Rozdział 5. Jordan

Lubiłam okolicę, gdzie mieszkał Scott. Spokojny las, a niedaleko jezioro. Wychowywał się tam z dala od rówieśników, co można dostrzec, siedząc z nim w jednym pomieszczeniu. Potwierdzały to także te "domówki", które uwielbiał organizować. Pragnął, żeby ludzie na niego patrzyli, podziwiali piękny dom z dwoma piętrami, z bogatym wnętrzem, jakby to sam zbudował, bez niczyjej pomocy. Nawet jego ojciec, podczas budowy tego pięknego domu, nie dotknął młotka. Wynajął ludzi i tylko przychodził raz na jakiś czas do lasu, obserwując ich działania. Wiedziałam to, bo ludzie plotkowali na ten temat, a Scottowi rozplątywał się język przy danej dawce alkoholu, wtedy trajkotał jeszcze na temat majątku swojej rodziny. Jako jedynak miał wszystko odziedziczyć i czuł się urodzony w czepku. Nienawidziłam go w takim stanie, ale skoro zorganizował wszystko (łącznie z jedzeniem, piciem i trawką, dla każdego coś dobrego), nikt nie odmówił.

Hope milczała, wpatrując się w okno. Widziałam jedynie tył jej głowy. Spięła grzywkę wsuwkami, odsłaniając twarz, jednak nie dane mi było na nią popatrzeć. Kiedy znalazłam się pod jej domem, zatrąbiłam jak zwykle, już ubrana w dżinsy i czerwoną koszulę w kratę, z białym podkoszulkiem pod spodem. Włosy związałam w kucyk i poprawiłam grzywkę. Otworzyła drzwi, nie powiedziała ani słowa, po prostu odwróciła się i od razu wlepiła wzrok w okno. Westchnęłam i ruszyłam, starając się zagłuszyć ciszę muzyką.

— Długo nie będziesz się do mnie odzywać? — zapytałam, skręcając w las. Wysiliłam się na lekki ton, mimo że to cholerne trudne w takiej sytuacji. Serce łamało mi się na miliony kawałeczków. Miałam ochotę zatrzymać się, uklęknąć u jej stóp i wszystko wyśpiewać, łącznie z całą miłością, którą do niej czułam. Zacisnęłam palce na kierownicy, nakazując sobie spokój.

— Zależy — odpowiedziała naburmuszona. Rozbawiło mnie to.

— Od czego?

— Kiedy masz zamiar przedstawić mnie rodzicom?

Tyle lat udawało mi się unikać tego tematu... co takiego się zmieniło, że wciąż drążyła temat? Co takiego się stało? Zawsze reagowałam dziwnie na wspomnienie o nich. To nic nowego. Coś źle zrobiłam? Coś źle powiedziałam? Co ją uraziło?

— Nigdy — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Najwyraźniej to zainteresowało Hope, bo spojrzała na mnie z błyskiem w oczach. Spojrzałam na nią, na jej rumiane policzki, różowe powieki, długie, gęste rzęsy, drobny, zadarty nosek, pełne usta muśnięte wiśniowym błyszczykiem.

Ten cholerny wiśniowy błyszczyk...

— Dlaczego? Znamy się tyle lat, a nawet nigdy o nich nie rozmawiałyśmy... Dlaczego nie chcesz, żebym ich poznała?

— Oni nie są jak... — próbowałam znaleźć odpowiednie słowa — jak twoi.

— Moi co?

— Rodzice.

— I co z tego?

— To źle, Hope.

— Dlaczego źle? Że są inni, nie oznacza, że gorsi.

— Ale są inni, akurat w tym muszę przyznać, że oznacza "gorszy".

— Co takiego robią, że są gorsi? Wychowali ciebie. Wspaniałą dziewczynę, którą kocham całym sercem, jak siostrę, której nie mam. Nie mogą być złymi ludźmi, skoro mają taką córkę.

Wzięłam głęboki oddech, żeby się uspokoić. Żeby cały świat był taki prosty, jak Hope sobie go wyobrażała. Nie byłoby śmierci, chorób, nieszczęść, a ludzi otaczałaby piękna natura i sztuka, samo płynne szczęście i rzeki pełne małych, uroczych zwierzątek. Piękna wizja. Jednak to nie ona była Bogiem. Żałowałam tego.

