Rozdział 36. Jordan

Hope umarła.

Wiedziałam o tym, zanim otworzyłam oczy. Po prostu coś we mnie, coś w środku wrzeszczało na całe gardło, że jej już nie było na tym okropnym świecie. Mimo że starałam się odsunąć od siebie tą okrutną myśl, chwytając się jakiejś niewidzialnej brzytwy, która mogła mnie uratować przed załamaniem się, straceniem gruntu pod nogami, wiedziałam, że to prawda. Świat wydawał się jakiś gorszy, mniej przyjazny dla wszystkich. Na dworze świeciło słońce, rośliny wychodziły z ziemi, pokazując całe swoje piękno, które miały do zaoferowania. Ludzie spacerowali malutkimi uliczkami z obojętnymi minami. Nic się nie zmieniło, patrząc na to wszystko, ale czułam, że straciliśmy coś bardzo cennego, coś o co zapomnieliśmy dbać, zajęci swoimi sprawami.

To Keller pierwszy mi powiedział o śmierci Hope. Dowiedział się tego w sklepie. Podsłuchał jakieś starsze panie i od razu przyleciał, powiedzieć mi złe wieści. Objął mnie, jakby się bojąc czegoś. A ja przyjęłam tę wiadomość ze spokojem. Skinęłam głową, podziękowałam za informację i tyle. Chyba nawet uśmiechnęłam się do Kellera, ale nie byłam pewna. Twarz bolała mnie tak, jakby ktoś ją szczypał, naciągał skórę, starając się coś zrobić z moją miną. Odwróciłam się na pięcie i poszłam do sypialni.

Nie byłam spięta, zrozpaczona, targana negatywnymi emocjami, nienawiścią do samej siebie. Spodziewałam się płaczu, wrzasku, łez, bo panicznie bałam się tego. Przerażała mnie sama myśl o śmierci Hope. A ja przyjęłam to ze spokojem, może wręcz z obojętnością, przyswajając informacje do siebie. Chyba nawet uśmiechnęłam się do Kellera, ale nie byłam pewna. Nie mogłam zwalić winy na leki, bo brałam jedynie tabletkę dziennie, to zbyt mało, żebym czuła się jak chodzący trup. Działały uspokajająco, ale nie na tyle. Więc dlaczego tak dziwnie się zachowywałam? Dlaczego nic nie czułam, mimo że wyrwano mi serce? Bo się tego spodziewałam? Przecież nienawidziłam siebie za to, że ją pocałowałam, mimo że mi to wybaczyła. A może wypłakałam ostatnie łzy na wizycie w szpitalu? Nie, to trwało zbyt krótko, żeby wszystko wykrzyczeć. A może, mimo że przyswoiłam tą nieznośną myśl, tak naprawdę nie przyjęłam jej do swojej świadomości?

Jordan, co z tobą jest nie tak? Powtarzałam sobie to pytanie, gdy położyłam się do łóżka, czując, że nie byłabym w stanie zrobić nawet najmniejszej czynności związanej z... Czymkolwiek. Po prostu. Mięśnie wydawały się zbyt słabe, głowa pusta, tak samo jak serce a powieki za ciężkie, by móc je unieść. Po prostu położyłam się z planem, by więcej nie wstać.

Czułam się winna. Czułam się okropnie, nie móc płakać za Hope. Wolałabym czuć wszystkie te negatywne emocje niż nie czuć nic. Obojętność, która odbijała się echem w moim ciele, wnętrznościach. Wciąż znajdowałam się w ciemnym tunelu, bez światła na końcu. Jednak coś się zmieniło. Nie bałam się. Po prostu usiadłam i czekałam na coś, co miało przyjść. Spodziewałam się, że śmierć Hope, to mój gwóźdź do trumny, coś co mnie złamie do końca. Jednak ta informacja, jak widać, nie zrobiła na mnie wrażenia. Zapewne nic w życiu już nie miało na mnie wywrzeć żadnego wpływu, wrażenia.

