Rozdział 33. Jordan
Nigdy nie myślałam na temat wyjechania z miasta. Nie brałam po prostu pod uwagę, nawet gdy rodzice upijali się do nieprzytomności. Chciałam po prostu wynieść się z tego domu, a nie z całego miasteczka, które tak naprawdę kochałam. Jednak, czy po wyjściu na jaw mojej orientacji, mojego najgorszego grzechu mogłam spokojnie żyć? To wręcz pewne, że wszyscy mieli poznać moje winy i po prostu mnie znienawidzić, osądzić. Kiedy nawet wyszłam, by wyrzucić śmieci, czułam na sobie wzrok sąsiadów, którzy zapewne najchętniej by mnie ukamieniowali, bo nie mogli liczyć na inną karę. Nie wiedzieli w jakim byłam stanie, nie mieli odwagi zapytać, postarać się mnie zrozumieć, moją miłość... Łatwiej było mnie po prostu znienawidzić, tak jak zrobił Finn. On mnie osądził, a inni poszli jego śladem.
Wiedziałam, że coś czuł do Hope, to wręcz biło po oczach, a jedyną, która o tym nie wiedziała, była ona, moja miłość. Wiedziałam, że przyniesie same kłopoty podczas pierwszego naszego spotkania, gdy pchałyśmy jego wózek. Patrzył jedynie na nią, a mnie omijał wzrokiem, jakbym miała go uderzyć w twarz, jeśliby na mnie zerknął. Stałam się przeszkodą, która osłaniała Hope. Jednak ona umierała, a ja musiałam dostać karę za to, że przeze mnie nie mógł z nią być. Rozumiałam jaki to ból, jakie to cierpienie. Oczywiście, miałam ochotę krzyczeć, wyżyć się na kimś, ale tego nie robiłam. Dlaczego? Może przez leki? Może dlatego, że jedynie na kogo mogłam nawrzeszczeć, to Keller, a on był chodzącym ideałem, który mnie wspierał? I może dlatego, że poczułam nagły spokój, pewien rodzaj podekscytowania, gdy Keller uderzył mojego pijanego ojca, którego nie chciałam więcej widzieć? Wyżył się za mnie, bo ja nie miałam odwagi, by to zrobić.
— Co byś chciała porobić? — zapytał Keller, siadając na łóżku.
Ponownie spaliśmy razem, jednak bez mojej zgody, nawet mnie nie dotykał. Sama musiałam się przysunąć, pragnąc jego bliskości oraz ukojenia. Dostawałam coraz mniej leków, dlatego płakałam i zasypiałam dopiero około trzeciej rano, wykończona szlochem, a on zamiast narzekać, nakrzyczeć na mnie, żebym w końcu się ogarnęła, przytulał mnie, szeptał te słowa, które mnie wtedy uspokoiły, bo kłamstwo powtarzające tysiące razy, staje się prawdą.
Siedział na materacu, zwrócony do mnie półprofilem. Był ubrany w piżamę, ale mimo tego bez problemu dostrzegałam jego mięśnie, które czułam pod swoimi palcami każdej nocy. Chciałabym tak wyglądać, a nie jak dwunastolatek, gdy stałam tyłem.
— Chciałabym zobaczyć Hope — wymsknęło mi się zanim zdążyłam się powstrzymać.
Oboje się zasmuciliśmy, bo wiedzieliśmy, że to prawda, a nie mogłam tego dostać.
— Wiesz... — zaczął powoli, kręcąc się po pokoju, by zebrać swoje rzeczy do ubrania się. — Moglibyśmy tam pójść... Przynajmniej spróbować ją zobaczyć, nawet przez szybę... Najgorsze, co może się zdarzyć, to rodzice nas wygonią, czyż nie?
Zastanowiłam się, szarpana emocjami. Chciałabym ją zobaczyć jeszcze raz... Moją Hope, moją najlepszą przyjaciółkę, moją miłość... Ale rodzice. Nienawidzili mnie najmocniej na świecie, znając ich pilnowali jej dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie dopuszczali do niej zapewne nawet muchy. Co musiałoby się stać, żebym ją zobaczyła? Co...?
— Zbierajmy się — powiedziałam, zsuwając z bioder spodenki, by założyć dżinsy.