— Hope, naprawdę, nie chcesz widzieć, jednak obiecuję, że ci to kiedyś powiem, dobrze? Ale nie dzisiaj. Mamy się dobrze bawić u Scotta, a ta rozmowa nie będzie należeć do wesołych. Powiem ci, obiecuję, ale nie dzisiaj.

Przyjęła to do wiadomości, uśmiechnięta od ucha do ucha. Usiadła przodem do kierunku jazdy i zaczęła wystukiwać wesoły rytm na desce rozdzielczej, nucąc wesoło.

Zaparkowałam na szarym końcu prowizorycznego parkingu. Wysiadłam jako pierwsza i biegiem rzuciłam się w stronę drzwi Hope. Pomogłam jej wysiąść. Złapała mnie za ramiona, a ja ją za biodra i zeskoczyła, chichocząc jak dziecko. Uśmiechnęłam się, przyglądając się jej. Miała na sobie mega słodką sukienkę w kolorze pudrowego różu, a do tego sandałki na delikatnym obcasie. Wyglądała uroczo i o wiele młodziej niż była naprawdę. Podobało mi się to. Złapała mnie za rękę i podskakując, poprowadziła nas do środka domu Scotta. Ktoś w między czasie dał nam kubki z piwem, ale Hope wcisnęła to komuś innemu, jakiejś dziewczynie siedzącej na masce samochodu. Podziękowała jej, unosząc trunek. Wzięła łyka i powróciła do przerwanej rozmowy.

Dom, mimo że byłam tam już setki razy, robił na mnie wrażenie. Zauważyłam, że zmienili lekko wystrój, usuwając ścianę oddzielającą salon od kuchni i zamiast tego stał stół barowy. Niezła zmiana. Ciekawe, ile to kosztowało... Przestałam się nad tym zastanawiać, bo Hope zauważyła Finna, a ja zaraz po niej. Przepychałyśmy się przez tłum ludzi, ale najpierw zahaczyłyśmy o lodówkę, nie krępując się, otworzyliśmy ją. Dałam dziewczynie colę w szklanej butelce i dopiero wtedy usiadłyśmy obok chłopaka na wózku.

— Świetnie wyglądasz! — przekrzyczała muzykę, poprawiając blond loki.

Przez dłuższą chwilę się na nią gapił, chyba starając się sobie przypomnieć, gdzie nas widział. Zmrużył oczy, schowane za grubymi szkłami okularów w prostokątnych oprawach. Przyjrzał się jej, następnie mi i dopiero wtedy w jego umyśle zapaliła się lampka. Zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Uśmiechnął się. Pokazał równe, białe zęby i musiałam przyznać, było mu z nim do twarzy. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że osoby mające w sobie najwięcej bólu, uśmiechając się najpiękniej.

— Cześć, dziewczyny! — wykrzyknął o wiele głośniej niż potrzebowaliśmy. — Czemu dopiero teraz przyjechałyście?!

— Problemy techniczne! — wyjaśniłam, nie wyjawiając prawdy. Miał swoją odpowiedź, a ja nie musiałam się tłumaczyć. — Jak ci się podoba?

Sięgnął po tekturowy kubeczek i jednym haustem opróżnił jego zawartość. Uśmiechnął się ponownie, znowu tak samo szeroko. A może szerzej?

— Jest świetnie! Nigdy się tak nie...! — nie usłyszałam tego słowa, bo bas go zagłuszył oraz zachwycone okrzyki jakiś ludzi za nami. Zaśmiał się, odgarniając włosy z twarzy. Hope przyglądała mu się spod przymrużonych powiek.

— Piłeś? — zapytała wprost.

— Troszkę — odparł, pokazując małą ilość palcami.

— Keller cię nie pilnował? — zdziwiłam się.

— Poszedł z dziewczyną na górę. Jakaś taka... Hipiska.

— Sabrina — powiedziałam równo z Hope.

Westchnęłam, bo niestety była z tego znana. "Wolna miłość!" wołała. "Miłość dla wszystkich". To nie do końca hipiska, bo trzymała się tylko tych zasad, założeń, które szczególnie polubiła i wiązały się z byciem upitą, zjaraną albo bycie sam na sam z chłopakiem. Dziwna osoba, z którą nie dało się pogadać na poważniejsze tematy, jednak chłopcy to lubili. Mi się ona podobała z wyglądu, ale kiedy uśmiechała się w ten głupkowaty sposób, odechciewało mi się wszystkiego.

— Czemu tam polazł, do cholery...? — mruknęłam, załamując ręce.

— Zapytała się go, to poszedł.

