Rozdział 35. Finn
Dzień nie zapowiadał się koszmarnie, ba, nawet sądziłem, że miało być całkiem dobrze. Wstałem, pierwszy raz od wieków, z czystym sumieniem oraz dobrym humorem. Otworzyłem oczy, gdy słońce wsiało wysoko na niebie. Ciepłe promienie przedostawało się jakimś cudem przez zasłonięte zasłony. W powietrzu roznosił się słodki zapach naleśników, które, zgadywałem, przyrządzała mama. Ślina naleciała mi do ust, a brzuch zaburczał głośno. Nie miałem zamiaru dłużej czekać, więc przyciągnąłem do siebie wózek stojący przy ścianie i ubrałem się. Kiedy znalazłem się w kuchni, mama uśmiechnęła się do mnie, nakładając jedzenie.
— Pomyślałam, że zjedlibyście naleśniki — powiedziała, gdy w pokoju znalazła się Theresa. Spojrzała na nią i poprosiła: — Idź obudź Ashley.
— Jasne — mruknęła i poszła spełnić prośbę.
Podała mi talerz, który położyłem na stole tuż obok bitej śmietany, syropu klonowego, polew i brzoskwiń.
— Dziękuję.
— Pomyślałam, żebyśmy późnym popołudniem pojechali do Hope. Dałbyś jej resztę naleśników.
— Jeśli jakieś zostaną — zauważyła Ashley, wchodząc do pokoju.
— Najwyżej zrobię nowe — zaśmiała się mama. Odwróciła się do nas i zaczęła wycierać ręce w ręczniczek. — Niestety, muszę lecieć do pracy.
— W weekend? — zdziwiłem się, pakując kolejną porcję jedzenia do otwartych ust.
— Niestety — odpowiedziała z żalem. — Theresa jedzie do Theusa, czyż nie?
Siostra zamiast odpowiedzieć, pokiwała głową, zajmując miejsce obok mnie.
— Zajmiecie się sobą?
— Tak, mamo — przytaknęła Ashley, nakładając bitej śmietany.
Skinęła głową i zostawiła fartuszek na blacie. Pokręciła się po domu, szukając jakiś rzeczy oraz przebierając się. Pocałowała nas w czoło i wyszła do pracy. Theresa zebrała się do Theusa kilka minut później, gdy zjadła dwa naleśniki z bitą śmietaną i posiekanymi brzoskwiniami. Wytarła usta i po prostu poszła, żegnając się machnięciem ręki. Zostałem sam z Ashley. Nie musiałem na nią patrzeć, by wiedzieć, że czuła się skrępowana moją osobą. Wydawała się chcieć coś powiedzieć, ale tylko na mnie spoglądała i rezygnowała z tego, powracając do jedzenia. Przeżuwała wolno, ostrożnie, jakby się spodziewała, że jedzenie miało ją ugryźć albo ożyć w jej ustach. Dopiero kiedy byłem blisko skończenia posiłku, zapytałem:
— Czemu tak na mnie spoglądasz?
— Wcale tego nie robię — skłamała, odwracając spojrzenie, skupiając się na czymś nad moim ramieniem.
— Nie kłam, proszę. Powiedz o co chodzi i po prostu dam ci święty spokój do końca dnia. Zniknę ci z oczu.
Westchnęła głośno, przeciągle, jakbym kazał jej przebiec drogę od domu do szkoły i z powrotem, a nie wyżalić się, co tak naprawdę leżało na sercu. Naprawdę byłem gotowy zamknąć się w swoim pokoju na cały dzień z książką, by miała tę parę godzin bez mojej osoby. Tylko, żeby powiedziała.
— Chcę umówić się z Kellerem — odezwała się nagle, gdy traciłem nadzieję na odpowiedź.
Nie zaskoczyło mnie to ani trochę.
— I...?
— I tyle — starała się uciąć rozmowę.
— Ashley, naprawdę nie jestem głupi. Myślisz, że nie wiem, że chodzi o coś jeszcze?
Znowu westchnęła, pakując kolejną porcję naleśników do buzi.
— I z Jordan.
— Ale po co?
— Chcę im się przyznać.
— Do czego?
— Że to ja wygadałam, że Jordan jest lesbijką, by zdobyć Kellera — wyjaśniła ze wstydem, rumieniąc się. Starała się to ukryć, skupiając wzrok na swojej dłoni, która trzymała widelec.