Równie dobrze mogłam się znaleźć gdzieś, byle gdzie, nawet w kosmosie. Obserwowałam swoje śpiące ciało z daleka. A może wcale nie spałam tylko leżałam, nie robiąc zupełnie nic? Nawet myślenie wydawało się zbyt ciężkie, trudne, by to zrobić. Myśl stawała się echem, które po chwili odbijania się od pustych, czarnych ścian, po prostu znikała, a ja zapominałam o niej, zapadając w kolejny krótki sen, który miał mi coś przynieść. Ale co takiego?

Po śmierci siostry czułam się okropnie, jakbym straciła grunt pod nogami, a ból pleców nie dał mi o tej strasznej sytuacji zapomnieć. Rozdrapywałam zagojone rany, strupy, by na chwilę zapomnieć o stracie, tylko skupić się na bólu fizycznym. Odruchowo sięgałam do łopatek, chcąc ponownie to zrobić, ale natrafiałam jedynie na blizny, które oszpecały moje ciało. Przypominałam sobie to uczucie, gdy wyczuwałam świeżą, ciepłą krew pod palcami, nie myśląc o konsekwencjach swoich głupich czynów. Prawie nieświadomie wbijałam paznokcie w swoje szramy, chcąc je rozdrapać, zadać sobie ból, jeszcze bardziej oszpecić swoje plecy, ale nie dawałam rady się przebić. Chyba dlatego wymyśliłam inną rzecz, mniej okrutną, ale równie nieprzyjemną. Kiedy leżałam przytomna na łóżku, a Kellera nie było w pobliżu, przegryzałam sobie skórki, paznokcie oraz skórę, zostawiając krwawą miazgę na palcach. Każdy ruch dłonią, chwytanie czegoś, sprawiało mi ból, ale pragnęłam więcej, starając się samą siebie ukarać. Pojawiały się bąble z ropą, bo nie czyściłam ran, a chłopak o nich nie wiedział. Kiedy zaczynały się goić albo choć trochę mniej szczypać, przegryzałam nową tkankę i tak w kółko.

Keller przychodził do mnie co jakąś godzinę, chyba. Przynosił jedzenie, picie, starał się mnie zmusić do jedzenia. Był szczęśliwy, gdy miałam pewne chwile, kiedy nie mogłam się oprzeć tym pysznościom, jednak często pokazując mi dokładkę, czułam się chora, chciało mi się wymiotować. Wycofywał się, a ja wtedy ponownie szłam spać. I tak w kółko aż zatraciłam się w czasie. Nie wiedziałam czy był ranek, wieczór czy południe. To nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Noc nie rozróżniałam ciemnością, tylko tym, że spaliśmy w jednym łóżku. Pytał, czy czegoś potrzebowałam, uprzedzał mnie o każdym wyjściu, nawet gdy szedł tylko do toalety. Sklep odwiedził raz, gdy spałam. Zrobił zapasów jak na wojnę i chyba domyślałam się dlaczego.

Starałam się siebie nakłonić do płaczu, ale nie mogłam. Chyba miałam zbyt mało zakończeń nerwowych, byłam zbyt głupia, by poczuć cierpienie związane ze śmiercią Hope. Spędziłyśmy razem najlepsze lata życia, będąc najlepszymi przyjaciółkami. Chroniłam ją, spędzałyśmy każdą wolną chwilę razem, pozwalając swojemu sercu się w niej zakochać. Oddałabym za nią wszystko, nawet swoje pierworodne dziecko, Kellera, a tym bardziej Finna. Więc dlaczego nie mogłam się rozpłakać? Dlaczego nie mogłam uronić kilku łez? Nie znalazłam żadnego argumentu, wyjaśnienia oprócz tego, że byłam po prostu zepsuta albo zbyt głupia, by to zrozumieć.

Człowiek może być zepsuty, prawda?

Może miałam się kiedyś naprawić, a moją deską ratunku, na popłakanie się, pokazanie emocji, był pogrzeb mojej najlepszej przyjaciółki, na który nie mogłam iść. Ale nawet ta myśl nie wywołała żadnych emocji, tylko nagłe zmęczenie.