Obrócił się, by wziąć kolejną porcję alkoholu, ale Hope wzięła go za dłonie i wsadziła mu swoją butelkę coli między palce. Spojrzał na nią zdziwiony, marszcząc nos.

— Wzięłam tylko łyka. Tobie już wystarczy piwa, Finn.

— Przestań mi matkować, kurwa — powiedział, stawiając z hukiem butelkę. — Będę robić, co chcę.

Znowu chciał wziąć od jakiejś osoby papierowy kubek, ale tym razem to ja go trzepnęłam po dłoniach. Coś się we mnie zagotowało, gdy zauważyłam zaciśniętę wargi Hope. Nie wiedziała, co zrobić, jak dotrzeć mu do rozsądku. Nie miała wprawy z takim typem ludzi, ale za to ja miałam. Bez chwili zastanowienia chwyciłam rączki wózka i poprowadziłam w stronę drzwi.

— Co robisz?! Zostaw! Puść! — krzyczał, wiercąc się na swoim miejscu.

— Stary, zapomnij. Nie wierzgaj, bo się przewrócisz, a ja cię na ręce nie będę brać — uprzedziłam go.

Uspokoił się. Chyba. Nie wiem. Mimo że nie widziałam jego twarzy byłam pewna, że był na mnie wściekły. Trudno.

— Gdzie ty mnie prowadzisz?

— Na świeże powietrze. W środku nie umiesz się zachować, to może na zewnątrz trochę się opanujesz.

Hope szła powolnym krokiem za nami ze spuszczoną głową. Skubała rąbek sukienki. Serce nieprzyjemnie mi się ścisnęło na ten widok. Nie musiałabym jej znać tyle lat, żeby wiedzieć, że było jej po prostu przykro. Chciała pomóc, a napotkała agresję. Nie przywykła do tego. Otaczała się życzliwymi ludźmi (i mną), a tutaj nagle takie chamstwo. Na wózku czy nie, nie mogłam mu tego darować. Chwyciłam jej dłoń i ścisnęłam, starając się dodać otuchy bez słów.

— Może poszukaj Kellera? — zaproponowała nagle, nie patrząc na mnie. — Ja zajmę się Finnem.

— Hope, wolałabym...

Uniosła wzrok i położyła dłoń na rączce wózka. Wzrok mówił, że nie przyjęłaby sprzeciwu.

— Proszę. Dam sobie radę.

Skinęłam głową.

Pomogłam jej tylko znieść wózek na dół, na uklepaną ziemię. Nie chciałam jej urazić, dlatego nie pytałam, zaakceptowałam decyzję. Odwróciłam się na pięcie i poszłam w stronę schodów, żeby odnaleźć Kellera. Musiałam zmuszać się, żeby nie spojrzeć za siebie.

Piętro także miało drewniane ściany, gdzieniegdzie wisiały, zapewne, drogie obrazy i zdjęcia w bogato zdobionych ramach. Długi korytarz z rzędem zamkniętych drzwi. Słyszałam chichoty i głębokie głosy chłopców. Zaczęłam iść, przystawiając oko do ścian. Szukałam tego jednego... Wzdrygałam się, bo słyszałam rzeczy, których nie powinnam. Kiedy usłyszałam Kellera, otworzyłam drzwi bez pytania. Myślałam, że robili to... a ona spała na łóżku zatopionym w mroku. Chłopak akurat się wymykał i wzdrygnął się na mój widok. Wyszliśmy bez słowa, zamknął drzwi.

— Nie wiem, czemu się zgodziłem... — zagadał, najwyraźniej zawiedziony.

— Myślałam, że Sabrina robiła to co zwykle.

— Nie. Ostatnio jest z nią nie tak. Ciągle płacze. Mówi o jakimś chłopaku... Nigdy nie powiedziała jego imienia.

Pożałowałam tego, jak o niej myślałam. Cholera, znowu źle myślałam o ludziach, którzy są nieszczęśliwi. Musiałam to w końcu w sobie zmienić.

— Zostawiłeś Finna samego — powiedziałam.

— Tak, przy barze. Pozwolił mi pójść. Coś nie tak? — zapytał, gdy znaleźliśmy się na schodach.

— Upił się.

Zatrzymał się na moment, ale szybko znowu ruszył i znalazł się przede mną. Przyspieszył. Mimo że widziałam jego twarz przez moment, wyraźnie zbladł.

— Jaki to debil... Jego mama mnie zabije.