— Szczerze, to głupi pomysł — stwierdziłem po chwili zastanowienia.
— Dlaczego niby?
Naprawdę, to był zły pomysł. Uważałem tak, bo przeczuwałem, jak Jordan mogła zareagować. Keller nie miał jak w tym pomóc. Znienawidziłby Ashley, bo wpatrywał się w Jordan z podziwem. Nie chciałem dla siostry cierpienia i jeśli mogłem, jeśli miałem cień szansy, chciałem ją przed tym ochronić.
— Keller cię znienawidzi, tak samo ona — powiedziałem zgodnie z prawdą, w którą wierzyłem.
— Chyba szczerość to podstawa, prawda? Każdy mówi, żeby mówić prawdę, nieważne jakim kosztem.
— To kłamstwo — stwierdziłem, odkładając widelec oraz nóż na talerz.
— Nie sądzę. Myślę, że Jordan i Keller to docenią...
— Kto ich lepiej zna: ja czy ty? — zapytałem nagle, patrząc Ashley prosto w oczy.
— Żadne z nas — odpowiedziała z powagą, odwzajemniając spojrzenie.
— Ona cię znienawidzi, jestem o tym święcie przekonany.
— Również mogę skłamać w pewniej kwestii — stwierdziła, podnosząc się, by odłożyć nasze talerze do zlewu. Nalała do nich wody, by jedzenie nie przyschło.
— W jakiej?
— Słyszałam, co mówią o Jordan. Że to przez nią Hope zachorowała. Mogę skłamać, że tak naprawdę to wymyśliłam, żeby się zemścić... Nie, to złe słowo. Żeby Keller się o tym dowiedział, poczuł obrzydzenie i z nią zerwał. Żeby przestał się nią interesować.
— To bardzo zły pomysł — powiedziałem ponownie.
— Nie tobie to oceniać, Finn. Powiedziałam ci, co mi leży na wątrobie, a teraz znikaj do swojego pokoju, dobrze? Nie chcę cię widzieć. Dzwonię do Jordan i Kellera.
Nie wierzyłem, że to miała zrobić. Wzruszyłem ramionami i zrobiłem to, co obiecałem. Spędziłem cały dzień z książką, słuchając głośno muzyki, która leciała z radia. Kiwałem się, czytając. Odruchowo masowałem kikut. Nawet słyszałem rozmowę zza ściany. Nie, to zbyt mocne słowo. Słyszałem głosy, które należały do Ashley, Kellera oraz Jordan, ale nie umiałem odróżnić słów. Przez głupi wózek nie mogłem się nigdzie zakraść, by podsłuchiwać. Kiedy przysuwałem się do ściany i przykładałem do niej ucho, nic nie słyszałem. Było jeszcze gorzej niż chwilę temu. Westchnąłem z rezygnacją, zdając sobie sprawę, że nadużywaliśmy tego w tym dniu. Musieliśmy się ogarnąć. Jakieś półgodziny później, może czterdzieści pięć minut, głosu ucichły. Sto stron dalej wróciła Theresa oraz Theus i poszli do jej pokoju, gdy Ashley oglądała telewizję. Zajrzeli do mnie, by się przywitać. Skinąłem im głową i powróciłem do czytania.
To dziwne jak szybko nasz świat może się zawalić, jak niespodziewanie. Nie oczekiwałem żadnego ciosu, dlatego spokojnie spędzałem ten dzień, niespecjalnie myśląc o Hope. Dlaczego, pani pyta? Em... Nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć... To... Obudziłem się z myślą, że będzie dobrze. Że będzie okay. A nie było ani trochę okay. Ani... Przepraszam. Mogę chusteczkę? Trudno się o tym mówi... Bo teraz najtrudniejsza część. Wiem, że często mówię bezosobowo, beznamiętnie, ale... To tak cholernie trudne. To gorsze niż stracenie nogi. Wolałbym stracić drugą, by nie czuć tego bólu, gdy wróciła mama z pracy. Była zapłakana. Słyszałem jej urywany oddech zza zamkniętych drzwi. Wleciała do mojego pokoju, by mnie przytulić. Nie rozumiałem, co się działo. Nie odwzajemniłem gestu, bo byłem za bardzo zaskoczony, a po chwili za bardzo zrozpaczony, bo powiedziała, że Hope umarła parę godzin temu, gdy ja jadłem te pieprzone naleśniki, zamiast pędzić do szpitala, chociażby autobusem.