Słowa swojego ojca przypomniałam sobie nagle. Nie myślałam ani o nim, ani o mamie, a tym bardziej o miejscu, w którym mnie wychowywali i może kiedyś kochali. Po prostu te wspomnienie pojawiło się bez żadnej zapowiedzi w mojej głowie. Byłam młodsza o zaledwie kilka lat. Siedziałam z tatą w różowym pokoju, który miał należeć do mojej jeszcze nienarodzonej siostry. Kobieta w ciąży odpoczywała w swojej sypialni, mając nogi w górze, bo kostki spuchły jej na tyle, że ledwo mogła założyć spodnie, a o butach wolała nie wspominać. My zajęliśmy się meblami dla młodej. Coś w łóżeczku nie pasowało, chyba brakowało jakiejś części, nie pamiętałam. Jednak wtedy powiedział to, co sobie przypomniałam:

— Nie ma takiej rzeczy na świecie, której nie da się naprawić taśmą klejącą.

I pokazał mi to na zepsutym meblu. A ja mu uwierzyłam.

Czy serce, które powinno coś odczuwać, da się naprawić taśmą klejącą? Czy da się coś z nim zrobić, czy jedynie zostawić, bo pompowało krew? Jednak tego nie potrzebowałam, bo nie czułam dalszej chęci egzystencji na tym świecie. Życie po prostu chyba mnie zawiodło, starało zniszczyć, stawiając co rusz jakąś przeszkodę do pokonania. Na początku, naprawdę, starałam się przetrwać to wszystko, mając uśmiech na ustach. Wierzyłam, że nie było takiej rzeczy na Ziemi, która mogłaby mnie zniszczyć, a każde wydarzenie miałam przetrwać z uśmiechem na twarzy. Myślałam tak do niedawna, więc co się zmieniło? Przestałam w to wierzyć nawet przed śmiercią Hope. Co takiego się stało, że zmieniłam zdanie? Co takiego mnie odmieniło? Co takiego...?

Co by musiało się wydarzyć, żebym zaczęła coś czuć? Co takiego musiałbym zrobić, żeby poczuć żal, tęsknotę za czymkolwiek, za kimkolwiek?

Nie wiedziałam, czy Keller zauważył mój stan zdrowia psychicznego, czy nie. Nie obchodziło mnie to. Zamknęłam się w sobie, niezdolna do czegokolwiek. Kiedy musiałam się ubrać, by pójść na cmentarz, gdzie leżała Hope, moje ręce, nogi wydawały się być zrobione z ołowiu. Nie miałam chęci zobaczyć mogiły, a tym bardziej uświadomić sobie, że ona naprawdę umarła i nie leżała w szpitalnym łóżku, pozbawiona przytomności. A jeszcze lepiej, by było, gdyby lekarze się pomylili i ona tak naprawdę żyła. Ale mimo że nie widziałam grobu, wiedziałam, że to zwykłe złudzenie, że tak naprawdę umarła, a ja nie mogłam nic z tym zrobić, nawet pójść na pogrzeb przez jej rodziców. Nie obchodziło mnie to, bo nie wiedziałam nawet o której miała być ceremonia. Nikt mi nic nie powiedział, a Keller nic nie usłyszał. Musiałam pogodzić się z myślą, że jedyne na co mogłam liczyć, to na szczęście, które pozwoliłoby mi odwiedzić świeży grób bez świadków, jedynie ze wspierającym Kellerem.

Jakimś cudem wpakował mnie do samochodu i poprowadził nas na cmentarz. Nie pamiętałam w co się ubraliśmy ani jaka była pogoda. Chyba słoneczna? Albo nie za zimna? Inaczej zapadłaby mi w pamięć, prawda? Trzymał mnie za rękę, ciągnąc za sobą do górki ziemi z wbitym krzyżem. Obróciłam głowę, przyglądając się temu. Srebrna tabliczka z imieniem i nazwiskiem była przekrzywiona oraz ukryta pod wiązankami kwiatów. Niektóre miały wstęgi z durnymi napisani, które, chyba im się wydawało, mogła przeczytać Hope. Jak? Miała wyjść i podziwiać rośliny? Co miała zrobić? Jak miała im za nie podziękować? Jak...?

Hope nie chodziła do kościoła. Nie wierzyła w Boga. Oczywiście, myślała, że ktoś musiał stworzyć świat, ale nie ufała, że to Bóg. Twierdziła, że zabierał zbyt wiele młodych osób, których życie dopiero się rozpoczęło, by móc o Nim myśleć jak o Stworzycielu. Wolała buddyzm, bardziej do niej przemawiał. Miała nadzieje, że krąg życia istnieje i że jej dobre uczynki będą nagradzane w nowym wcieleniu.

