Rozdział 31. Jordan
Finn był wściekły. Nie musiałam stać na dole, przed nim, by to wiedzieć. Nie musiałam słyszeć jego głosu, wrzasku, by to wiedzieć. Wystarczyła mi jednie mowa jego ciała oraz spojrzenie na zegarek. Lekcje miały się zakończyć dopiero za godzinę, a on, jakimś cudem, znalazł się pod domem Kellera. Mogłam się założyć, że nie przyszedł do Kellera tylko do mnie. Czułam to, mimo że nie wiedziałam po co miałby to zrobić. Nienawidził mnie, więc czego ode mnie chciał? Dlaczego urwał się z zajęć? Dlaczego...? Miałam wiele pytań, ale żadnej odpowiedzi.
Gdy Keller usłyszał walenie w drzwi, akurat oglądaliśmy telewizję. Byłam otępiała przez leki na uspokojenie. Bez nich nie wytrzymałabym bólu w sercu, a to, że mnie otępiały, to mały problem. Oczy same mi się zamykały. Nieświadomie oparłam się o niego, by na chwilę się zdrzemnąć. Spiął się. Spojrzałam na niego, szukając powodu jego zachowania. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale usłyszeliśmy hałas. Poszedł otworzyć. Wyjrzał przez judasza i kazał mi iść na górę. Zrobiłam to po chwili wahania. Weszłam do pokoju naszykowanego dla niespodziewanych gości. Wyglądałam przez okno, klęcząc na łóżku.
Nagle, bez uprzedzenia, usłyszałam dźwięk zatrzaskiwanych drzwi, a Finn skierował swoje spojrzenie na mnie. Przestraszył mnie. Widziałam jego łzy, jego czerwoną twarz, wykrzywioną cierpieniem i wtedy zrozumiałam, co się stało. Dowiedział się o Hope. Dowiedział się o jej chorobie. Dowiedział się, że to przeze mnie... Że to przeze mnie umierała. Chciał mnie zabić, chciał mi zagrozić, chciał wygarnąć mi cały swój ból, sprawiając mi cierpienie. Rozumiałam to. Finn, naprawdę to rozumiem. Słuchałam każdego jego wykrzyczanego słowa, chowając się w cieniu. Po prostu się bałam tego, co mógł powiedzieć, mimo że o sobie myślałam podobnie. Usiadłam na miękkim materacu, na miękkiej kołdrze, otaczając ramionami kolana. Łzy pociekły po policzkach, gdy usłyszałam to jedno słowo, które idealnie mnie opisywało. „Morderca". Miał rację, czyż nie? Wyznając swoje uczucia, całując Hope, zabiłam ją. To wszystko moja wina. Nie mogłam inaczej myśleć. Nie mogłam...
Nie wiedziałam jak to się stało, ale róg szyby nagle pękł. Nawet nie krzyknęłam, nawet się nie poruszyłam. Przez leki oraz swój żal, ból, mój mózg nie przekazał impulsów do reszty ciała, nakazując uciekać. Szkło spadło na moją skórę, raniąc ją. Kamień upadł na podłogę, ale ledwo go widziałam, bo jeden z odłamków skaleczył skórę nad brwią. Okropne miejsce. Podczas treningów kilka razy oberwałam w łuk brwiowy i zalewałam się krwią. Tym razem nie było inaczej. Zamknęłam jedno oko, by ciecz się do niego nie dostała. Nawet nie czułam bólu.
Keller znalazł się obok mnie, na kolanach. Szybko sięgnął po malutką poduszkę, zdjął z niej poszewkę i przycisnął mi do zranionego miejsca.
— Boże, co się stało? — zapytał, odgarniając mi włosy z twarzy, by nie przykleiły się do krwi.
— To nic takiego... Szybka pękła i odłamek mnie skaleczył... — wyjąkałam między napadami szlochu. — Zaraz się zagoi...
— Jak to „szyba pękła"? — zapytał rozgniewany, rozglądając się po pokoju. Krzyki na dworze nie ucichły. Ciągłe wyzwiska, wygrażanie i inne nieprzyjemne rzeczy zawisły w powietrzu, szukając mnie, morderczyni. — Szyby od tak nie pękają. Co się stało?
— Nie wiem, Keller — mój głos stał się ostry, sama nie rozumiałam dlaczego. Może sama potrzebowałam dać upust emocjom? — Nie wiem, co się stało. Krew zalała mi oczy... A tylko widziałam, że rozmawiałeś z Finnem... Kiedy go zobaczyłam, on... On zaczął mnie obrażać. On zaczął mówić prawdę.
