Rozdział 4. Finn
Stół był starszy niż Ashley. Duży, okrągły, o zdobionych drewnianych nogach, ciężki jak cholera, nigdzie nigdy nie pasował. Jednak mieliśmy go od zawsze. To po prostu ta część domu, która nawet za sto lat, by nie uległa zmianie. Z Theresą pamiętałem, jak rodzice przywieźli go ze sklepu, szczęśliwi, bo to pierwszy mebel, o który się nie pokłócili. A to całkiem spory wyczyn, znając ich charaktery. Oboje wybuchowi, nakręcali się do kolejnej ostrej wymiany zdań. Ku naszemu zaskoczeniu weszli do domu zadowoleni, trzymając się za ręce. Wnosili go po częściach, a następnie ojciec usiadł na podłodze, rozkładając instrukcję i narzędzia wokół siebie. Przeklinał, składając stół. Mama go upominała, mimo tego trochę się z Theresą nasłuchaliśmy. Następnie stanął na honorowym miejscu, w kuchni, gdzie jadaliśmy codziennie razem. I tak było, dopóki nie wylądowałem na wózku. W nowym domu stał w salonie, bez dwóch krzeseł. Ktoś specjalnie skrócił nogi, żebym dosięgał. Mimo że nie jadaliśmy razem wszystkich posiłków, mama by nas zabiła, gdybyśmy nie pojawili się całą rodziną na obiedzie.
— Jak w nowej szkole? — zapytała, nakładając mi na talerz spaghetti z pokrojonymi parówkami. Prosta, szybka potrawa. Idealna. Zawsze ją robiła, gdy musiała zostać dłużej w pracy.
— Dobrze — odpowiedziała Ashley. Wzięła sztuce i mi je podała. Podziękowałem skinieniem głowy.
— Coś ciekawego się wydarzyło?
— Dopiero poznajemy nowe osoby, mamo. I gadaliśmy z Kellerem.
— To ten blondyn? — dopytała Theresa, nabijając kawałek parówki na widelec. — Co wygląda jak surfer?
— Ta, ten.
Stół zajął znowu centralne miejsce, ale w salonie, bo to największe pomieszczenie w domu. Całkiem ładne i mieściło nas wszystkich, kanapę o wytartym kiedyś czerwonym obiciu, biblioteczkę wypełnioną po brzegi książkami i różnymi bibelotami, niską szafeczkę z telewizorem i fotele. Miejsca wciąż było na tyle, żebym mógł bez problemu przemieszczać się wózkiem. Na tapecie w róże wciąż tkwiły moje pierwsze próby jazdy na tej bestii.
— Jest miły — mruknąłem, biorąc pełno makaronu z sosem do ust. — Ma po mnie przyjechać o siódmej.
Mama spojrzała się na mnie, zadając nieme pytanie.
— Mamy jechać na domówkę.
Wszyscy na mnie popatrzyli z wyraźnym szokiem wypisanym na twarzach. Wiedziałem, o co im chodziło. Od wypadku nigdy nigdzie nie wychodziłem, chyba że ktoś z rodziny mnie do tego zmusił. Ogółem nawet kiedy mogłem się poruszać na własnych nogach, nie spotykałem się ze zbyt wieloma osobami. Po prostu nie przepadałem za ludźmi. Jeśli miałem wybór, zostawałem w domu.
Starałem się udawać, że na mnie to nie zrobiło wrażenia, mimo że w środku cały się trząsłem. Mnóstwo obcych osób. Wszyscy zapewne mieli choć przez chwilę na mnie popatrzeć. Taki mój los. Do końca życia. Nieświadomie dotknąłem kikuta nogi i rozmasowałem twardawą skórę. Czasem wciąż miałem odruch, by podrapać się po kolanie, łydce, ale ich tam już nie było. Zostało jedynie udo.
— Jaką domówkę? — zapytała Theresa najmniej wstrząśnięta informacją. Spokojnie jadła dalej.
— Z tymi dziewczynami z dzisiaj? — dopytała Ashley.
— Jakimi dziewczynami? — zainteresowała się mama.