— Nie wiemy jak wygląda śmierć — powiedziała któregoś razu, gdy leżałyśmy razem na łóżku, w jej pokoju. Obejmowałam ją, a głowę trzymała na mojej ręce jak na poduszce.

— I chyba to jest najbardziej przerażające — przyznałam jej rację.

— Nie. Sam akt umierania nie wydaje się być straszny, szczególnie, gdy człowiek wie, co nadchodzi.

— Skąd to wiesz?

— Wyobraź sobie. — Odsunęła się ode mnie i usiadła w siadzie skrzyżnym. Podczas mówienia, żywo gestykulowała. Poczułam się... Pusta, gdy nie miałam jej w ramionach. — To pewnie jak zapadanie w sen. Odchodzisz. Tracisz kontakt z rzeczywistością. Oczy ci się zamykają, serce coraz wolniej bije, a oddychanie wydaje się zbyt ciężkie, a myśli zamazują się, znikają z głowy. Brzmi znajomo?

— Tak — przyznałam po krótkiej chwili zastanowienia się. Założyłam nogę na nogę, a ręce za głowę i przyglądałam się jej z obojętną miną, mimo że czułam tam wiele.

— To nic strasznego, prawda? Szczególnie, że Śmierć traktuje wszystkich równo, nie patrząc, czy byłeś biedny, bogaty, czy cię kochali, czy nienawidzili. Po prostu cię zabiera. Bardziej przeraża mnie to, co jest po tym. Ciemność? Reinkarnacja? A może stajesz się duchem?

Potrząsnęłam głową, rozbawiona tą wymianą zdań oraz jej dziwnymi wyobrażeniami. Ale mówiła to z takim przekonaniem, zaangażowaniem, że nie miałam serca się z nią nie zgodzić albo przerwać. Dlatego przytakiwałam w dobrych miejscach, mruczałam cicho „aha", „mhm". Wydawała się zachwycona.

— Boję się ciemności — przyznała po chwili milczenia. Wpatrywała się we mnie swoimi pięknymi, zielonymi oczami z brązowymi plamkami. Wydawała się całkowicie poważna.

— Czemu akurat tego?

— Bo skoro jest ciemność oznacza nicość. Dosłownie. Zasypiasz i nic więcej się nie dzieje. Po prostu przestajesz istnieć. Nie wiesz nic. Nie wiesz jak twoi rodzice, znajomi, przyjaciele sobie radzą, nie możesz ich odwiedzić jako duch. Nie masz kolejnego życia, które możesz wykorzystać. Nie ma ani Piekła ani Nieba. Jest ciemność i tylko to. Znikasz i nic z tym nie możesz zrobić. Dlatego podoba mi się reinkarnacja.

— Na czym to dokładnie polega?

— Umierasz i dostajesz nowe wcielenie.

— Jakie wcielenie?

— To zależy od twoich poprzednich żyć. Jeśli dobrze sobie radziłaś, jeśli nie krzywdziłaś innych albo w granicy normy, stajesz się człowiekiem. A jeśli źle, to możesz odrodzić się nawet jako komar.

Skrzywiłam się na myśl o tym, że miałabym stać się komarem.

— A jeśli będę dobrym komarem, to co wtedy się stanie? — zapytałam, szczerze zainteresowana.

— Nie wiem. Nie znam się na tyle na tym. Trzeba się zapytać buddysty. Ale mam nadzieję, że coś fajnego wtedy się dzieje — zaśmiała się, kładąc się obok mnie na łóżku. Objęłam ją, przysuwając się, by zanurzyć nos w jej włosach.

I jak, Hope? Co jest potem?