— On nigdy nie powiedział żadnej prawdy — przerwał mi stanowczym tonem. — Masz go nie słuchać, bo on nic nie wie. On zawsze kłamie albo stara się kogoś zranić. Znasz go. Wiesz jaki jest, dlatego go nie słuchaj, Jordan... Proszę.
Wzięłam poszewkę z jego rąk, przyciskając mocniej do rany. On starał się to robić delikatnie, by mi nie zrobić krzywdy, przez co krew zasłaniała mi oko. Wytarłam ją. Wstałam z łóżka, sama nie wiem dlaczego. Keller chwycił mnie pod ramię, jakby się bał, że mogłabym upaść.
— Jordan, widzę, że wiesz, co się stało.
— Chciałabym ci odpowiedzieć, ale naprawdę nic nie widziałam...
— Zaprowadzimy cię do pokoju... Zdrzemniesz się... Dużo przeszłaś. Może... — zmienił szybko temat, ale równie prędko zamilknął, patrząc na coś obok stóp. Spojrzałam tam, gdzie on. Niedaleko leżał kamień, którym Finn zapewne rzucił z gniewu, rozbijając szybę.
Keller zacisnął mocniej palce na moim przedramieniu, ale nie na tyle, by sprawiło mi to ból. Starał się ukryć swoje uczucia, emocje, które nim targały. Gdybym go nie znała, nie dałabym rady odczytać jego humoru. Umiał idealnie to ukryć, ale nie przede mną. Wbił wzrok w podłogę i poprowadził mnie do swojej sypialni. Nawet w ciemności widziałam jego rozgniewany wzrok. Położył mnie na łóżku, a sam, bez słowa, nagle gdzieś wyszedł. Chwilę później krzyki z dworu ucichły i chyba to było gorsze niż ciągłe wrzaski. Kiedy Keller wrócił, w rękach trzymał szklankę wody i kilka leków. Włączył światło i pomógł mi usiąść, jakbym zraniła się w plecy, a nie w oko.
— Muszę obejrzeć ranę — powiedział, biorąc ode mnie poszewkę.
— Chyba ją zniszczyłam...
— Nie ty, tylko Finn — zauważył. Z kieszeni wyciągnął kilka buteleczek; rozpoznałam tylko jedną z wodą utlenioną. — Zamknij oko. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli lecieć do szpitala.
— To tylko łuk brwiowy. On szybko się goi.
Przyjrzał się ranie, nachylając się ku mnie. Miałam odruch, by się odsunąć, bo dzieliło nas zaledwie parę centymetrów. Moje ciało krzyczało, że to zbyt blisko. Bez problemu mogłam się do niego przytulić, oprzeć, pocałować... Szybko jednak te myśli przeszły, zdławione przez leki na uspokojenie i nagły ból, który poczułam, gdy wziął jedną z buteleczek i polał skórę.
— Wiem, że boli... Ale musimy to oczyścić. A jest pełno krwi.
— To pewnie powierzchowna rana. Ale szczypie jak diabli.
— Masz rację. Jest mała i niezbyt głęboka. Nie widzę też, żebyś miała odłamek szkła w ranie... Chyba będzie dobrze się goić.
Otworzył kolejną buteleczkę i mokrym wacikiem zaczął wycierać krew. Robił to na tyle delikatnie, że przymknęłam oczy i rozkoszowałam się tym miłym doznaniem. Dopiero, gdy dotknął rozcięcia, syknęłam niespodziewanie, czując nagłe szczypanie.
— Przepraszam — szepnął prosto w moje wargi. Jego ciepły oddech poruszył coś w moim sercu, które się ścisnęło, by po chwili bić dwa razy szybciej. Szybko jednak się za to skarciłam, mimo że nie miałam na to wpływu.
— Nic się nie stało.
— Szkoda, że tego samego nie możemy powiedzieć o Finnie — powiedział z goryczą w głosie.
Odsunął się ode mnie. Otworzyłam oczy i dziwnie się poczułam, widząc wszystko wyraźnie. Keller rozrywał opakowanie z plastrami, a na pościeli trzymał kawałek gazy.
— Rozmawiałeś z nim. Słyszałam krzyki. Ma prawo być na mnie zły. Nawet wściekły, w końcu, to moja wina. Nie znam z Hope innej lesbijki, od której mogłaby...
