Rozdział 32. Finn

Nie czułem wyrzutów sumienia, mimo że spieprzyłem Jordan życie. Byłem święcie przekonany, że to tylko i wyłącznie jej wina, a ja po prostu ją ukarałem. Jednak czy ta chora satysfakcja, radość z jej cierpienia mi wystarczała? Na pewno nie. Pragnąłem więcej i więcej. Chciałem, żeby Keller wyrzucił ją za drzwi, tak samo jak rodzice; by nie miała gdzie mieszkać; by w szkole nastolatkowie, nauczyciele, obserwowali każdy najmniejszy ruch Jordan, a gdyby popełniła błąd, śmialiby się z niej; by nikt nie chciał z nią rozmawiać; by nikt z drużyny koszykarskiej nie chciał jej podawać. Pragnąłem wykluczenia społecznego. To chyba wystarczająca kara. Samotność wśród ludzi, których miało się na wyciągnięcie ręki. Widząc ich niechęć do własnej osoby, znienawidziłaby siebie. Przez myśl mi przemknęło, że może przez to popełniłaby samobójstwo, ale mnie to nie obchodziło. Pragnąłem jej krwi, cierpienia. Nic więcej mnie nie obchodziło.

Chciałem cofnąć czas. Chciałem ponownie się znaleźć pod oknem Kellera, by wykrzykiwać różne wyzwiska. Jednak użyłbym mocniejszych słów, zaangażował w to sąsiadów, którzy mnie obserwowali. Nie dałbym się mamie tak prosto poprowadzić do samochodu. Wrzeszczałbym jeszcze głośniej, na tyle, by Hope w szpitalu mnie usłyszała, by wiedziała, że karałem osobę, przez którą musiała umierać. Wtedy myślałem, że byłaby z tego zadowolona. Pragnęłaby tego samego, co ja. Nie myślałem o ich wieloletniej przyjaźni, którą pielęgnowały na każdym kroku. Liczyła się tylko zemsta i mój ból.

Chciałem odwiedzić Hope w szpitalu, naprawdę. Jednak, gdy przyjechałem tam drugi raz, lekarz po prostu mnie nie wpuścił. Leżała w pojedynczej sali, a rodzice siedzieli przy łóżku, trzymając ją za ręce. Oddychała przez rurkę wsadzoną do nosa. Spała. Maszyny piszczały, zapisywały różne rzeczy. Wydawała się taka maleńka w szpitalnej koszuli, na ogromnym materacu, z włosami mokrymi od potu. Na białym materiale dostrzegłem krew. Tylko tyle zdążyłem zauważyć przez szybę w drzwiach, zanim podszedł do mnie lekarz w białym kitlu.

— Kim jesteś? — zapytał, stojąc tuż za mną. Podskoczyłem na wózku, odwracając się w jego stronę. Na kolanach trzymałem dwie rzeczy: bukiet kwiatów oraz czekoladki, które kupiłem sam. Mama jedynie mnie przywiozła zaraz po zajęciach. Poprosiłem o to, a ona się zgodziła.

— Jestem przyjacielem Hope. A pan...?

Lekarz, starszy mężczyzna, łysiejący, siwy, gruby, z ogromnymi okularami na nosie w kształcie kartofla, spojrzał na mnie a następnie na papiery, które trzymał w dłoni.

— Jestem prowadzącym lekarzem w przypadku choroby Hope...

— Tyle mi wystarczy — przerwałem mu.

— Nazywasz się może... Jordan?

Poczułem się tak jakbym dostał w twarz. Musiałem się uspokoić, opanować, ugryźć w język, by nie powiedzieć czegoś, czego mógłbym żałować.

— Nie. Nazywam się Finn — siliłem się na spokojny głos.

— Och, przepraszam za pomyłkę... Hope nigdy nie... — przerwał nagle. Mógł skończyć, wiedziałem, co chciał powiedzieć.

— Nie wspominała o mnie, prawda?

— Niestety nie... Często wspomina, gdy jest przytomna, o Jordan. Myślałem, że może to ty... Ucieszyłaby się, gdyby usłyszała, że przyszła.

— Jordan jest dziewczyną — wyjaśniłem. — To jej najlepsza przyjaciółka. To znaczy była.