Czy tam, po śmierci, nadeszła ciemność? Nie, to niemożliwe. To po prostu nie do wyobrażenia, że tak wspaniała osoba miała po prostu zniknąć, pochłonięta przez czerń, nieświadoma niczego. Wolałam myśleć jak ty, Hope, że odrodziłaś się, że reinkarnacja to to, co na nas czekało. Jakiś bóg czy bóstwo czy inna osoba, rzecz, zwierzę, które miało osądzić nasze życie, decydując jako co mieliśmy się narodzić na nowo. A co jeśli spotkało cię Niebo? Co jeśli Bóg naprawdę istniał, a my byłyśmy zbyt młode, by zrozumieć Jego wielkość? Nie miałaś żadnych grzechów, oprócz całowania się z dziewczyną. Czy przyjął cię do Nieba? Jeśli tak, więcej się nie zobaczymy, bo lesbijki, geje, ćpuny, ci wszyscy, którzy nosili na sobie piętno AIDS, nie mieli wstępu do Królestwa Niebieskiego. Jednak nie boję się Piekła. Nie bałam się smoły, diabła, przypalania, cierpienia, bo nie wyobrażałam sobie większego bólu niż tutaj, na Ziemi. Co mogło mnie gorszego spotkać oprócz wieczności bez ciebie? Nic już mnie nie mogło złamać, bo twoja śmierć, która wciąż do mnie nie docierała, to zrobiła.

Uniosłam wzrok, nieświadoma, że przez całe swoje rozmyślania, wpatrywałam się w buty, mimo że moje oczy przez jakiś czas, skierowane były na wiązanki. Spojrzałam między kwiaty i dopiero wtedy dostrzegłam pewną rzecz, która wcześniej umknęła mojej uwadze. Sięgnęłam w głąb roślin, kalecząc sobie skórę kolcami róż oraz czymś, czego nie mogłam określić. Wyjęłam ramkę z czarno-białym zdjęciem. Od razu to rozpoznałam, bo to ja zrobiłam jej zdjęcie, gdy znalazłyśmy aparat. Wyszłyśmy na dwór, zaczęło wiać. Śmiała się, poprawiając włos, a ja kazałam się jej ładnie ustawić. Wyszła... Pięknie. Mimo tego w oczach dostrzegłam niewyjaśniony smutek. A może to tylko moje przewidzenia, bo chciałam, żeby to okazało się prawdą? Że wiedziała o mojej miłości? I po prostu się bała powiedzieć mi prawdę. Jednak, czy by to cokolwiek zmieniło? Czy gdyby odwzajemniała moje uczucia, nie umarłaby? Spełniłybyśmy swoje marzenia, by razem chodzić na wystawy, mieszkać obok siebie albo w jednym domu i wychowywać dzieci, które tak bardzo pragnęła mieć?

Jeśli Bóg istniał, chciałabym zrozumieć Jego plan. Chciałabym poznać powód, dlaczego zabrał ode mnie Hope. Może ludzie z telewizji mieli rację? Może zabił ją, żeby mnie ukarać? Gdyby zabrałby mi kogoś innego, nie dbałabym o to, ale Hope to najcenniejsze, co dostałam w swoim nędznym życiu. Najlepsza... Dlaczego musiałeś ją stworzyć, stawić na mojej drodze, a później uśmiercić, raniąc jej rodziców? Nagła śmierć siostry była zbyt nudna i nie cierpiałam wystarczająco? To dlatego rodzice wpadli w alkoholizm? To dlatego dał mi nadzieje na lepsze dni, gdy kupili mi te cholerne łóżko, a następnie je zepsuli na tyle, że żadna taśma klejąca, by tego nie naprawiła? To tylko dlatego, że wolałam dziewczyny, a nie chłopców? Mogłam to zmienić, prawda? Mogłabym się zmusić do pokochania chłopaka. Mogłabym pokochać Kellera, postarać się zapomnieć o uczuciu do Hope, gdyby dał mi jasny znak, że właśnie tego chciał. W Kellerze łatwo się zakochać. Dałabym radę. Dałabym, gdyby tylko...

Zagryzłam wargę, wpatrując się w oczy na fotografii. Dlaczego użyli akurat tego zdjęcia, wiedząc, że ja je zrobiłam? Może zbyt dużo myślałam? Może dlatego, że im się podobało?

— Wyjedźmy stąd — szepnął nagle Keller. Stał tuż za mną, więc nie widziałam jego twarzy.

— Nie mam siły o tym rozmawiać — stwierdziłam, rozglądając się jak położyć fotografię, aby każdy mógł ją zobaczyć.