Do teraz nie jem naleśników, bo kojarzą mi się ze śmiercią mojego serca, mojej jedynej miłości.
*
Nie mogłem złapać tchu. Zdjąłem okulary i zasłoniłem twarz dłońmi, niemo błagając, by Sarah na mnie nie patrzyła w tamtej chwili. Przez wszystkie wizyty byłem naprawdę wzorowym pacjentem: odpowiadałem na jej pytania, mówiłem o własnych uczuciach, niczego przed nią nie ukrywałem, jednak, gdy zdawałem sobie sprawę ze swoich złych czynów, starałem się wytłumaczyć, że zacząłem dostrzegać świat inaczej, że przestałem obwiniać Jordan za całe zło świata, co zajęło mi lata. Jednak obawiałem się jednego spotkania od samego początku. Czułem przerażenie, które rodziło się w mojej piersi, myśląc o rozmowie na temat śmierci Hope. Nawet po tak długim czasie, wciąż nie mogłem się pogodzić z tak wielką stratą. Nie mogłem pojąć jak tak piękna, wrażliwa, cudowna osoba została odebrana światu tak wcześnie. Ktoś musiał się pomylić, ale nie miałem na kogo zrzucić winy, bo nie wierzyłem w Boga, a gdybym Go znienawidził, to oznaczałoby, że zawsze istniał. Może los? To również głupie. Ktoś zawinił, bo musiała od kogoś się zarazić, ale nikogo nie podejrzewałem.
Wzrok nie był mi potrzebny, żebym czuł spojrzenie Sarah na sobie, gdy płakałem nad swoją ukochaną. Cały drżałem, nie mogłem się uspokoić. Zacisnąłem palce, wbijając sobie paznokcie w skórę, tuż nad czołem, zmuszając się, żebym skupił się na bólu fizycznym. Ale to nie pomogło. Przywykłem do tego, a to zbyt słabe, żeby choć na sekundę oderwać moje myśli od Hope. To zbyt mało, zbyt słabe... Jak ja. Żałosny kretyn. Żałosny, zakochany kretyn, który stracił wszystko. Zakopałem swoje marzenia razem z Hope, nie miałem celu w życiu, żadnych planów na dalszą egzystencję...
— Weź chusteczkę — odezwała się nagle.
Zamrugałem, starając się odgonić łzy. Spojrzałem na nią dosłownie na sekundę, by wziąć chusteczkę. Wytarłem oczy, a następną użyłem do nosa.
— Napij się — zaproponowała swoim łagodnym, prawie męskim głosem, z mocnym Australijskim akcentem. Posunęła do mnie szklankę po drewnianym, niskim stoliku, który nas oddzielał.
— Dziękuję — wychrypiałem, biorąc łyk.
— Gdy to się stało... Co się stało z twoją nogą? — zapytała nagle.
To dziwne, że osoba, której płaciła moja matka, znała każdy mój sekret oprócz jednego. Historii stracenia kończyny. Bałem się, naprawdę się bałem, że powiedziałaby jej i całe to szambo wylałoby się na mojego ojca. Dlaczego się bałem? Dlaczego tego nie powiedziałem? Poczułbym ulgę. Od lat go nie widzieliśmy, więc nic mu nie groziło. Tego jednak nie zrobiłem i nie miałem zamiaru tego robić, bo noga przestała być moim największym bólem. Hope zajęła pierwsze miejsce.
— Słucham? — zapytałem, wycierając nos.
— Opowiedz mi, co później się stało z twoją nogą — zachęciła, układając się wygodniej na swoim niebieskim, miękkim fotelu, poprawiając okulary.
— Dostałem protezę — odpowiedziałem niepewnym głosem, przez co zabrzmiało to tak, jakbym pytał.
— Kiedy?
— Kilka miesięcy później...
— Ile miesięcy?
— Nie pamiętam.
— Nie chodzi mi o dokładną datę, Finn. Plus minus.
Starałem sobie przypomnieć, naprawdę się starałem. Pamiętałem, gdy przymierzali mi różne, sprawdzali, jak sobie radziłem, czy nie zostawały mi odciski, czy nie bolało... Ale nie pamiętałem daty. Nie pamiętałem nawet jaka pora roku była za oknem. To dziwne. I przerażające.