— Jordan — przerwał mi ostro. — Już o tym rozmawialiśmy, prawda?
— Rozmawialiśmy, to prawda, ale sądzę, że to moja wina, że...
— Nie chcę się powtarzać — ponownie mi przerwał. — Więc przypomnij o tym, o czym mówiłem, dobrze? To nie jest twoja wina. JA jestem zdrowy. Nie wiem jakim cudem Hope się zaraziła, ale jestem pewien, że nie od ciebie.
— Może masz lepszy układ odpornościowy? — zgadywałam.
— Nie wiem. Za mało wiemy o HIV i AIDS, by zgadywać.
Ale wystarczyła nam jedno, by wiedzieć, że to coś groźnego. Kto zachorował, był skazywany na śmierć, a Hope nie była wyjątkiem.
Kilka dni nie ruszałam się z łóżka. Jedynie, gdy wstawałam, to do łazienki, by umyć zęby, twarz, zrobić siku. To tyle z ruchu. Mój organizm żądał ruszania się, pogrania w kosza, ale umysł oraz serce kazały mi po prostu się położyć i nie wstawać. Struny głosowe pragnęły pokazać, że wciąż istnieją i miałam ochotę krzyczeć, płakać, ale tego nie zrobiłam, bo leki mi zabraniały. Chciałam po prostu się położyć i nigdy więcej nie wstawać, bo moja egzystencja nie miała sensu. Bez Hope moje życie nie miało sensu. Ten mały żar, który kilka dni temu tlił się w mojej piersi, nagle zgasł, a w czarnym tunelu nie widziałam nic, tylko ogarniającą mnie ciemność. Ręka Kellera nie mogła mnie odnaleźć, a ja nie chciałam mu pomóc w poszukiwaniach. Po prostu położyłam się i czekałam na coś, co nie chciało nadejść.
O czym wtedy myślałam? Chyba o niczym konkretnym. O śmierci, o tym jakim śmieciem się stałam, o swoich uczuciach, które powinny pozostać w zamknięciu, o nienawiści do samej siebie, o samobójstwie. Myśli przepływały między tymi tematami, a ja pozwoliłam im dryfować. Niekiedy stawały się zamglone, na tyle dalekie, że nie mogłam ich dosięgnąć, ale to wszystko przez leki, które podawał mi Keller. W jakiś sposób działały, bo nie płakałam. Nie bolało mnie serce. O swoich życiu myślałam w chłodny sposób, jakby to mnie nie dotyczyło, jakbym myślała o kimś innym, o kimś kogo zbyt dobrze nie znałam. W taki sposób łatwiej było mi oceniać moje własne życie. Postawiłam je na szali, patrząc, czy w ogóle pojawił się jakikolwiek sens, by dalej egzystować. Jakiś malutki argument, rzecz, która mogłaby mnie powstrzymać przed powieszeniem się, utopieniem, po prostu zabiciem się. I tylko jedna osoba mnie powstrzymywała. Przypominałam sobie o tym za każdym razem, gdy wchodził do pokoju, przynosząc mi tackę z jedzeniem.
Keller.
Gdy wchodził do pokoju, patrzyłam na niego jakbym pierwszy raz go widziała. Coś w nim ulegało zmianie, ale nie mogłam określić co. Kiedy to dostrzegałam, leki szybko zabierały mi tę myśl i wyrzucały do kosza, gdzieś daleko, z dala ode mnie. Nie chodziło o fizyczność, tego byłam pewna, ale coś niedostrzegalnego, co mogła dostrzec tylko bliska dla niego osoba. Wpatrywałam się w niego, a on siadał koło mnie i wmuszał jedzenie, na które nie miałam ochoty, mimo że przynosił same dobre rzeczy. W tamtym życiu je lubiłam – w życiu przed HIV, AIDS oraz chorobą Hope. Gładził mnie po włosach, delikatnym ruchem dłoni. Mówił słowa, które się rozmazywały zanim dotarły do mojego mózgu, zanim zrozumiałam ich sens. Przynosił mi kolejne leki, bo, tak mi się wydaje, o nie prosiłam. Raz, kiedy byłam na tyle przytomna, że rozumiałam słowa, powiedział:
— Chyba za dużo ich bierzesz.
Nie pamiętałam, co odpowiedziałam, ale dostałam swoje leki i myśli ponownie uciekły.