— Hope się nim zajęła. Nie pozwoliłyśmy mu wypić więcej. Teraz są na dworze.

— Jestem głupi, że mu zaufałem?

— Nie — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Wyminęliśmy tańczących i pijących ludzi. Z nikim się nie przywitaliśmy, nie zatrzymaliśmy się ani na moment. Dopiero na świeżym powietrzu, które nas owiało. Zadrżałam, na co Keller od razu zareagował. Zdjął swoją koszulę, odsłaniając umięśnione, opalone ramiona i biały, lekko pobrudzony podkoszulek. Mimo że byłam takiego samego wzrostu co on, miał o wiele za luźną koszulę. Podziękowałam, narzucając ją na ramiona. Rozejrzał się i ruszył w stronę jeziora, a ja tuż za nim. Czułam jedynie zapach jego perfum, papierosów i... mojego domu.

Mocny blask księżyca oświecał nam drogę, mimo że była dopiero dwudziesta. Dzień trwał coraz krócej. Stawało się chłodniej. Z każdym krokiem, oddalała się od nas muzyka, rozmowy, zapach papierosów i alkoholu. Byłam pewna, że kierowaliśmy się w dobrym kierunku, bo Hope uwielbiała wodę i zapewne szkicowała jezioro skąpane w tym pięknym świetle... nie myliłam się co do części. Keller zatrzymał mnie gestem i wskazał w las. Niedaleko nas była malutka plaża. Od razu rozpoznałam ciemną sylwetkę wózka Finna i Hope. Klęczała przed nim i coś mówiła, cicho, nic nie słyszałam. Trzymała jedną dłoń na jego ręce, a drugą na jego twarzy...

Zwykły gest, prawda?

Zwykły przyjacielski gest?

Nie mogłam się okłamywać. Oczy i serce, ściskając się boleśnie, mówiły coś innego. Nie mogłam nabrać tchu.

Nigdy mnie tak nie dotykała, mimo że znałyśmy się całe lata.

Nigdy nie nachylała się nade mną, nawet kiedy siedziałam.

Nigdy nie dotykała mnie z taką czułością jak chłopca na wózku, którego poznała kilka godzin temu.

Nigdy nie mogłam jej dotknąć w taki sposób jak chciałam.

Nigdy nie mogłam powiedzieć tych słów, które cisnęły mi się na usta.

Jestem kimś niewartym jej uwagi. Kimś, kto zawsze stał przy jej boku, ale zawsze było mało. Pragnęłam więcej i więcej, mimo że jesteśmy kobietami. To zakazany owoc, którego pragnęłam jak niczego na tym świecie. Myślałam, że los wynagrodził mi takich rodziców, stawiając na mojej drodze Hope, ale Bóg ze mnie znowu zadrwił, skazując na większe cierpienie. Na taki ból, że nie mogłam przez niego oddychać. Że nie mogłam oderwać od tego widoku spojrzenia, zdając sobie sprawę, że nigdy nie byłam i nie będę na miejscu Finna.

Zgięłam się, czując nagłe mdłości. Czemu chciało mi się wymiotować? Bo byłam kim byłam? Żałosną lesbijką, zakochaną w najlepszej przyjaciółce? Ohyda. Paskudna osoba... Najgorsza jaką znałam.

— Jordan? Wszystko okay? Jordan? — zapytał spanikowany Keller. Położył mi rękę na plecach. — Co ci jest?

Zagryzłam wargi. Położyłam dłonie na kolanach i skłamałam:

— Przepraszam, dostałam skurczu... Chyba przesadziłam na treningu.

— Jezusie, Jordan. Chodź, usiądź... Przynieść ci coś do picia?

— Idźmy stąd, proszę — wyszeptałam. Nie zniosę tego widoku...

— Nie sądzę, żebyś dała radę iść...

— Dam. Zaprowadź mnie gdzieś. Gdziekolwiek. Błagam.

Kiedy się wyprostowałam, spojrzał na mnie wystraszonym wzrokiem. Boże, gdyby wiedział o mojej miłości... ohydna lesba. Ohydna osoba. Ohydna...

Byłam zepsuta. Zepsuta w środku. Gdyby ktoś mnie otworzył, zobaczyłby najgorszy syf w życiu. Same najgorsze rzeczy, na widok których chce się wymiotować. Dlaczego tego nikt nie widział? Miałam ochotę zedrzeć z siebie skórę, pozbyć się tego... wszystkiego. Chciałabym znowu się urodzić jako ktoś normalny aż do bólu i nigdy nie spotkać Hope na swojej drodze.