Spodziewałem się, że chciałby ciągnąć temat ich przyjaźni, ale tego nie zrobił. Nie łapał mnie za słówka, tak jak się spodziewałem. Ze spokojem przyjął moją odpowiedź i pokiwał głową, nie patrząc na mnie. Spoglądał w malutkie okienko, na drobną, wychudzoną Hope z tłustymi, mokrymi włosami od potu. Chciałbym ją zapamiętać jako zdrową, pełną energii, wigoru dziewczynę. Ale nie mogłem. Ten obraz wrył mi się w pamięć, mimo że dokładnie jej nie widziałem. Zacisnąłem palce na podłokietnikach, starając się uspokoić kołatanie serca na tę myśl. Pragnąłem jej dobra, zdrowa, przyszłości ze mną, a zostało nam to brutalnie odebrane przez rzeczywistość, chorobę, na którą sobie nie zasłużyła. Jordan mogłaby zachorować, umrzeć — nie ruszyłoby mnie to. Ale to Hope. Moja Hope. Moja...

— Znasz może tą Jordan?

Spiąłem się. Czy znałem? Niestety tak.

— Tak — odpowiedziałem chłodno.

Nastała chwila ciszy. Słyszałem piszczenie aparatur, kaszel Hope, na dźwięk, którego lekarz się skrzywił, ale nic nie zrobił. Spojrzał tylko w okienko, mrużąc swoje malutkie, świńskie oczka. Z jego twarzy nie dało się nic odczytać. Szybko odwrócił spojrzenie. Powrócił do pliku kartek.

— Może... Może odpowiesz na kilka pytań? Czy może coś wiesz na ten temat? Czy Hope zna jakiś ćpunów?

— Chodzimy do jednej szkoły. Nie wiem, kto ćpa, ale nie sądzę, żeby Hope utrzymywała z kimkolwiek kontakt.

— „Nie sądzę, żeby Hope utrzymywała z kimkolwiek kontakt"?

Westchnąłem, czując się nagle zmęczony.

— Hope trzyma jedynie z trzema osobami: z Jordan, z Kellerem oraz ze mną.

— Czy któreś z was bierze?

— Ja nie, Jordan też wątpię... Keller też się nie wydaje być ćpunem ani hipisem.

Słuchając mojej odpowiedzi, kiwał głową, zapisując coś na kartkach. Nagle kilka mu upadło. Spojrzał na mnie, jakby oczekując, że miałbym się po nie schylić, ale dostrzegł wózek i zrobił to sam, cicho stękając.

— Może... Mogę usiąść? — zapytał nagle, wskazując na plastikowe krzesła ułożone wzdłuż ścian.

Przytaknąłem ruchem głowy. Wydawał się być zadowolony z mojego pozwolenia, jakby obawiał się, że miałem chęć mu tego zabronić. Aż takim potworem nie byłem. Chyba.

— A jakiś homoseksualistów macie w swoim otoczeniu?

— Tak — odpowiedziałem szybko, co zabrzmiało ostro. Zaznaczył coś na kartkach i spojrzał mi w oczy.

— Ta osoba również choruje?

— Nie.

Dlaczego nie zapytał o imię? O adres Jordan? Podałbym go bez chwili wahania, bez zastanowienia. Byłem gotowy sprzedać duszę, by tylko pożałowała tego, co zrobiła.

— Może ta osoba nie jest zarażona...

Coś wtedy we mnie pękło. Jak mógł tak myśleć? Skoro nie od Jordan, to skąd się zaraziła? Z powietrza? Lesbijka ją zaraziła i tyle. Zwymyślałem Jordan w myślach, gotując się w środku z wściekłości. Nie chciałem tego pokazać, więc tylko zacisnąłem mocniej palce na podłokietnikach i uśmiechnąłem się słabo.

— Zobaczymy — mruknąłem tylko.

— Już nie mam więcej pytań do ciebie. Dziękuję.

— Ale ja mam. Czy mogę zobaczyć Hope?

— Nie.

Otworzyłem usta, gotowy się z nim wykłócać. Specjalnie przyjechałem, z rzeczami dla niej, pragnąc ją ujrzeć. Jeszcze raz ten piękny uśmiech, twarz umazaną węglem... Ale w sali leżała zupełnie inna osoba. Podłączona do maszyn, walcząca o życie. Nie zobaczyłbym mojej Hope, pełnej życia, radości, tylko cierpiącą Hope bez swojej Jordan. Musiałem się pogodzić z odmową i to szybko.

— Potrzebuje odpoczynku — kontynuował. — Nie może niestety mieć gości. Niechętnie pozwoliliśmy, by byli tam rodzice...

— Rozumiem — skłamałem. — Mógłby pan, przynajmniej, dać jej te rzeczy? — zapytałem, podając mu je.

Chwilę się zastanowił, nie ruszając się z miejsca. Przetrzymał kartki pod pachą i wziął ode mnie bukiet oraz czekoladki.

— Oczywiście.

— Dziękuję.

Miałem zamiar oddalić się, znaleźć się w samochodzie i po prostu wymazać z pamięci widok walczącej o życie Hope. Nie chciałem pamiętać jej takiej... Lekarz jednak mnie zawołał.