Rozmyślanie o śmierci stało się codziennością. Zastanawiałam się, jakby to było, gdybym przedawkowała leki. Może dlatego tyle ich brałam przez tamte kilka dni? Może chciałam pomóc Śmierci i po prostu się zabić? Z drugiej strony, zraniłabym Kellera. Musiałby mnie odnaleźć, zadzwonić na policję i może oskarżyliby go o morderstwo. Zdarzały się takie rzeczy, niezbyt często, ale wciąż. Zrezygnowałam z tego. Może miałam sama umrzeć, tak po prostu, po cichu, przez AIDS. Wyżarły mnie od środka, mięsień po mięśniu, flak po flaku, kostka po kosce. Zniknęłabym, pożarta przez tą nieznaną chorobę. Nikt by nie odnalazł mojego ciała. Zostałabym dosłownie pochłonięta. Ciekawa myśl, ale wątpiłam, że tak by to wyglądało. Dlatego robiłam to, co mogłam zrobić, pragnąc swojego zgonu. Leżałam i czekałam na czarną postać, ubraną w długą szatę z założonym kapturem na trupią czaszkę i z kosą w ręku. Przywitałabym się ze Śmiercią jak ze starym znajomym, jak z Kellerem czy Hope, bo tyle o niej rozmyślałam, że staliśmy się przyjaciółmi, kimś nierozłącznym. Wzięłaby mnie na ręce i zaniosła w nieznane. Albo nie, ujęłaby moją dłoń w swój kościsty uścisk i zaprowadziła w mrok z malutkim promykiem światła na samym końcu tunelu. Nie czułabym się samotna, bo byłaby przy mnie. Chciałabym odejść dosłownie w tej samej chwili, co Hope, bo może wtedy bym ją zobaczyła u boku Śmierci i szłybyśmy razem, nie patrząc na siebie, ale wiedziałabym, że stała obok. To by mi wystarczyło. Jednak czy zasługiwałam na to? Nie, na pewno nie. Tak samo jak nie zasługiwałam na Kellera, a mimo to wciąż był.
Zasługiwałam na cały ból, który mnie spotkał: na alkoholizm rodziców, na odnalezienie martwej siostry, na brak zainteresowania rodziny moją osobą, na wyrzuty sumienia, które mnie zabijały, na brak przyjaciół, na zainteresowanie się dziewczynami zamiast chłopcami, co powinna robić normalna nastolatka, na męczarnie. Czy mogłabym łagodzić to lekami? Zapewne nie, to oszustwo, ale nie mogłam się powstrzymać, bo bez tego po prostu bym się powiesiła, zakańczając swoje cierpienie, a musiałam otrzymać go więcej i więcej, by odpokutować swoje winy.
Finn miał rację. Nie zasługiwałam ani na Hope ani na Kellera. Stałam się zwykłą morderczynią. Lesbijką. Ohydnym robakiem, którego powinno się po prostu zdeptać. Jednak to nie moja wina, że dusza trafiła do ciała człowieka i gdyby ktoś mnie zabił, sądzony by był jak za zabicie normalnej, zwykłej osoby. Inaczej poprosiłabym kogoś, by postrzelił mnie w pierś, tuż nad sercem, żebym się wykrwawiła, bo nie miałam na tyle odwagi, by zrobić to samej.
Zabiłabym się, gdyby nie było Kellera. Jednak, gdy wstawałam z łóżka, z chęcią podcięcia sobie żył, on pojawiał się w pokoju, niosąc coś dla mnie albo... Albo żeby coś zrobić. W mgle, która otaczała moje myśli, pojawiał się pewien przebłysk i przypominałam sobie moment odnalezienia martwej siostry. Wycofywałam się, przerażona i wpadłam na stół, gdzie leżała popielniczka. Oparzone plecy, ohydne okrągłe ślady, jakby ktoś przypalał mnie papierosem... I nagle pojawiła się genialna myśl. Nie mogłam się zabić, bo wciąż potrzebowałam więcej, by dostać rozgrzeszenie. Mogłam jednak w tym sobie pomóc i zadać sobie więcej bólu...
— Keller — odezwałam się pierwszy raz od wielu dni. Spojrzałam mu w oczy, a w ich odbiciu zauważyłam, że wyglądałam jak żywy trup, jakbym w środku nic nie miała, stała się pusta. — Kupisz mi papierosy?
Spojrzał na mnie jakby pierwszy raz w życiu mnie zobaczył. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął, by ponownie je uchylić. Zamrugał kilka razy, rozglądając się po pomieszczeniu.
— Nie wiedziałem, że palisz — powiedział zakłopotany.