— Chyba... Z pół roku. Może z dziewięć miesięcy?
— Cieszyłeś się z protezy?
Spojrzałem na Sarah, starając się zrozumieć, dlaczego drążyła temat. Kiedy się nie odezwała, tylko notowała coś w swoim notatniku, przyjrzałem się jej, szukając odpowiedzi. Od ciągłego siedzenia i słuchania nieszczęśliwych ludzi, przytyła. Sądząc po zdjęciach ze studiów i różnych innych zajęć, które wisiały na ścianach, kiedyś tak nie wyglądała. Stała się pulchna, przefarbowała półdługie włosy na jasnobrązowy oraz kupiła inne okulary — czarne, grube oprawy. Jednak, co mnie zachwyciło od pierwszych zajęć, to nie jej uroda, bo była przeciętna, a przytulny gabinet, pełny zdjęć, książek, dyplomów oraz kolorowe meble. To właśnie przez to wybrałem Sarah jako powiernika moich tajemnic oraz myśli.
— Oczywiście, że tak. Mogłem w końcu chodzić.
Uniosła wyskubaną brew, zadając mi nieme pytanie. „Czy jesteś pewny, Finn?".
— Tak mi się wydaje — dodałem ze wstydem.
— Teraz jednak co odczuwasz do protezy?
— Teraz to na pewno szczęście. Dzięki niej mogę chodzić. Nikt się na mnie dziwnie nie gapi, tak jak wtedy, gdy jeździłem na wózku.
— Jak ludzie się na ciebie patrzyli, gdy jeździłeś na wózku?
Spiąłem się, słysząc to pytanie. Oparłem plecy o zielone oparcie wygodnego, miękkiego fotela. Gdybym mógł, zabrałbym to do domu.
— Jak na kalekę. To chyba logiczne.
— Ze złością?
— Nie.
— Ze smutkiem?
— Czasem.
— Z politowaniem?
— Często.
— Ze szczęściem, że to ich nie spotkało?
— Zawsze.
Nie wiedziałem, czy to umiejętność Sarah czy każdy psycholog tak miał, ale umiała ubrać moje emocje w proste słowa, które znały nawet dzieci. To cholernie dziwne, a zarazem cudowne.
— Co było dalej z Hope? — zapytała nagle, wpatrując się we mnie swoimi zielono-brązowymi oczami, oczekując... Czegoś.
Wziąłem głęboki oddech i od razu sięgnąłem po chusteczkę, zamykając oczy. Nie chciałem wracać do tego dnia... Nie chciałem opisywać pogrzebu. Nie chciałem opisywać, co tam się działo, jak ludzie płakali, jak... To koszmar. Zacząłem drżeć na samą myśl, co musiała zauważyć Sarah, bo nagle spytała:
— Co się działo, gdy dowiedziałeś się, że umarła?
— Byłem załamany — odpowiedziałem, zaciskając mocno powieki, starając się odgonić wspomnienia.
— Co robiłeś?
— Nie wiem... Nie pamiętam. Chyba całe dnie siedziałem w domu. Nie chodziłem do szkoły. Pierwszy raz, kiedy wyszedłem, to... na pogrzeb.
— Czytałeś?
— Nie.
— Oglądałeś telewizję?
— Nie.
— To co robiłeś?
— Płakałem. Spałem.
— Coś jadłeś?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo Hope umarła, a ja się w niej zakochiwałem. Czułem... Czuję, że odebrano nam wspaniałą przyszłość. Zabrali mi kogoś, w kim mogłem odnaleźć swoją żonę, matkę moich dzieci... A przez swoje zachowanie, straciłem wszystkich, nawet Ashley. Nawet Kellera.
— I Jordan — dodała, jakby chciała dać mi z otwartej dłoni w twarz.
— I Jordan — odpowiedziałem, otwierając oczy pełne łez, by spojrzeć na Sarah, która ponownie coś zapisywała w swoim notesie.
— Wiem, Finn — zaczęła łagodnym głosem, patrząc mi prosto w oczy — że to dla ciebie ciężkie, ale musisz mi opowiedzieć.
Wziąłem głęboki oddech, zmuszając się, by się nie rozpłakać.
— Co takiego?
— Musisz mi opowiedzieć o pogrzebie Hope.