— Poznaliśmy dzisiaj dziewczyny. Miłe. Dwie. Hope i Jordan — wytłumaczyła młodsza siostra.
— Jordan to dziewczyna?
— Tak. Cholernie wysoka, szczupła. Wygląda jakby ciągle uprawiała jakiś sport.
— Słownictwo.
— Przepraszam.
— I co z nimi? Jak je poznaliście? Finn?
Wzruszyłem ramionami, kontynuując posiłek. Theresa obserwowała wymianę zdań. Notując w pamięci.
— Nie mogłam sobie poradzić, by wprowadzić Finna do środka. Wszyscy się na nas gapili, ale dwie dziewczyny nam pomogły. Taka blondynka i brunetka. Blondynka to Hope, a brunetka Jordan. Przyjaźnią się, to widać. Były pewne, hmm, przeszkody. Chwyciły wózek i przeniosły. Później wzięły plan i odprowadziły Finna pod klasę, bo ja miałam na górze. Są miłe, mamo.
Miłe? Hope tak, ale co do Jordan miałem mieszane uczucia.
— Ciebie zaprosiły, Ashley?
— Nie. Ale i tak bym nie poszła. Zbyt... Tłoczno.
Jedliśmy chwilę w milczeniu, mimo że wiedzieliśmy wszyscy, że mamę rozpierała duma. Była szczęśliwa i zapewne miała jeszcze milion pytań na temat dziewczyn. Zacząłem żałować, że uległem Kellerowi. Po powrocie będzie gorzej niż na domówce. Ciągłe pytania, chęć odpowiedzi... A co ja miałem odpowiedzieć? Miałem zamiar po prostu tam być, egzystować, bytować, nic więcej. Po prostu popatrzeć jakby mogło wyglądać moje życie, gdyby nie wózek. To dołująca wizja, ale w pewnym stopniu mnie uspokajała. Dlaczego? Sam tego nie rozumiałem. Może dlatego, że miałem szansę choć przez moment, kilka minut, przestać myśleć na temat mojej inności? Może dlatego, że miałem przestać widzieć ból w oczach mamy, gdy widziała puste miejsce przy stole? Może dlatego, że to przeze mnie rozpadła się rodzina i wciąż czułem nienawiść do ojca, samego siebie i całej tej rodziny? Chciałem choć przez chwilę pozbyć się tych emocji. Wytłumić je. Po prostu... być.
Nie zauważyłem, kiedy nastała szósta. Wykręciłem do swojego pokoju na parterze i zamknąłem drzwi. Nic się nie zmieniło od tych dni, gdy krzyczałem w pustkę. Wciąż miałem własną toaletę, ale z zamontowaną poziomą rurą, żebym mógł załatwiać swoje potrzeby bez pomocy nikogo. Kąpiel, to co innego. Mikroskopijna kabina z krzesełkiem. Mama przychodziła, opierałem się jej na ramieniu i pomagała pokonać ten mały dystans do krzesełka pod prysznic. Czekała na moim łóżku na znak i wchodziła, by pomóc mi usiąść na wózku. Jednak tym razem nie potrzebowałem pomocy. Miałem system ubierania się, a nie musiałem zmieniać spodni. Tyle wygrać! Podjechałem do szafki z koszulkami i wyjąłem kilka. Zdecydowałem się na czarną z logo najnowszej płyty Jacksona z zombie. Mama zrobiła mi ten prezent, bo był popularny wśród młodzieży. Użyłem perfum i dezodorantu. Założyłem koszulkę. Przed nisko ustawionym lusterkiem, ułożyłem włosy, starając się choć trochę odsłonić twarz, jednak same ustawiały się w taki sposób, że ją zakrywały. Umyłem zęby i wylądowałem w salonie, bo wciąż miałem pół godziny do przyjazdu Kellera.
— Jestem z ciebie dumna, Finn — powiedziała mama ze łzami w oczach.
— Hmm? — Spojrzałem na nią.
— To duży krok, synku. Cieszę się, że chcesz poznać rówieśników.
— Keller mnie namówił — przyznałem szczerze. — Ja miałem średnio ochotę, ale... cóż, mówił, że Jordan się nie odmawia.
— To ona cię zapytała?