— Bo nie palę — odpowiedziałam bez chwili zawahania, nawet nie myśląc nad odpowiedzią.
— Więc po co ci one?
Nie przewidziałam, że chciałby o to zapytać. Nie przygotowałam odpowiedzi. Nie przygotowałam żadnej historyjki, dlatego wytężyłam swój mózg, chcąc coś wymyślić, skłamać. Cisza się przeciągała, a ja milczałam, szukając dobrej bajeczki.
— Chcę zacząć palić — odparłam powoli, ostrożnie dobierając słowa. — Żeby przestać brać leki na uspokojenie.
— To cholernie zły pomysł, Jordan — zauważył, gdy przetrawił moje kłamstwo.
— Czemu zły? To chyba lepsze niż faszerowanie się lekami, przez które nie mogę jasno myśleć.
— Myślisz, że papierosy to lepsze wyjście?
— Tak.
Potrząsnął głową z niedowierzaniem. Poprawił już za długie włosy, odgarniając je z czoła.
— Jordan, przypomnieć ci, że uwielbiasz grać w kosza? Wiesz, co papierosy zrobią z twoimi płucami? Będziesz biegać coraz wolniej, bo nie będziesz mogła złapać oddechu. Będziesz coraz szybciej się męczyć i w końcu zdasz sobie sprawę, że nie nadążasz za innymi. Że jest coraz gorzej. Nie pozwolę ci zniszczyć sobie zdrowia i marzeń, bo osądzasz się za coś, czego nie zrobiłaś. Nie spieprzę ci życia.
— Więc... nie kupisz mi papierosów?
— Nie ma mowy.
W tamtej chwili tego nie rozumiałam, ale jego odmowa mnie zraniła, a po chwili zdenerwowała. Zacisnęłam usta oraz pięści, wpatrując się w niego. Nagle, zaskakując samą siebie, wstałam. Poszłam do krzesła, gdzie złożył moje czyste ubrania i zaczęłam się ubierać. Keller przyglądał mi się w milczeniu, gdy zdjęłam piżamę i zaczęłam zakładać na siebie czyste ubrania, stojąc jedynie w bieliźnie.
— Co ty wyprawiasz?
— Idę do sklepu. Nie widzisz?
— Leżałaś przez ostatnie cztery dni w łóżku, prawie się nie ruszałaś, nie mówiłaś, a teraz idziesz do sklepu? Powiedz jeszcze, że będziesz prowadzić.
— Będę!
Moje mięśnie jakby sflaczały przez to leżenie i nie ruszanie się. W brzuchu mi burczało, przed oczami pojawiły się mroczki, których nie mogłam się pozbyć. Zachwiałam się przy zakładaniu skarpetek. Zauważył to i podszedł, by mnie przetrzymać. Pomógł usiąść na łóżku i zaczął mnie ubierać.
— Jeśli chcesz jechać do sklepu, to jadę z tobą — powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu.
— Nie potrzebuję twojej pomocy — syknęłam pod nosem, patrząc na jego palce, gdy zapinał mi bluzę.
Uśmiechnął się, będąc tuż przed moją twarzą. Z takiej odległości widziałam ciemniejsze plamki w jego tęczówkach, moje odbicie w jego źrenicach. Ciepły oddech poruszał moje włosy.
— Dlatego ubierałem ci skarpetki.
I wyprostował się, podając mi rękę, którą ujęłam.
Bez leków czułam się beznadziejnie, ale z lekami jeszcze gorzej. Potrzebowałam jakiejś zmiany, czegoś, co pozwoliłoby mi choć na moment zapomnieć o mojej winie, a nie otępiać na tyle, że nie miałam pewności, co do tego jak się nazywałam. Narkotyki typu marihuana czy haszysz nie wydawały się złą opcją, ale nie wiedziałam skąd je wziąć, a jedyna osoba, która mogła mi na to odpowiedzieć, przyjaźniła się z Kellerem, więc na pewno, by mu o tym powiedział. Jak można poznać dilera, w środku dnia, w tym cholernie nudnym miasteczku? Zapewne, gdyby się dowiedział o mojej orientacji, nie sprzedałby mi nic, nie chcąc wziąć pieniędzy, których dotknęłam. Okropna myśl, ale jakże prawdziwa. Papierosy też średnio wchodziły w grę, bo rozumiałam argumenty Kellera. Nie mogłabym odwrócić tego, jak zniszczyłabym swoje płuca. A co z alkoholem? Czy znalazłabym w sobie tyle odwagi, by stać się jak rodzice? Codziennie, przez wiele lat widziałam, jak się staczali, pijąc wódkę. Jedyne, co mogłam sobie zniszczyć to wątrobę. Czy mogłabym to zrobić? Chyba tak. Tak. Może...