Serce waliło mi jak oszalałe, gdy weszliśmy do samochodu. Musiał mi przypomnieć, żebym zapięła pasy, bo omal o tym nie zapomniałam. Jedyne o czym mogłam myśleć, to o wizycie, mając nadzieję, że jakimś cudem, mogłabym zobaczyć Hope i za wszystko ją przeprosić, błagać o wybaczenie, upaść na kolana, szlochając w jej ramiona, gdyby tylko pozwoliła się dotknąć, nawet jeśli to oznaczało zachorowanie. Mogłabym umrzeć, nie obchodziło mnie to, ale chciałam... Sama nie wiedziałam czego. Wybaczenia? Wątpiłam, bo nie zasługiwałam na to. Miłości? To nie miało sensu, bo nie miałam na to chociażby najmniejszych szans. Więc czego mogłam chcieć? Czego tak bardzo pragnęłam, mimo że nie mogłam tego nazwać?
— Nie odpowiedziałaś mi na moją propozycję — Keller wyrwał mnie z zamyślenia. Nie patrzył na mnie, skupił całą swoją uwagę na drodze.
— Na jakie?
— Na temat wyjazdu z tego miasteczka. Wiesz, przeprowadzka.
Zacisnęłam usta, starając się odnaleźć odpowiedź na tę propozycję w moim sercu. Czego tak naprawdę chciałam? Na pewno Hope, ale coś, co nie łączyło się z nią? Nie miałam pojęcia. Połączyłam jej marzenia ze swoimi, jej marzenia stały się moimi, a swoich po prostu się pozbyłam. Jedyne, czego tak bardzo pragnęłam, to jej życia. Ale to wciąż nie odpowiedź na propozycję Kellera. Byłabym gotowa zostawić to miejsce bez żadnych skrupułów? Zapewne tak, ale co ze szkołą? Mogłabym się z niej wypisać i zapisać do innej. A gdzie byśmy mieszkali? Co byśmy robili? Jak byśmy zarabiali pieniądze? Co z...?
— Nie wiem — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
— Dlaczego nie wiesz?
— Bo... Bo jest strasznie dużo niewiadomych, Keller.
— Jakich? Postaram ci się wszystko rozjaśnić.
— Jechałbyś ze mną? Zamieszkalibyśmy razem?
— Oczywiście, że tak, Jord. Proszę o trudniejszy zestaw pytań, żebym mógł się choć trochę rozbudzić.
— Dlaczego chcesz wyjechać?
Zacisnął wargi w odpowiedzi, spoglądając na mnie kątem oka, by po chwili ponownie skupić się na drodze. Dłonią, którą trzymał na kierownicy, zaczął wystukiwać jakiś nieznany mi rytm.
— Od lat jestem sam w tym domu, Jordan — odpowiedział smutno, ostrożnie dobierając słowa. — Wszyscy skupiają się na nim... Na moim braciszku. Rozumiem to. Jest chory, jest ważniejszy, ale nawet przestali dzwonić, bo wiedzą, że dam sobie radę. Stałem się samodzielny, a u nich to oznacza, że już ich nie potrzebuję. A wcale tak nie jest. Potrzebuję ich i będę potrzebować, ale oni tego nie rozumieją. A z tobą czuję się... Potrzebny. Mam kim się zajmować, mogę z kimś pogadać. Kiedyś to był Emil, ale teraz nie mam nikogo... Oprócz ciebie.
— Czyli... Zastępuje ci niepełnosprawnego brata?
— Nie! Oczywiście, że nie. Bardziej mi chodzi o rozmowę. Z Emilem mam bardzo dobry kontakt, gdy jest w domu. To moja ulubiona osoba, mógłbym spędzić z nim każdą minutę mojego życia. Ale ostatnią... — przerwał nagle.
— Ale ostatnią...?
— Proszę o kolejne pytanie.
Skinęłam głową, rozumiejąc, że nie miał zamiaru kontynuować swojej wypowiedzi.
— Skąd weźmiemy pieniądze, by żyć?
Prychnął.
— Przecież to banalne pytanie!
— To na nie odpowiedz, a nie się wymądrzasz.
— Rodzice zawsze mi zostawiają pieniądze, by wyżyć pod ich nieobecność, mogę również korzystać z pochowanych pieniędzy w domu, gdyby pieniądze się skończyły... Chyba można powiedzieć, że ich okradłem, bo trochę sobie przywłaszczyłem... Plus ty także masz pieniądze rodziców. A i jeszcze zapomniałem: w wakacje pracowałem przy morzu jako ratownik, instruktor, wypożyczałem deski do serfowania, więc mam sporo oszczędności.
— To kolejne pytanie, skoro pieniądze to nie problem... Kto wynajmie dom, mieszkanie dwójce nastolatków?
— Często nie liczy się wiek, Jordan. Tylko pieniądze.