Usiadła na kanapie i chwyciła mnie za rękę. Jej dłoń była mokra, zapewne zmywała po obiedzie. Dopiero z tak bliska dostrzegłem siwe kosmyki, tuż nad czołem. Miała ciemne włosy, jak ja. Jak mogłem tego nie zauważyć wcześniej? Jeszcze te zmarszczki, zmęczenie w oczach... Ścisnąłem jej palce, czując nagłą czułość do niej.
— Nie, mamo. Hope.
— Mam nadzieje kiedyś ją poznać, jeśli się zaprzyjaźnicie. Cieszę się, że wam pomogły. To muszą być dobre dziewczynki.
— Też tak myślę. Keller też jest spoko.
— To prawda.
Jak na zawołanie, mimo wczesnej pory, ktoś zaparkował nam pod domem, a po chwili pukanie do drzwi. Mama puściła moją dłoń i poszła otworzyć. Poprawiłem jeszcze raz kosmyki i koszulkę. Chłopak pokazał się w wejściu z zaczesanymi do tyłu włosami, rozpiętą czerwoną koszulą w kratę, pod którą miał biały podkoszulek, pokazujący szczupłą, umięśnioną sylwetkę, wytartymi dżinsami oraz czerwonymi trampkami. Wyglądał niechlujnie, mimo że mogłem się założyć, że szykował się dłużej ode mnie. Na twarzy wyrósł mu ogromny, szczery uśmiech. Zasalutował.
— Dzień dobry, pani! Przyjechałem po naszego księcia z rumakiem na kółkach! — zawołał Keller jak żołnierz.
— Książę jest już gotowy — zaśmiała się mama. — Miło cię widzieć. Dziękuję, że zajmujesz się Finnem.
— Trzeba się zajmować przyjaciółmi, proszę pani.
— Ta... dzięki — mruknąłem, popychając koła, by znaleźć się przy drzwiach. Przywitałem się z nim piątką. Mama podała mi kurtkę i pomogła założyć.
— Wózek schowamy do bagażnika, co? — zaproponował Keller, idąc do samochodu. — Będzie wygodniej. Składa się, prawda? Choć trochę?
— Tak.
Zdziwiłem się widząc kopię niskiego auta mamy z długą maską. Nie znałem się na samochodach, ale ten wyglądał jednak na starsze. Różnił je także kolor, my mieliśmy zielony, a Keller czerwony.
Pomogli mi wsiąść na przednie siedzenie auta i zapiąć pasy. Keller, pogwizdując, usiadł na miejscu kierowcy i włączył silnik. Zawarczał. Uśmiechnął się do mojej mamy.
Czułem się przytłoczony tym wszystkim, a nic się jeszcze nie wydarzyło. Chciałem wysiąść i doczołgać się do domu, zamknąć się w pokoju. Mogłem nawet czytać "Romeo i Julię" po raz tysięczny, mimo że jej nienawidziłem. Zdałem sobie sprawę z wagi tej decyzji. To ogromny krok, bym znowu zaczął się socjalizować, choć spędzać minimum czasu z ludźmi, którzy nie byli rodziną. To coś nowego i... strasznego.
Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że ta decyzja nie miała wpływu tylko na mnie.
— Przywieź mi go przed północą, proszę — odezwała się mama, nachylając do okna.
— Oczywiście!
I ruszyliśmy do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło.
***
Droga do mojego "początku" była, o dziwo, strasznie krótka. Kilka zakrętów, kilka małych osiedli domków jednorodzinnych, kilka budynków typu bliźniak, mnóstwo ogrodów z kwiatami, warzywami. Zacząłem rozmyślać nad tym, dlaczego mama nie poszła w ich ślady. Zapewne przeze mnie i pracę. Nie miała zbyt dużo czasu, bo musiała zająć się nami, zarabiać na dom i jeszcze znosić moje humory, których sam nie rozumiałem, a taka rozrywka na pewno pochłaniała dużo czasu. Poczułem się winny, ale zepchnąłem szybko to nieprzyjemne uczucie. To nie była moja wina, że trafiłem na wózek.