— Czy mógłbyś przekazać Jordan, że Hope o nią się pytała? Chciałaby ją zobaczyć przynajmniej przez okienko... To dałoby jej nadzieję. Nie mogłaby tam wejść, ale przynajmniej zobaczyłyby się.

Uśmiechnąłem się, a raczej tak mi się wydawało, bo twarz wydawała się być sparaliżowana. Serce połamało się na tysiące, miliony kawałeczków, bo ja, chłopak na wózku, zakochany w niej po uszy, nie dawałem chociażby promyczka nadziei Hope. Byłem dla niej nikim ważnym. Nawet o mnie nie wspomniała.

— Tak. Oczywiście, że to zrobię — skłamałem.

To raczej jasne jak słońce, że nie miałem zamiaru powiedzieć o tym Jordan, bo to oznaczało spotkanie się z nią, a spotkanie to ból w czystej, fizycznej postaci, który powalał mnie na kolana. Musiałbym przyznać, patrząc jej prosto w twarz, że była ode mnie ważniejsza, że przegrałem walkę o względy Hope. Kochała Jordan, wiedziałem to, ale ta myśl była okropna. Nie mogłem zrozumieć, jak mogła chcieć się spotkać ze swoją morderczynią. Chciała jej wygarnąć? Wątpiłem w to, bo wtedy lekarz by wiedział o „upodobaniach" dziewczyny. Musiałem po prostu przyznać, że przegrałem walkę, mimo że nie miałem na to najmniejszej ochoty. Nie przyjmowałem na to do wiadomości. Wciąż wierzyłem, że Hope wolała mnie, mimo że nic na to nie wskazywało. Nawet siedząc w szpitalu, myślała jedynie o swojej przyjaciółce a nie o mnie, o osobie, która chciała z nią spędzić coraz więcej czasu, pragnąc towarzystwa tak pięknej, uroczej, kochanej osoby. Nie przyznawałem swojej porażki przed nikim, nawet przed samym sobą.

Zamknąłem się w sobie, oczekując dnia, który musiał nadejść. Odzywałem się tak samo jak po wypadku — jedne słowo, maksymalnie dwa w odpowiedzi na pytanie. Można powiedzieć, że rozkoszowałem się swoim cierpieniem, tym, że ktoś się mną interesował, a tym kimś była mama. Starała się mnie zagadywać, żebym choć przez chwilę skupił się na czymś innym niż na Hope. Nie mogłem tego zrobić. Każda komórka mojego ciała pragnęła jej bliskości, zdrowia, a zarazem nienawidziły Jordan. Moje stany przechodziły płynnie: miłość do Hope a po chwili nienawiść do Jordan. Wyczuwałem, gdy dana fala miała przybyć i nie wiedziałem, która była gorsza. Dzięki tym stanom po prostu egzystowałem, wpatrując się w swoje życie jak widz w kinie. Czas przemijał, a ja z niego nie korzystałem.

Książki przestały mnie interesować, tak samo jak szkoła. Jakakolwiek czynność przestała mi sprawiać radość, bo z tyłu głowy pojawiała się myśl, że chciałbym to zrobić z Hope, ale nie mogłem, bo Jordan skazała ją na śmierć. Nie mogłem jej zobaczyć, pocałować, usiąść obok niej a nawet dotknąć, bo to mogłoby się skończyć źle również dla mnie...

Ashley zaczęła się dziwnie zachowywać. Również zaczęła się zamykać w sobie, mówić coraz mniej, a w szkole wydawała się nieobecna, zasmucała się, gdy słyszała kolejne plotki na temat Jordan. Pewnego dnia, parę dni po moim wybuchu przed domem Kellera, poszła do mnie do pokoju akurat, gdy starałem skupić na czytaniu książki. Nie wychodziło mi to. Słowa przestały mieć jakikolwiek sens, ale uznałem to za lepsza opcję niż wspólne oglądanie telewizji, gdzie leciały wiadomości na temat HIV. Nie zniósłbym tego. Leżałem na łóżku, a ona bez żadnego pukania ani przywitania po prostu weszła. Zamknęła za sobą drzwi, wpatrując się we mnie z uporem.

— Co ty wyprawiasz, do cholery? — warknąłem.

— Mogę się ciebie zapytać o to samo. Coś ty wykrzykiwał pod oknem Kellera i Jordan? Wszyscy o tym gadają! — Wkurzyła się.

— Co cię to obchodzi, co? To nie twoja sprawa — chciałem uciąć rozmowę, ale Ashley podeszła do mojego łóżka i wyrwała mi książkę z ręki. — Ej! Oddawaj to.

— Zapomnij.