— Więc nie mów. Ja będę to robić. Powinniśmy wyjechać z tego przeklętego miasteczka, Jordan — powiedział pewnym głosem jak domokrążca, który próbował coś wcisnąć klientowi, mimo że tego nie potrzebował. — Nic nas tutaj nie trzyma. Rodzina ma nas gdzieś, nie mamy przyjaciół, tylko siebie, więc to dobry pomysł. Wynajęlibyśmy coś. Ty skończyłabyś szkołę, a ja znalazłbym jakąś pracę. Mamy pieniądze, by to zrobić. Możemy opuścić te wszystkie okropne wspomnienia...

— Mam opuścić Hope? — przerwałam mu nagle, mocniej ściskając ramkę w palcach.

— Zawsze przy niej byłaś i zawsze będziesz — ostrożnie dobierał słowa. — Jej to nie zrobi zbyt wielkiej różnicy, czy będziesz z nią czy...

— Hope mnie potrzebuje.

— Hope teraz nikogo nie potrzebuje.

Odwróciłam się do niego, marszcząc czoło. Chciałam rzucić w niego fotografią ze złości, ale szybko się powstrzymałam, przypominając sobie, kto był uwieczniony na zdjęciu.

— Jak możesz tak mówić? — oburzyłam się. — Sam mnie tutaj przyprowadziłeś, a teraz mówisz, że mnie nie potrzebuje? To czemu mnie tu przyprowadziłeś?

Chciałam czuć gniew. Pragnęłam łez, krzyku, wrzasku, wyzwisk, rzucania rzeczami, które wpadłyby nam w ręce, ale nie mogłam. Czułam tylko... Jakby powiew wściekłości. Moje ciało wiedziało, jak zareagować na to, ale serce nie dawało sobie wytłumaczyć, co ma czuć. Pustka wciąż dawała o sobie znać.

— Chciałem, żebyś odwiedziła grób przyjaciółki — wydusił z siebie cicho, prawie szeptem.

— Bo ona by tego chciała.

— Tak, to prawda — przyznał mi, wycofując się. Chciał mnie poprzeć, żebym zrozumiała, że nie stał po wrogiej stronie, tylko chciał mi pomóc. Ale ja tego nie rozumiałam. Chciałam żaru w sercu, a nie umiałam tego dokonać, mimo że dokładałam kolejnych bolesnych słów.

— Co Hope by myślała, gdybym przestała przychodzić?

— Gdybyś jej powiedziała, że wynosisz się z miasta, bo oskarżają cię o coś, czego nie zrobiłaś, wtedy... — przerwał nagle, wbijając wzrok w moją dłoń ściskającą ramkę.

— Wtedy co?

— Zrozumiałaby — dokończył pewnie, kierując spojrzenie ku moim oczom.

Żar zasyczał i zgasł.

Powróciła pustka.

Jego niebieskie oczy były jak kubeł zimnej, spokojnej wody.

— Keller, ja...

Wtedy zrobił coś niespodziewanego. Objął mnie, a moją twarz przycisnął do swojej szyi, chcąc dać mi wsparcie. Poczułam się bezpieczna, przez moment potrzebna, ale to szybko minęło. Nie mogłam się ruszyć, by odwzajemnić gest, dlatego patrzyłam na grób przyjaciółki, zwykłą górkę piasku, która została zasłonięta przez wiązanki, a ramka z danymi ukryta w zaroślach. To nie grób, to mogiła, mająca w sobie jedynie jedno ciało.

— Ja nie mogę jej zostawić — wypowiedziałam te słowa, które rozjaśniły mój umysł, który właśnie wymyślił, co trzeba było zrobić. A ja, o dziwo, się nie bałam tylko przyjęłam to ze spokojem. Dlatego odsunęłam się od niego i zmusiłam się do uśmiechu, wymyślając wymówkę: — Nie mogę już z tobą mieszkać.

— Dlaczego? — Jego oczy zrobiły się ogromne, a w nich dostrzegłam przerażanie albo coś podobnego. — Jordan, nie... Nie rób...

— Wszyscy oskarżają mnie o śmierć Hope, prawda? Słyszałeś o tym?

Nie odpowiedział, dlatego ciągnęłam:

— Nie chcę cię skazać na cierpienie. Rozumiesz to?