*
Wszyscy mówili na jeden temat – o śmierci Hope. Wiedziałem to, mimo że od paru dni nie wychodziłem z łóżka, pragnąc nigdy więcej nikogo nie widzieć, nigdy więcej się nie zakochać. Pierwszy raz zdarzyło mi się kogoś polubić aż tak, aż za bardzo i ta osoba umarła. Nie mogliśmy nic zrobić. Lekarze rozkładali ręce przed tą chorobą. Wiedziałem, że przez HIV została skazana na śmierć, ale nie chciałem przyjąć tego do wiadomości. Wolałem wierzyć, że na wciąż się tlił płomyk nadziei, ale on bezpowrotnie zgasł na moich oczach, mimo że ja, lekarze oraz rodzice Hope staraliśmy się go utrzymać, nie dać zgasnąć. Jednak to zbyt mało. Umarła, a my razem z nią.
Nie chciałem iść na pogrzeb, a z drugiej strony czułem, że nie miałem wyjścia, że żałowałbym, gdybym tam nie był. Pragnąłem zobaczyć swoją ukochaną, mimo że leżała w trumnie martwa, sztywna, z zamkniętymi oczami i lekkim uśmiechem na ustach. A może w urnie? Nie wiedziałem, co by wolała i to zaprzątało mi w głowie. Wolałbym zobaczyć jej ciało czy fotografię żywej dziewczyny, stojące obok prochów? Oba mnie przytłaczały i wydawały się nietaktowne, nie takie jakie powinny. Jakie kwiaty? Co lubiła Hope? Jaki kolor? Jaki zapach? Jaki...?
Po jej śmierci, zdałem sobie sprawę, że mało co wiedziałem na jej temat. Nie znałem jej ulubionych dań, kolorów, zapachów, zwierzaków czy innych szczegółów, które pragnąłem znać. Jednak dostrzegałem jedynie swój ból i nic więcej. Zignorowałem nawet swoją ukochaną, bo patrzyłem jedynie na czubek własnego nosa. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy przed pogrzebem, ubrany w garnitur, mama zapytała mnie o kwiaty na grób. Róże? Lilie? Sztuczne? Niezapominajki? Wiązanka? Kolor? Wpatrywałem się w przestrzeń przede mną, nie mogąc się zmusić, by cokolwiek powiedzieć, by z siebie wydusić.
— Finn? — szepnęła mama, kładąc rękę na moim ramieniu.
Całe ciało zdrętwiało. Wpatrywałem się w wiązanki, które trzymała sprzedawczyni, tłumacząc różnice między danym gatunkiem kwiatów oraz napisach na wstążce. Nie mogłem skupić się na jej słowach, które rozpływały się w powietrzu. Mój wzrok powędrował powoli po jej stoisku: na świece, wkłady, znicze... Zacisnąłem usta, nie chcąc wybierać. Po policzkach pociekły mi łzy.
— Weźmiemy wiązankę z różowymi różami — postanowiła mama, gdy dostrzegła, że zacząłem płakać.
Sprzedawczyni skinęła głową i zniknęła w głębi swojego malutkiego sklepiku.
Mama uklęknęła przede mną, zmuszając mnie, żebym na nią spojrzał. Pociągnąłem nosem, wpatrując się w jej czarną, prostą sukienkę.
— Wiem, że to dla ciebie ciężkie i że nie chciałeś tutaj być — szepnęła, wycierając mi łzy. — Ale żałowałbyś tego do końca życia, gdybyś nie przyszedł. Razem damy sobie radę, jasne? Tak jak zawsze, Finn.
Skinąłem głową, mimo że nie byłem tego pewny.
Podała mi chusteczkę, wyjętą z małej torebeczki. Wytarłem oczy oraz nos, starając się zachować spokój.
Nie wiedziałem, że Hope była wierząca, ale jej pogrzeb zaczął się od mszy w chrześcijańskim kościele. Budynek był mały, drewniany, z bogatymi zdobieniami. Śmierdziało tam dymem oraz czymś słodkim, czego nie mogłem określić. Mama usiadła w długiej ławce, a mnie ustawiła przodem do drewnianej skrzyni, w której leżała Hope, a obok stało jej piękne zdjęcie, które musieli zrobić niedawno – uśmiechała się do obiektywu, poprawiając loki. Mimo że fotografia była czarno-biała, bez problemu przypominałem sobie barwę jej włosów, skóry, oczu, warg... Nie mogłem jej jednak zobaczyć, bo wieko zostało zamknięte. Najbliżej niej siedzieli zapłakani rodzice, przytulając się do siebie. Starali się wspierać, tylko tyle pamiętałem. Ciągle się dotykali, płakali, ale prawie nic nie mówili. Nawet nie oglądali się na ludzi. Byli zbytnio zajęci swoim cierpieniem.