Zaprowadził mnie kawałek dalej, ale na tyle daleko, że nie widzieliśmy ani Hope ani Finna. Usiedliśmy na skraju lasu i oglądaliśmy lekko falujące taflę jeziora. Było tak spokojnie... Muzyka delikatnie docierała do naszych uszu wraz z okrzykami radości i śmiechem. Odprężyłam się lekko, nawet nie wiedziałam dlaczego. Podkuliłam nogi i wzięłam kolana pod brodę, oplatając je ramionami. Chciałabym, żeby Hope widziała to samo co ja, siedziała obok i szkicowała. Nie musiała mówić. Po prostu wystarczyłby mi jej widok, tuż obok mnie. Nie musiałaby mnie dotykać. Sama jej obecność zsunęłaby mi z barków ten ogromny ciężar odmieńca. Wiedziałam, że to co czułam do niej, to zauroczenie. To miłość. Uczucie tak głębokie, że go nie rozumiałam i nie obejmowałam rozumem. Coś, czego nie umiałam opisać. Mimo że nie odwzajemniała tego, przy niej moje problemy wydawały się malutkie i nieważne. Czy tak nie czuło się przy swojej drugiej połówce?

— Wiesz czemu przydzielono mnie do Finna? — zapytał nagle Keller, wyrywając mnie z zamyślenia.

— Dlaczego?

— Bo mam niepełnosprawnego brata. Ma na imię Emil. To słodki maluch, ma zaledwie siedem lat. Jeździ na wózku od... od zawsze. Ma tak ogromną wadę kręgosłupa od urodzenia, że nigdy nie mógł stanąć na własnych stopach. Nie chcę cię zanudzać szczegółami, bo to niewesoła historia i zepsuję nastrój.

— To musi być naprawdę słodki maluch — stwierdziłam, wpatrując się w piękny blask księżyca na lustrze jeziora.

— Tak... Chyba czujemy coś podobnego, co?

— Ty i Emil, a ja i...?

— Hope.

Wzdrygnęłam się i od razu starałam się to ukryć, zmieniając pozycję. Wyciągnęłam nogi przed siebie i oparłam dłonie na chłodnej ziemi.

— Wątpię. Emil, to twój brat i...

Nagle poczułam jego dłoń na mojej. Ciepłe, szorstkie palce zacisnęły się delikatnie na moich. Nie zabrałam ręki, sama nie wiem dlaczego. Ten gest wydawał się pocieszeniem albo czymś podobnym. Czymś... Ciepłym. Czymś, czego potrzebowałam. Nawet kiedy na niego spojrzałam, uśmiechając się lekko, nawet kiedy położył drugą dłoń na moim policzku, nie odsunęłam się. Rozkoszowałam się tym dotykiem, tym miłym uczuciem wewnątrz... Zamknęłam oczy, bo i tak zbyt wiele bym nie zauważyła, bo księżyc schował się za chmurami, a nas osłaniały drzewa. Jego ruch zagłuszyły radosne okrzyki z imprezy Scotta. Miałam właśnie otworzyć usta i zaproponować, żebyśmy zbierali się do środka, bo na pewno zmarzł.

Nie wiem, kiedy jego wargi znalazły się na moich. Nie ruszyłam się. To już nie pierwszy raz, gdy całowałam się z chłopcem, ale pierwszy raz w taki sposób. To coś delikatnego, coś pełnego obietnic, które odtrąciłam, mimo że nie odepchnęłam go. Trwaliśmy ze złączonymi ustami, nie czując zupełnie nic. Zwykły gest, który nie miał znaczenia. Coś, co chłopcy robili dziewczynom. Coś, co ja miałam ochotę zrobić z kimś innym...

Mimo że nie otworzył mi ust, nie oddałam pocałunku, przysunął się, przekrzywiając lekko głowę. Nie wiem, dlaczego poszłam w jego ślady i przybliżyłam się. I zrobił coś, co przywróciło obraz Hope i Finna pod moje powieki.

Położył dłoń na moim policzku. Miły, delikatny gest, który doprowadził mnie do krawędzi, który rozsypał mnie na tysiące, miliony kawałeczków. Chwyciłam się jego podkoszulka, odrywając usta od jego warg, opierając czoło o jego umięśnione ramię.

Pachniał papierosami, alkoholem i moim domem.

Pierwszy raz od lat pozwoliłam sobie na łzy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top