Pomału skinął głową, powstrzymując łzy.

— Ale mam kogoś, kogo mogę na to skazać. Moich rodziców. ~~

— Nie opowiadaj głupot! — krzyknął, odsuwając się ode mnie.

— Nie rozumiem o co ci chodzi, Keller — mruknęłam, układając ramkę wśród wiązanek w taki sposób, by każdy mógł zobaczyć zdjęcie bez problemu.

— Nie słyszałaś swojego ojca, gdy pojechaliśmy do twojego domu? Nie pamiętasz, dlaczego mu przywaliłem?

Skrzywiłam się na to wspomnienie, ale z drugiej strony chciało mi się śmiać. Przywalił mojemu tacie, bo chciał bronić moje dobre imię. Z drugiej strony zasłużyłam na obelgi, uśmiercając Hope. Wszystko co powiedział to prawda, mimo że Keller pragnął mi pokazać, że tak nie było.

— Pamiętam.

— Chcesz wrócić do domu, gdzie cię nie szanują? Gdzie obrażają cię za to, kim jesteś? — zaczął podnosić głoś, mówić coraz szybciej i mniej wyraźnie przez emocje, które nim szarpały. Ale przy ostatnim zdaniu, nagle się zasmucił: — Nie życzyłbym tego najgorszemu wrogowi, a co dopiero tobie, Jordan.

— Będąc z tobą w jednym domu, skazuję cię na nienawiść, Keller. Proszę, zrozum. Nie chcę, żeby wszyscy cię nienawidzili, bo mieszkasz z lesbijką...

Potrząsnął głową, nie chcąc mnie słuchać.

— To chory pomysł i nie popieram go. Rodzice będą cię poniżać na każdym kroku. Nikt tego długo nie zniesie. Chcę, żebyś mieszkała ze mną...

Chwyciłam jego dłonie, zmuszając, żeby na mnie spojrzał. W jego niebieskich, łagodnych oczach, dostrzegłam łzy, ale nie zrobiły na moim głupim sercu żadnego wrażenia.

— Naprawdę ci dziękuję, Keller, ale po prostu nie mogę... Wiem, że nie mówisz mi wszystkiego. Wiem, że... Że ludzie mnie nienawidzą, bo dowiedzieli się o tym, że jestem lesbijką, zapewne dzięki Finnowi. Będą zapewne mnie obrażać na każdym kroku, a ja cię nie chcę pociągnąć za sobą. To po prostu... Egoistyczne, gdybym pozwoliła sobie na to. Naprawdę cię lubię, Keller, ale nie mogę ci tego zrobić właśnie dlatego, że tak bardzo cię lubię. Zbyt cię szanuję, by skazać cię na nienawiść. Proszę, zrozum to.

Na chwilę zamilkł, sama nie wiedziałam dlaczego. Mocniej ścisnął moje dłonie. Otworzył usta, by po sekundzie je zamknąć. Zmarszczył czoło, patrząc mi w oczy.

— Ale ja chcę skazać się na to cierpienie, jeśli jest związane z tobą — wyszeptał.

Potrząsnęłam głową, nie móc mu uwierzyć w ani jedno słowo.

— Nie chcesz — odpowiedziałam jedynie, zabierając dłonie z jego uścisku. Objęłam się ramionami, mimo że nie było mi zimno. — Wracajmy do samochodu.

Chciał powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował i skinął na znak, że się zgodził. Prowadził mnie wśród różnych grobów, między alejkami, których nie znałam. To trochę przerażające, ale byłam jedynie na jednym pogrzebie i to własnej małej siostry. Wszystko trwało krótko, nawet godziny. Zaledwie kilka osób przyszło, bo nikt jej nie znał, a moi rodzice nie byli zbyt rozrywkowi, dodatkowo nie chcieli litości. Zjawiła się najbliższa rodzina, zapytali, czy czegoś byśmy potrzebowali i wyjechali. Nie widziałam ich od tego czasu. Nawet nie dzwonili. Wykonali swoje zadanie i nie obchodziłam ich dalej. Nikt nie wiedział o alkoholizmie rodziców. A ja zbyt się wstydziłam, żeby o tym mówić na głos, nawet Hope.