Ból rozsadzał mi klatkę piersiową oraz zabierał oddech. Szlochałem tak głośno, że tych kilka ludzi, którzy przyszli, oglądali się na mnie, a mama posyłała im złowieszcze spojrzenia, pragnąc mnie chronić. Podała mi chusteczki i obejmowała ramieniem, jakby to miało pomóc. Ale nie pomagało. Zagłuszałem słowa księdza, który mówił na temat ogromnej straty tak młodej dziewczyny. Od trumny trzymał się parę metrów dalej, jakby uważając, by nie być za blisko. Tłumaczył, że Bóg miał w tym jakiś plan. Jaki plan? Zabicie Hope? Co miała nam dać jej śmierć? Nie wystarczyło Mu, że zamordował Jezusa? Potrzebował jeszcze jej życia? Czego miało to nas nauczyć? Cierpienia? Bólu? Zniechęcić do miłości? Chciał, żebym popełnił samobójstwo? Żebym jeszcze bardziej znienawidził Jordan, którą o to wszystko obwiniałem? Pragnął, żebym dokonał zemsty? Nie rozumiałem tego Bożego planu. Wiedziałem za to jedno – że to naprawdę chore bóstwo, które miało nas gdzieś.
Po kazaniu, przyszło czterech mężczyzn w ciemnych garniturach i białych rękawiczkach, którzy bez trudu unieśli trumnę. Mama Hope rzuciła się ku nim, jakby chciała ją wyrwać, ale ojciec ją powstrzymał, łapiąc za rękę. Zaczęła głośno płakać, zakrywając usta dłonią. Obejrzałem się za siebie, patrząc, czy ktokolwiek był gotowy im pomóc. W kościele jednak było około dwudziestu metrów, a wszyscy, tak jak ksiądz, trzymali się na bezpieczną odległość. Ja nie miałem takiego zamiaru. Gdy mężczyźni włożyli trumnę do niskiego samochodu z szyną w długim, obszernym bagażniku i ułożyli kwiaty oraz zdjęcie, ruszyli przez cmentarz pełen dziwnie wyglądających grobów. Były ich setki, tysiące, a my kierowaliśmy się do jednego świeżo wykopanego dołu. Nawet nie miała muru z marmuru czy płyty nagrobnej. Jej rodzice stali nad dziurą w ziemi i patrzyli jak mężczyźni wzięli trumnę i spuszczali na linach ku ciemności.
— Zostawcie ją... — szepnęła Elizabeth, trzymając koszulę swojego męża. Materiał miał mokry od jej łez. — Ona... Ona nie może tam trafić. Ona... Moja córeczka.
Lamentowała, zagłuszając słowa księdza, który błogosławił trumnę. Albo robił coś innego. Nie wiem. Wpatrywałem się w ciemny dół, rozmyślając o tych wszystkich chwilach, które spędziliśmy razem. Czy tak wspaniała osoba zasługiwała na tyle? Mogiłę w ziemi? Na drewniany krzyż pozbawiony tabliczki z jej imieniem i nazwiskiem? To mogła być obca osoba. Nie widziałem, kto tam się znajdował. Może tak naprawdę wylądowałem na pogrzebie babki Hope? Może to ona leżała w trumnie, a ona cały czas znajdowała się w szpitalu...? A może...?
— Hope nie żyje, Elizabeth — szepnął do swojej żony, patrząc jej w oczy. — Musimy ją pochować.
Elizabeth zaczęła płakać jeszcze głośniej, padając na kolanach, gdy mężczyźni sypali piaskiem na trumnę. Szlochałem, patrząc na to, czując pustkę w sercu oraz głowie. Mogłem jedynie siedzieć na swoim wózku i... Patrzeć. Nic więcej.
Przepraszam, Hope. Przepraszam cię, że nie poznałaś mnie od lepszej strony. Przepraszam, że nie doceniłem naszego czasu, który spędziliśmy razem. Przepraszam, że... Przykro mi, że umarłaś.