Po uliczkach nie kręciło się zbyt wielu ludzi, zapewne, sądząc po zapalonych światłach w budynkach, spędzali czas z rodziną albo zajmowali się sobą. Tłoczniej zaczęło się robić dopiero przy terenie domówki. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to jezioro prześwitujący przez ścianę lasu. Podskakiwaliśmy na swoich siedzeniach przez nierówną drogę. Trzymałem się deski rozdzielczej, mimo że pasy nie dały mi tak wysoko podskoczyć, by uderzyć głową w dach. Keller śmiał się, starając zapanować nad samochodem. Zakręcił i zobaczyłem wycięty kawał drzew, a pośrodku stał drewniany dom o dwóch piętrach. Przez nim stała masa samochodów, z których wychodziła masa nastolatków. Nawet przez szybę słyszałem dudnienie muzyki. Ściśnięty żołądek oraz serce podskakiwały w rytm mocnego basu. Nie mogłem oderwać wzroku dymu buchającego z komina. Dopiero głos kierowcy wyrwał mnie z zamyślenia.
— Zaparkować gdzieś z tyłu czy z przodu?
Na sercu zrobiło mi się trochę lżej, sam nie rozumiałem dlaczego. Może dlatego, że zapytał mnie o zdanie? Może dlatego, że liczył się z moimi uczuciami? Nie wiedziałem.
— Z tyłu.
I tak zrobił. Wymanewrował i znaleźliśmy się pomiędzy innymi autami, ale na tyle daleko, żeby bez najmniejszego problemu postawić wózek i pomóc mi na niego wejść. Bez najmniejszego wysiłku pomógł mi wstać, złapać równowagę na jednej nodze i usiąść. Zamknął samochód i zaczął nas prowadzić do wejścia domu.
Sądziłem, że "domówka" to małe spotkanie. Kilka koleżanek, kolegów, trochę piwa, gier, posłuchania muzyki i do domu. Wszystko się zmieniło na tym prowizorycznym parkingu. Mnóstwo par, mnóstwo przyjaciół, ogółem mnóstwo nieznanych mi osób. Przerażający widok, ale z drugiej strony zachwycający, bo byli na tyle zajęci sobą, że nie zwracali na mnie uwagi. Pili z papierowych lub plastikowych kubeczków, palili papierosy, a niektórzy trawkę. Niektórzy siedzieli na maskach aut i rozmawiali lub się całowali. Mógłbym napisać książkę, o tym, co ludzie tutaj robili. Robili to tak swobodnie, tak naturalnie wyglądali w swoim gronie, że nie mogłem się zmusić, by oderwać wzrok. Role się odwróciły. Stałem się obserwatorem, a nie obiektem obserwacji. I cholernie mi się to podobało.
— Nie jest źle, co stary? — zagadał mnie Keller.
— Miałeś rację — przyznałem z zachwytem, wykręcając głowę, by jeszcze popatrzeć. Czułem się jak dziecko w zoo.
Jeszcze bardziej się uradowałem, gdy dziewczyna, ładna farbowana brunetka ubrana w króciuteńkie dżinsy, na mnie spojrzała. Nie z obrzydzeniem, zaskoczeniem, smutkiem, pocieszeniem, szczęściem, że to ona jeździła na wózku... Po porostu spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Odwzajemniłem gest, a ta pomachała i ruszając w seksowny sposób biodrami, podeszła do grupy znajomych.
— Laseczka się do ciebie uśmiechnęła, cholerny farciarzu!
— Taa... — mruknąłem, czując wypieki na policzkach.
Minęliśmy prowizoryczny parking, kilka osób nam pomachało, a Keller do paru poszedł się przywitać i mnie przestawiał. Większość podawała mi rękę jakby nigdy nic, normalne zachowanie, a niektórzy chcieli uklęknąć przede mną. Wtedy chłopak śmiał się, że "Nie jest żadnym księciem! Rumaka ma, ale wtedy taki wieśniak jak ja, mógłby nim być". Śmiali się, a ja razem z nimi. Obiecywał, że później ich złapie i prowadził mnie do domu, opowiadając anegdotki o dopiero co spotkanych osobach. Bez problemu poradził sobie z progiem i wepchnął mnie do środka. Dopiero tam poczułem moc tych głośników. W środku wszystko mi podskakiwało, a głowa sama kiwała się w rytm muzyki. O dziwo nie było tam tak tłoczno. Mogłem bez problemu manewrować wózkiem. Ktoś z jego znajomych wepchnął nam do ręki papierowe kubeczki z piwem. Nawet nie pomyślałem i wziąłem łyka. Nigdy nie piłem, ale wiedziałem, że z tym alkoholem się nie polubimy.