Weszliśmy do samochodu, a Keller się upewnił, że zapięłam pasy. Szarpnął pasem tuż przy mojej piersi, a ja zdałam sobie wtedy sprawę, że uzależniłam się od niego, a on ode mnie. Chciał mnie zostawić w swoim domu, żebym z nim mieszkała, bo miał do kogo się odezwać, z kim porozmawiać. Nie widział we mnie człowieka tylko dziecko, którym mógł się zająć. Stałam się jego nieobecnym bratem. A ja na to pozwoliłam, nie odtrącałam go, bo było mi wygodniej. Miałam gdzie mieszkać, gdzie spać, co jeść. Wykorzystywałam go przez te wszystkie miesiące i nie zdawałam sobie z tego sprawy, egoistka. Dlaczego musiałam tak zrobić? Dlaczego musiałam taka być? Jak mogłam tego wcześnie nie zauważyć, tylko po tabletkach, które spowalniały mój umysł?

— Muszę się wynieść z twojego domu — mruknęłam prawie tego nieświadoma.

Akurat ruszył, więc nie mógł na mnie spojrzeć, mimo tego dostrzegłam ból w jego oczach.

— Nie mów tak. Nigdzie się nie wybierasz.

— Jestem twoim bratem — powiedziałam to tak, jakby miało to wszystko wyjaśnić.

Zaśmiał się.

— O czym ty mówisz?

— Zajmowałeś się Emilem, prawda?

— No tak. A teraz go nie ma. Trochę długo ci zajęło... — zażartował.

— Zastąpiłam ci go.

— Nieprawda.

— Jestem twoim młodszym bratem, według ciebie.

— Jak to może być według mnie, skoro ty to mówisz, a nie ja?

— Dostrzegam coś, co ty pewnie wiedziałeś od wieków, ale o tym nie mówiłeś.

— Jordan, czułem się samotny, gdy nikogo nie było w domu, ale ty nie zastępujesz mi brata, którym się zajmowałem. Jesteś inną osobą. Czuję do ciebie coś innego niż do Emila. Gdyby było tak jak myślisz, byłoby cholernie dziwnie — zauważył, chichocząc.

— Jestem zastępstwem...

— Nie mów tak.

— Dlaczego?

— Bo nie jesteś — mówił spokojnym głosem, ale czułam, że za niedługo miał stracić cierpliwość. — Nigdzie się nie wybierasz.

— Dlaczego?

— Bo jak będziesz u swoich rodziców, nie będę w stanie cię ochronić. Twoi rodzice są alkoholikami, a widzę, że z tobą nie jest dobrze. Zniszczą cię i boję się, szczerze, jestem przerażony, bo obawiam się, że zrobisz sobie krzywdę.

Otworzyłam usta, by zaprzeczyć, ale zbyt szanowałam Kellera, zbyt go lubiłam, żeby go okłamać. Zauważył to, bo zapytał:

— Myślałaś o tym, prawda?

Co miałam zrobić? Skłamać? Nie, to złe wyjście, bardzo złe, bo to jak potwierdzenie. Mogłam zignorować jego słowa, udając, że ich nie usłyszałam, ale to również kłamstwo, które by wyczuł. Dlatego zrobiłam jedną rzecz, na którą starczyło mi odwagi. Z kamienną twarzą, nie patrząc na niego tylko na swoje dłonie złożone na kolanach, skinęłam głową, myśląc o chwili, gdy poprosiłam go, żeby kupił papierosy.

Westchnął, przytłoczony tą informacją. Nie miałam siły ani odwagi, by na niego spojrzeć, szukając reakcji na to wyznanie.

— Dlatego nie mogę cię zostawić samej, Jordan — szepnął.

Co musiał czuć, wiedząc, że chciałam zrobić sobie krzywdę? Złość? Smutek? Nienawiść? Niechęć? Wszystko to mnie przytłoczyło, bo nie chciałam, żeby się o mnie martwił. Jednak, czy wiedział, że nie myślałam jedynie o zrobieniu sobie krzywdy tylko o popełnieniu samobójstwa? Miałam nadzieje, że nie.

Nie odezwaliśmy się do siebie aż do końca drogi do domu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top