Nikt nie złożył kondolencji rodzicom Hope. Po prostu się rozeszli bez słowa. Ja zrobiłem tak samo, mimo że mama chciała im coś powiedzieć. Żałuję tej decyzji.
Na pogrzebie nie dostrzegłem ani Jordan ani Kellera.
*
Starałem się ukryć drżenie swoich ramion. Wcisnąłem się mocniej w fotel, pragnąc się ukryć. A może uciec? Gdyby ktoś otworzył nagle drzwi, skorzystałbym z okazji i po prostu wybiegł. Nie przejmowałbym się tym, że przez sztuczną nogę mógłbym się przewrócić, bo wciąż nie czułem się z nią pewnie. Liczyłoby się to, że nie musiałbym poruszać w tamtej chwili tematu pogrzebu. Samo wspomnienie było rozmazane i pragnąłem, by takie pozostało. Jednak Sarah zadawała milion pytań na temat najmniejszych rzeczy, które mnie spotkały w życiu, a zakopanie ciała ukochanej, to niemała, nic nie znacząca chwila. Było to dla mnie coś tak ogromnego, nieważne, że to normalny pochówek, że zastanawiałem się, który dzień należał do gorszych – ten, gdy dowiedziałem się o jej chorobie, gdy umarła, czy gdy widziałem trumnę z ciałem Hope w środku?
Sarah spojrzała na mnie, ale w jej spojrzeniu nie widziałem zniesmaczenia, złości czy czegoś innego, czego nie chciałem widzieć, a spodziewałem się ujrzeć. Za to dostrzegłem pewnego rodzaju smutek oraz zrozumienie i dopiero to przywołało łzy.
— Jak się czułeś, gdy zobaczyłeś jej trumnę? — zapytała po długiej chwili milczenia, gdy ja wycierałem oczy chusteczką.
— Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że Hope umarła — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Wciąż, w głębi duszy, wierzyłem, że może leży w szpitalu. Że lekarze się pomylili. Wiele myśli mi przychodziło do głowy, ale w każdej Hope żyła i miało się to skończyć dobrze. Ale kiedy zauważyłem jej płaczących rodziców, zdałem sobie sprawę, że to nie jest żaden okropny żart. Że... Że Hope naprawdę umarła i zostawiła mnie samego.
— Obwiniałeś kogoś za jej śmierć?
— Oczywiście, że tak.
— Kogo?
— Jordan.
— Czy ona była na pogrzebie?
— Nie.
— A Keller?
— Też nie.
— Co myślałeś, gdy oni się nie pojawili?
— Że Jordan zbytnio się boi, bo to ona zabiła Hope. Słyszałem, że Elizabeth i Thomas nie chcieli ją więcej widzieć. Może się bała ich reakcji? Albo po prostu uszanowała ich decyzję, dlatego się nie pojawiła. Ogółem nie było zbyt dużo ludzi, bo obawiali się HIV i AIDS. Była dosłownie garstka. Trzymali się z dala grobu, jakby Hope miała na nich wyskoczyć i ich pogryźć... To okropne.
— Dlaczego okropne?
Dlaczego? Skąd ona brała takie głupie pytania? Przychodziłem do niej od miesięcy, opowiadałem każdą chwile spędzoną z Hope, a ona się pytała, dlaczego to okropne, że na jej pogrzebie prawie nikogo nie było?
— To najwspanialsza osoba, jaką w życiu spotkałem — powiedziałem, pochylając się ku niej i patrząc prosto w oczy. — Najcudowniejsza, z najlepszym sercem... A nikomu oprócz tej małej grupy ludzi, nie chciało się zwlec tyłka z fotela, by zobaczyć najsmutniejszy pogrzeb świata. Mojego świata. Woleli siedzieć i udawać, że nic takiego nie miało miejsca. Tak jest prościej.
— Dlaczego się nie zjawili? — zapytała, ignorując to, co przed chwilą powiedziałem.
— Przecież już na to odpowiedziałem. — Zirytowałem się.
— Pomyśl. Dlaczego mogli się nie zjawić?
— Bo im się nie chciało — odpowiedziałem bez chwili zawahania.
— Nie. Pomyśl.
Nie musiałem się zastanawiać, bo odpowiedź była jasna jak słońce.
— AIDS, prawda? O to ci chodzi?
Skinęła głową, notując coś szybko, jakby starając się, żebym tego nie zauważył.