Pierwszym pomieszczeniem do jakiego trafiliśmy był ogromny salon o drewnianych ścianach, a tuż obok kuchnia oddzielona jedynie długim stołem barowym, na tyle niskim, że mogłem na nim spokojnie jeść. O dziwo nie stało tam dużo ludzi. Siedzieli na kanapach, popijając różne napoje. Nikt nie palił. Mogłem na spokojnie się przemieszczać między nowoczesnymi meblami. Dwie kanapy i kilka foteli obite zapewne naturalną, czarną skórą wyglądały na okropnie drogie. Nowy kolorowy telewizor na drewnianej szafce nadawał jakiś program, ale muzyka grała na tyle głośno, że nic nie słyszałem. Ogromne schody prowadziły na górę, zapewne do kolejnych, wielkich sypialni. W głębi korytarza ukrywały się kolejne drzwi. To wszystko mnie przytłoczyło i równocześnie zabrało z serca nieznośny ciężar.
Keller przysunął wózek do kanapy, gdzie siedziało kilka par. Wszyscy uśmiechnęli się na jego widok. Chłopcy mocniej objęli swoje dziewczyny. I znowu komitet powitalny. Kolejne imiona do zapamiętania, które od razu wyleciały mi z głowy.
— Możesz pić piwo? — zapytał mnie Keller, gdy odjechaliśmy trochę dalej, na tyle, że nikt inny nie mógł nas usłyszeć.
— Czemu miałbym nie móc?
— Nie wiem... Leki?
Szczerze miał rację. Brałem mnóstwo tabletek, które mama zostawiała na szafce nocnej w pojemniczkach, żebym nie zapomniał ich brać. Jednak czy kilka piw miały na nie jakiś wpływ? Wziąłem je dawno temu, rano. Boże, wydawało się, że poranek był wieki temu...
— Nie powinno mi zaszkodzić — stwierdziłem po chwili myślenia.
— Ale nie przesadź, stary.
— Nie mam zamiaru.
I tyle z zakazów.
Zacząłem się rozglądać po twarzach otaczających nas ludzi, szukając w tym tłumie Hope i Jordan. W końcu to one mnie zaprosiły. Jednak nigdzie nie widziałem nawet choćby podobnej dziewczyny do Jordan. Wysokiej jak chłopak i szczupłej, a obok niej niższej, grubszej postaci o blond włosach. Cholera, po co miałbym je w ogóle chcieć znaleźć? Nie miałem tematu, by z nimi pogadać. To tylko postacie, które zapewne po domówce znikną z mojego życia.
— Hej, Keller — przywitała się z nim jakaś dziewczyna. Nawet nie zdążyłem zobaczyć jej twarzy, jedynie tlenione włosy sięgające pasa i hipisowskie ubrania. Nachyliła się i buchnęła mu dymem w twarz. Trawka. Chłopak nachylił się nad nią i uśmiechnął szczerze, szeroko jak nigdy.
— Cześć, mała. Jak ci się impreza podoba?
Dlaczego szczypią mnie policzki?
— Chodź na górę — zaproponowała mu, kołysząc wolno biodrami w obcisłych spodniach w odpowiednich miejscach.
— Ale zajmuję się...
— Idź — powiedziałem bezgłośnie, odwracając się w jego stronę. Wskazałem w stronę stołu barowego. Powiedział bezgłośne "dziękuję" i poleciał na górę, chichocząc jak mała dziewczynka.
Wykręciłem i pojechałem do stołu barowego.
Znowu byłem sam, otoczony wpatrującymi się we mnie zaciekawionymi spojrzeniami.
Może złamię zakaz...?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top