Moje dwa najgorsze problemy związane z ucieczką, rozwiązał zaledwie w kilka zdań. Jak on to robił? Zanim zdążyłam się domyślić, poznać jego sztuczkę, dojechaliśmy do szpitala. Zaparkował na parkingu, a ja zaczęłam całą drżeć z emocji, mając złe przeczucia co do tej wizyty.
— Najwyżej, co mogą zrobić, to cię wyprosić — pocieszał mnie, rozpinając pasy. — Bo na tego ochroniarza — wskazał głową grubego, czarnego mężczyznę, palącego przy wejściu do budynku — nie ma co liczyć.
Keller otworzył przede mną drzwi samochodu, jakbyśmy byli na randce, a nie szli do mojej miłości życia, która umierała w szpitalu. Chwycił moją dłoń, szepcząc, że będzie wszystko w porządku. Nie wierzyłam mu w to. Nie mogłam mu wierzyć, gdy otaczali nas lekarze, pielęgniarki i ta cholerna, przerażająca biel, która wywoływała u mnie napady paniki i klaustrofobii. Ostry zapach szczypał w nos. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam złapać głębszego oddechu. Czy to napad paniki? Oby nie, bo musiałam się spotkać z Hope. Po to przyjechaliśmy i musiałam zobaczyć jej piękną, kochaną twarz.
Minęliśmy recepcję, kierując się w stronę pokoju, w którym widziałam dziewczynę. Serce waliło jak oszalałe z podekscytowania oraz strachu. Cała drżałam. Keller musiał to czuć, ale tego nie skomentował. Po prostu szedł powolnym krokiem, dając się prowadzić po białym korytarzu, pozbawionym życia. W powietrzu wisiało przerażenie, coś złowieszczego oraz śmierć. Nie bałam się tego, bo najgorsze, co mogło się zdarzyć, się zdarzyło, a nagłe zakończenie mojej egzystencji, byłoby wybawieniem. Nie cierpiałabym, nie czułabym wyrzutów sumienia. Jedyne, kogo byłoby mi żal to Kellera. Więc czego tak się bałam? Tego, co miałabym zobaczyć? Nienawiści ze strony jej rodziców? Przecież to mnie już spotkało. Więc czego? Co mogło być tak przerażającego, że brakowało mi tchu?
— Przepraszam? — usłyszeliśmy za sobą męski głos. Podskoczyłam i odwróciłam się. Z jednego z pokoi, które minęliśmy, zauważyłam lekarza. Zmrużyłam oczy, starając się sobie przypomnieć, gdzie go ostatni raz widziałam.
— Dzień dobry — wyszeptałam, podchodząc w jego stronę.
Starszy człowiek, z siwymi włosami, łysiejący, ogromny nos i okulary...? Gdzie go widziałam? Dopiero kiedy podeszłam, sobie przypomniałam kto to. Lekarz prowadzący Hope. Nie mogłam sobie przypomnieć jego nazwiska ani imienia...
— Nie powinniście tam wchodzić — uprzedził, wychodząc z pokoju. Stanął przed nami. Zamknął drzwi za swoimi plecami. — To niebezpieczne.
— Wiem, że leży tam dziewczyna z HIV. Jestem jej przyjaciółką i miałam nadzieję, że mogłabym ją zobaczyć...
Przyjrzał mi się, nasuwając okulary głębiej na nos. Zmrużył oczy, lustrując moją twarz z surową miną.
— Jesteś może Jordan? — zapytał niespodziewanie. Zaskoczył mnie na tyle, że zapomniałam, jak się nazywam, a z moich ust wydobyły się jakieś dziwne dźwięki, które, chyba, miały być słowami.
— Tak. Jestem Jordan. Przyjaciółka Hope.
Nagle na jego pomarszczonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, pokazujący lekko pożółkłe zęby, z drobinkami ziarenek maku. Zrobiło mi się głupio, gdy pomyślałam, że pokój, który zamknął to tak naprawdę sala dla lekarzy, mających przerwę obiadową.
— Wspaniale! To widzę, że Finn przekazał ci informację, które mu przekazałem...
Zamrugałam zaskoczona. Finn odwiedził Hope? Co takiego mu powiedział? Co miał mi przekazać? Czy powinnam skłamać, że...?
— Nie widziałam Finna. Nie wiem, co takiego miał mi przekazać... — powiedziałam prawdę.
— Och... Szkoda. Jednak najważniejsze jest to, że przybyłaś do szpitala.
— O co chodzi? — Zaniepokoiłam się.
