uśmieszek. 

Puściłam ten komentarz płazem, nie chcąc z nim rozmawiać. Skoro nie będzie próbował mnie zabić, to może po prostu zostawi pośrodku wielkiego niczego? To do niego podobne. 

Wyciągnęłąm telefon, chcąc sprawdzić która godzina. Zdziwiłam się, widząc liczbę dwunastu nieodebranych połączeń i szesnastu wiadomości. To Katty. Rudowłosa natarczywie chciała się do mnie dodzwonić. Wysłała też parę wiadomości, z pytaniem czy żyję. 

Świetnie. 

-Kat, pyta czy żyję- powiedziałam bardziej do siebie, niż do niego- Pyta też, kiedy wrócę do domu- skłamałam, myśląc że go nabiorę. 

-To jej powiedz- wyszczerzył się.

-Co?
-Że żyjesz- spojrzał na mnie- I że nie wiesz, kiedy wrócisz. 

-Ohh..serio?- zirytowałam się- Chcę jej napisać, kiedy może spodziewać się mojej osoby w domu. 

-W takim razie, musisz skłamać- odpowiedział wyraźnie rozbawiony moim złym nastrojem.

-Dlaczego?

-Ponieważ, nie wiesz kiedy wrócisz- wyszeptał, na tyle głośno abym usłyszała ale na tyle cicho, by przeszedł mnie dreszcz. 

-Ale ty wiesz..
Jego intensywnie zielone oczy, spoglądały raz na mnie raz na drogę. 

-Wiem- pokiwał głową- Ale ci nie powiem. 

Wzięłam głęboki oddech i napisałam rudowłosej, że wszystko gra. Przeczytałam też sms od Matta, który pytał czy się spotkamy. 
"Cześć Matthew! Jasne, spotkajmy się... niestety, w tej chwili jestem uwięziona w samochodzie mojego przyrodniego brata psychopaty, który zabrał mnie na szaloną przejażdżkę nie wiem gdzie. Może jutro? ;) "

Taka opcja odpada. Zagryzłam wargę, pisząc powoli. 

-Ileż można wysyłać jednego sms'a?- zapytał Archer, odpalając kolejnego papierosa. 

Wywróciłam oczami. 
-Można- stwierdziłam sucho.

Umówiłam się z Mattem na jutro rano. W końcu jest sobota. Mam nadzieję, że przeżyję do jutra. 

-Z kim piszesz?- zapytał po prostu.

Zdziwiłam się. Bracia, zwykle wykazują ciekawość w takich kwestiach, ale Archer nie jest normalny. 

-Z Katty- skłamałam.

-Tylko?
-Tak- odpowiedziałam zbyt szybko. 
Chłopaki nie przepadają za sobą, a ja mimo wszystko mam jednak ochotę jeszcze trochę pożyć. 

Wrzuciłam telefon do kieszeni zrezygnowana, a głowę oparłam o zagłówek. Teraz budynki, stały już w dalszej odległości od siebie, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jesteśmy na obrzeżach. Moje serce nieznacznie przyśpieszyło. To nie mogło wróżyć niczego dobrego. Dla mnie, oczywiście. Nerwowo bawiłam się palcami, splecionymi na moich nogach. 
-Reed?- usłyszałam jego spokojny i opanowany głos-Nie musisz mnie lubić- stwierdził ponuro Archer, a ja poczułam jego dłoń na swoich. Zręcznie oddzielił moje dłonie od siebie, a jedną z nich złapał i splótł ze swoją- Ale możesz mi zaufać- to mówiąc, ścisną ją jeszcze bardziej, jak gdyby chciał mnie utwierdzić w swoim przekonaniu. 
Miał ciepłe ręce, może trochę szorstkie. Przez chwilę, mogłabym nawet poczuć się bezpiecznie. Wpatrując się tępo w nasze dłonie, nie miałam odwagi podnieść wzroku, by czasem nie napotkać jego spojrzenia. 

Najprawdopodobniej to, co zobaczyłabym w jego oczach, przeraziłoby mnie. 



*West Richmond Falls- miasto w którym mieszkają bohaterowie; fikcyjne, zmyślone przeze mnie- chociaż nie wiem, może gdzieś na świecie ktoś w takim mieszka :D


===
Obiecany rozdział! :D

Nie udało mi się dodać go wczoraj w nocy...siły wyższe :( Przepraszam wszystkich czekających :* Postarałam się to wynagrodzić w ilości słów. Chyba rekordowej, jak na jeden rozdział :D

Troszkę szybciej niż zwykle, ale niestety.. kolejny już bez niespodzianek ;)

Tradycyjnie za dwa/trzy dni ^^ 

Mam nadzieję, że zostawicie swoją opinię :*

Pozdrawiam Was cieplutko z uśmiechem na ustach, po przeczytaniu Waszych wcześniejszych komentarzy. Jesteście wielcy ^^ 

Do następnego! <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top