Westchnąłem zrezygnowany, wiedząc, że nie miała zamiaru odpuścić. Zrobiła tą samą minę co mama, gdy chciała nam pokazać, że dyskusja nie miała najmniejszego sensu. Jedyne, co mogłem zrobić, to czekać na to, co chciała zrobić.

— Czego chcesz w takim razie? — zapytałem siląc się na spokojny, rzeczowy ton.

— Chcę odpowiedzi na swoje pytanie, które zadałam dosłownie piętnaście sekund temu.

— Czyli...? — udawałem głupiego i ona o tym wiedziała.

— Przestań udawać głupszego niż jesteś naprawdę.

— Czyli chcesz odpowiedzi od debila, na temat wykrzykiwania rzeczy pod domem Kellera i Jordan? — nie dawałem za wygraną.

— Tak.

Wydawała się naprawdę zdenerwowana i wyczerpana tą rozmową, mimo że dopiero ją zaczęliśmy. Czułem, że była coraz bliżej poddania się i skapitulowania.

— Mówiłem prawdę, to się rozumie samo przez się. Jordan jest lesbijką, Hope choruje na chorobę gejów i lesbijek, a i ćpunów, więc musiała się od kogoś zarazić, czyli od Jordan. Wystarczy mieć więcej niż dwie szare komórki, by to zrozumieć.

— Ale to nie jest pewne. Nie masz prawa kogoś nazywać mordercą bez żadnych sensownych podstaw.

— Podstaw? — zaśmiałem się. — Przed chwilą podałem ci jej na tacy.

— Wiesz o co mi chodzi.

Po jej postawie, wyprostowana, z drżącymi mięśniami, palcami zaciśniętymi w pięści, zrozumiałem, że za chwile się popłacze. Oczy się jej zaszkliły i była tego świadoma, bo odwracała ode mnie spojrzenie, starając się to ukryć. Paznokciami drapała twardą okładkę książki, starając się wymusić na sobie spokój.

— Jestem tego pewien, że to wina Jordan. Nie zna żadnego ćpuna, a tym bardziej innego geja czy lesby.

— Nie jesteś tego pewny — stwierdziła.

— Skąd ta pewność?

— Bo nie zaglądasz wszystkim ludziom do łóżek.

— Jeszcze jakby geje i lesby pieprzyli się tylko w łóżkach — prychnąłem.

— Nie mów tak o Jordan! — krzyknęła na mnie, trzęsąc się ze złości.

— Czemu? Jesteś w końcu zabujana w Kellerze, a nie w Jordan, więc mogę o niej mówić, to co mi się podoba. Byłoby inaczej jakby cię coś łączyło z Jordan, ale, mam nadzieję, że tak nie jest...

— Bo to ja schrzaniłam jej życie — wybuchła, a po jej czerwonych policzkach zaczęły spływać łzy. Cała drżała, mimo że starała się opanować. — To ja powiedziałam, że jest lesbijką! To przeze mnie każdy teraz wie, że Jordan jest lesbijka i przez ciebie, ją osądzają! Nazywają „mordercą"!

Co ona właśnie powiedziała? Wyprostowałem się, zainteresowany tematem, pragnąc wysłuchać więcej na ten temat. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, który starałem się stłumić.

— Co takiego?

Nie liczyło się to, że płakała. Liczyło się to, że to przez nią Jordan cierpiała, a ja mogłem to wykorzystać.

— To ja... Dowiedziałam się, że Jordan jest lesbijką... Wtedy, gdy rozmawiała z Kellerem w szatni... Podsłuchałam ich... — szlochała. Usiadła na łóżku, chowając twarz w dłoniach. Książkę zostawiła przy swoich kolanach. — Ja chciałam, po prostu, żeby Keller się o tym dowiedział. Żeby się odkochał i był ze mną. Nie wiedziałam, że będzie uważana za mordercę! Nie wiedziałam, że Hope wylądowała w szpitalu, z HIV...

Miałem ją pocieszyć? Oby nie, bo tak bardzo cieszyłem się z tej wiadomości, że nie mógłbym tego zrobić, bo okazałbym niepohamowany entuzjazm. Dzięki zakochaniu się Ashley, wiedzieliśmy o rzeczach, które Jordan ukryła przed światem i bez problemu, po nitce do kłębka, dowiedziałem się, kto stał za chorobą Hope. My, szkoła, osiedle, miasteczko, miasto, stolica, świat mogliśmy wydać karę na osobę, która zabijała moją ukochaną... Choć to przynosiło ukojenie.

— Dobrze, że to powiedziałaś.

— Dlaczego?

— Bo dzięki tobie wiem, kogo mam nienawidzić do końca swojego życia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top