— Hope, gdy jest przytomna, ciągle się o ciebie pyta. Chciałbym, żebyś z nią porozmawiała z bezpiecznej odległości, żebyście nie mogły się dotknąć... Chodzi o twoje bezpieczeństwo, Jordan.
Przestałam się bać, bo przerażenie zostało zastąpione przez szczęście. Na moich ustach pojawił się mimowolny uśmiech i widziałam, że Keller czuł dokładnie to samo, co ja. Spojrzał na mnie, a w jego oczach dostrzegłam czyste szczęście z mojego szczęścia. Wydawał się chcieć powiedzieć „a nie mówiłem?". Tak, mówiłeś. Ale wciąż nie rozwiązał się jeden problem...
— Także jesteś przyjacielem Hope? — zapytał chłopaka.
— Można tak powiedzieć. Mam na imię Keller.
— Niestety, nie pamiętam, czy o tobie Hope wspominała... Dlatego wolałbym, żebyś poczekał, by nie narażać kolejnej osoby, dobrze?
— Oczywiście. — Skinął głową, nie chcąc się wykłócać. Bo to moja wojna i lekarz stał po mojej stronie.
— Poczekajcie na mnie.
Zniknął w pomieszczeni, z którego się wychylił zaledwie chwilę wcześniej. Wyszedł, ubrany w kitel, dziwną osłonkę na ubrania oraz w maseczkę.
— Załóż maseczkę — polecił, podając mi ją. — Po odwiedzinach pójdziesz porządnie umyć ręce i przedramiona, dobrze?
— Zrobię wszystko, co będzie trzeba, panie doktorze — powiedziałam z pełnym przekonaniem, zakładając to, co mi kazał.
Szłam za nim z duszą na ramieniu, bo sama nie wiedziałam, czego mogłabym oczekiwać, mimo że widziałam Hope zaledwie parę dni wcześniej... Chyba z dziesięć, jeśli dobrze liczyłam? Ale w ciągu tak krótkiego czasu, tyle rzeczy uległo zmianie, że byłam przerażona myślą, co mogło się z nią dziać przez moją nieobecność. Dodatkowo jej rodzice nie napawali mnie optymizmem. Keller, siedząc parę metrów dalej na plastikowym krześle, starał się mi dodać otuchy, uśmiechając się.
— Masz kilka minut, dobrze? — zapytał lekarz, stojąc tuż przy drzwiach do sali mojej ukochanej. Zgodziłabym się na wszystko. Dosłownie na wszystko, tylko po to by ją ujrzeć. Skinęłam głową, a on prawdopodobnie się poczuł w obowiązku wyjaśnienia tej decyzji, bo powiedział: — Łamię szpitalne przepisy oraz życzenie rodziców Hope... Na szczęście przyszłaś akurat, gdy ich wygnałem, by coś zjedli.
Czemu słowo „wygnałem" mnie rozbawiło?
Rozejrzał się po korytarzu, szukając czegoś albo kogoś i gdy tego nie dostrzegł, uchylił drzwi, pozwalając mi stanąć blisko drzwi, zaledwie dwa, trzy metry od Hope.
W pomieszczeniu paliła się lampa, stojąca w rogu. Zamrugałam, by odgonić mrok. Od razu moje spojrzenie powędrowało w stronę łóżka, na którym leżała nieruchoma postać. Gdybym nie wiedziała, że to Hope, nie rozpoznałabym jej. Schudła, stała się wrakiem, cieniem samej siebie. Jej skóra, niegdyś blada, ale o zdrowym kolorze, poszarzała, była prawie przezroczysta, nawet z tej odległości widziałam zielone oraz niebieskie żyły. Włosy straciły swój blask, nie dbali o nie, więc zrobiły się matowe i skołtunione. Na ciele pojawiły się krostki, niektóre albo pękły, albo rozdrapała je do krwi. Oddychała przez maseczkę z głośnym jękiem, który wręcz ogłuszał. Charczała, ledwo mogąc wciągnąć powietrze. Podłączono ją do masy maszyn, które piszczały i coś zapisywały. To wszystko sprawiało, że nie słyszałam swoich myśli. Nie mogłam sobie wyobrazić jakim cudem ona spała w takich warunkach... I jakim cudem usłyszała, jak weszłam do pomieszczenia, bo uchyliła oczy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Przeraziło mnie to, ale mogły należeć do martwej osoby.