— Ludzie się boją, ale to nie powinno wpływać na chęć bycia na pogrzebie, by pożegnać Hope.
Odchrząknęła i wtedy wiedziałem, co miało nastąpić. Kolejna seria pytań, jednak na inny temat niż chwilę temu.
— Czy Hope miała dużo przyjaciół?
— Nie.
— Ilu?
— Jedną przyjaciółkę, mnie i Kellera.
— Wiesz może, czy ktoś jeszcze kochał Hope oprócz ciebie i Jordan?
— Wątpię.
— Dlaczego?
— Bo z nikim więcej nie gadała.
Skinęła głową i oparła się wygodniej na fotelu, jakby mówiąc „wygrałam tę walkę". A ja poczułem się... zraniony. Oszukany. Bo nikt prawie nie znał Hope. Razem z Jordan trzymały się pod kloszem, blisko siebie, nie pozwalając się poznać przez innych. Wystarczała im ta przyjaźń i nie potrzebowały nikogo więcej, nawet mnie czy Kellera. Miały siebie, a ja po prostu nagle się pojawiłem, ale nie dane mi było wejść w ich krąg, bo coś mnie blokowało. A może ktoś? A może ja sam to robiłem...?
— To... Czemu ja uważam inaczej? — zapytałem, starając się odnaleźć w tej gonitwie myśli i uczuć, które mną szarpały.
— Co masz na myśli? — Uniosła wzrok znad notesu.
— Dlaczego uważam, że warto było tam być, mimo że cierpiałem?
— Bo ją kochałeś — odpowiedziała bez chwili zawahania.
— To dlaczego inni jej nie lubili tak jak ja?
— Robili to, a Jordan jest tego przykładem.
— Ale INNI. Nie Jordan. Ludzie ze szkoły...
Westchnęła, prostując się na swoim siedzeniu. Poprawiła okulary, przyglądając mi się.
— Miłość często nas zaślepia i widzimy inaczej świat, osoby inaczej niż ci nie zakochani. Szczególnie, że dopiero się zakochałeś, może zakochiwałeś, a wtedy idealizowanie naszego wybranka, jest najsilniejsza i całkowicie nam zasłania jego złe cechy, zachowanie. To całkowicie normalne. Inni widzieli ją inaczej niż ty czy Jordan.
Skinąłem głową, rozumiejąc to, ale nie docierało to do mnie. Nie mogłem sobie wyobrazić Hope inaczej niż ja ją widziałem. Co jeśli nie była wcale tak miła ani dobra, a ja po prostu ją idealizowałem, a nie miał mnie kto poprawić? Co jeśli wcale nie należała do tego nielicznego grona wspaniałych osób, tak jak myślałem, tylko do przeciętnych? Wtedy przestałbym wierzyć swojemu sercu, oczom oraz duszy. Równie dobrze mógłbym zostać niewidomy oraz głuchy, zagrodziłbym emocje, nie chcąc ponownie stać się głupcem, który nie umiał dostrzec prawdy.
— Może to i prawda... — mruknąłem, myśląc nad jej słowami. — Ale nie chcę znać prawdy, jeśli to oznacza, że Hope nie była ideałem.
— To twój wybór, Finn.
Nastała chwila ciszy, którą wykorzystała na notowanie. Rozglądałem się po ścianach, starając się dostrzec coś nowego, ale nic takiego nie znalazłem. W końcu się odezwała:
— Dlaczego bałeś się mówić o tym dniu?
— Bo był okropny, jeden z gorszych w moim życiu.
— Jednak o nim mówiłeś bardziej... Mniej z uczuciem niż o innych złych dniach w twoim życiu.
— Bo śmierć Hope to tylko czubek góry lodowej. Później wydarzyły się inne rzeczy...
Uniosła wzrok, a ja w tej samej chwili odwróciłem głowę, nie chcąc myśleć o moich kolejnych czynach, zbrodniach, które popełniłem po pogrzebie.
— Czyli nie jesteś tutaj ze względu na śmierć Hope?
— Nie tylko.
— To dlaczego o niej opowiadałeś?
Zebrałem w sobie resztę odwagi i spojrzałem jej w oczy, wiedząc, że po powiedzeniu prawdy nie będzie chciała mnie więcej widzieć.
— Bo pani musi zrozumieć moje czyny, których żałuję.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top