— Hope... — wyszeptałam, a do oczu naleciały mi łzy. Nie mogłam już ukrywać swoich uczuć. Nie mogłam dłużej się powstrzymać. Zaczęłam szlochać, nie mogąc złapać tchu. — Hope... Przepraszam. Tak bardzo cię... Przepraszam. Nie chciałam...
— Jordan? — wychrypiała. — Ja... Jordan.
— Przepraszam... Kocham cię. Przepraszam. Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić. Nigdy w życiu... Ja...
— Ćśś... Cicho. Proszę...
Starałam się wytrzeć łzy, by ją widzieć wyraźnie, ale było ich zbyt dużo. Cała drżałam, zdając sobie sprawę, że ona NAPRAWDĘ UMIERAŁA. Ja ją NAPRAWDĘ ZABIŁAM. Umierała, bo ja wyznałam swoje uczucia. Bo...
— Jord... proszę, nie płacz...
Starała się usiąść, ale jej nie wyszło. Upadła na poduszki z głośnym jękiem. Zachrypiała, nabierając głębokiego oddechu. Chciałam się rzucić, by jej pomóc, ale gdy miałam zrobić krok, przypomniałam sobie o naszej umowie z lekarzem. Stanęłam w swoim miejscu, obserwując jej cierpienie, pozwalając łzom płynąć.
— Pierwszy raz widzę... Gdy tak płaczesz... Nie chcę cię... Tak pamiętać... Głupia.
— Ja też nie chcę, Hope...
— Wiesz... co bym chciał...A? — zapytała po chwili milczenia. Wpatrywała się we mnie tymi... oczami, które równie dobrze mogły nie należeć do niej.
— Co takiego?
— Ciebie. Kocham... cię... Myślę, że... Gdyby nie to... Spędziłybyś... my. Czas. Razem.
— Jako przyjaciółki — dokończyłam za nią, powstrzymując się od wrzasku. Zaciskałam palce w pięści, wbijając sobie paznokcie w dłoń. Chciałam ją objąć, pocieszyć, pozwolić, by... By pokazała swój strach, bo musiała być przerażona, ale zbyt wielka z niej altruistka, by to okazać. Musiała udawać silną, z Bóg wie jakiej przyczyny. Przy mnie nie musiała grać. Mogłaby płakać, szlochać, bić, krzyczeć... Ale zrobiłaby to przy mnie, gdy ja ją bym przytulała bez słowa, bo nie oczekiwała pocieszenia, tylko wysłuchania. Taka jest Hope...
— Nie jesteśmy... przyjaciółkami, głupia. Jesteśmy... Bratnimi duszami. Przepraszam, że... Że cię nie kocham w te... Sposób.
— To przecież nie twoja wina.
— Ale jesteśmy... — zakaszlała okropnym, mokrym kaszlem. — Kimś bliższymi niż... Przyjaciółki. Jesteś moją... siostrą. Bratnią duszą... Dziękuję, że jesteś. I żyj. Dla mnie.
— Będę. Postaram się z całych sił. Będę żyć. Ale chcę z tobą, Hope. I tylko z tobą...
Lekarz nagle mnie złapał za ramię, a ja podskoczyłam, bo o nim zapomniałam. Spojrzałam na niego, a w jego okularach dostrzegłam swoje dzikie spojrzenie.
— Czas minął. Za chwilę jej rodzice wrócą.
— Idź... — wychrypiała. — Nie chcę, żebyś mnie... Taką pamiętała.
— Ja się nie ruszam — opierałam się. — Muszę z nią zostać... Ja... Ona mnie potrzebuje, prawda? Ja...
Nie mogłam złożyć zdania. Myśli, serce, umysł, dusza należały do Hope. Musiałam przy niej zostać. To wszystko ułożyłam u jej stóp, gdy lekarz wyprowadzał mnie z pokoju, gdy ja, moje ciało, wyginało się w stronę Hope, żebym mogła jeszcze chwilę na nią popatrzeć. Wyszeptała coś, czego nie usłyszałam. Keller chwycił mnie za ramiona i poprowadził do samochodu, gdy ja, przez szloch, moje złamane serce, złamaną duszę nie mogłam oddychać. Nic nie widziałam. Nic nie czułam z wyjątkiem przerażającego bólu.
Nie wiem skąd Keller wyjął tabletki i mi je podał, bo chyba o nie prosiłam, tak mi się wydaje. Wsadził mi je między wargi i kazał połknąć. Kilka minut później... Nic nie czułam. Siedziałam odrętwiała na siedzeniu, zupełnie wyprana z emocji, nie zdając sobie sprawy, że ostatni raz widziałam Hope żywą.
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top