Rozmyślałam o tym, gdy Keller prowadził mnie do samochodu, trzymając moją dłoń. Weszliśmy do jego samochodu. Pomógł mi zapiąć pasy, jakbym sama nie dała sobie z tym rady. To chyba dobrze, bo nie czułam się na siłach, by się poruszyć. Wykończyło mnie samo schodzenie po schodach. Odetchnęłam z ulgą, gdy ruszył z podjazdu.
— Nie sprzedadzą ci papierosów — zauważył, wyginając szyję, by zobaczyć, czy nic nie nadjeżdża.
Czy rodzice mogli mieć w domu alkohol? Na pewno. Nawet wiedziałam gdzie.
— Wiem, masz rację — przyznałam niechętnie. — Czy mogę u ciebie jeszcze trochę zostać?
— Czyli wracamy do domu?
— Nie.
— To gdzie chcesz jechać?
— Do mnie do domu, po parę rzeczy, jeśli pozwolisz, żebym u ciebie jeszcze trochę została.
Uśmiechnął się.
— Jak dla mnie, możesz zostać u mnie do końca życia.
Bez słowa więcej wykręcił i pojechał w stronę mojego domu.
Nie miałam zamiaru mówić rodzicom o tym, że Elizabeth z Thomasem wyrzucili mnie ze szpitala, bo przeze mnie ich córka umierała. Nie miałam zamiaru im mówić, że mój świat stracił sens, bo to nie ich sprawa. Najchętniej po prostu wzięłabym trochę alkoholu, schowałabym do torby pełnej ubrań, by butelki nie zabrzęczały. Zabrałabym również trochę pieniędzy z kuchni, ukryte między eleganckimi talerzami i filiżankami, bo moje oszczędności, miałam nadzieję, poświęcić na coś innego w niedalekiej przyszłości, gdyby Śmierci się nie śpieszyło.
Zrozumiałam jednak, że tak nie będzie, gdy zobaczyłam mojego ojca w oknie, gdy Keller zaparkował przed domem. Nie chciałam, żeby wszedł, ale czułam, że to niezbędne. Ojciec na mnie łypnął groźnie i zniknął, ukrywając się w ciemności. Po prostu czułam, że coś było nie tak. Podeszłam do drzwi, dziwiąc się, że ktoś w końcu skosił trawę. Nie pamiętałam, kiedy była taka krótka, bez chwastów. Taka mała rzecz, a mnie ona tak ucieszyła. Keller tego nawet nie zauważył, szedł obok mnie, nawet się nie rozglądając. Podszedł i zapukał do drzwi. Otworzył ojciec, ubrany w stary dres. Zrobiło mi się niedobrze, gdy poczułam dobrze mi znany zapach. Alkohol. Zrezygnowałam ze swojego durnego pomysłu równie szybko, jak przyszedł mi do głowy. Chciało mi się wymiotować.
— Czego? — zapytał, ledwo wychylając nos.
— Przyszłam po swoje rzeczy — warknęłam, zawiedziona, że ponownie pił. Wiedziałam, że nie powinnam się zbyt wcześnie cieszyć z jego abstynencji, wiedziałam, że zapewne wróciłby do nałogu, ale dał mi cień nadziei na coś tak małego a zarazem dobrego jak „normalna rodzina". Do oczu naleciały mi łzy. — Zajmie mi to dwie minuty.
— Kto to ten chłopak? — syknął, a po chwili czknął. Ohyda.
— Jestem Keller. Nasze mamy się znają... — przedstawił się, starając się wypaść jak najlepiej, mimo że ojciec był zalany w trzy dupy. Nawet przez tę małą szparę widziałam, jak się chwiał.
— Ruchasz się z nią?
Osłupiam. Jak mógł zapytać o coś takiego? I to w taki sposób? Zacisnęłam palce, by nie uderzyć w drzwi, aby rozkwasić mu tę gębę...
— To nie twój zasrany interes... — warknęłam, starając się opanować drżenie.
Chwyciłam za klamkę i szarpnęłam do siebie tak nagle i mocno, że prawie się przewrócił. Zignorowałam to. Minęłam go i skierowałam się prosto do kuchni, by zabrać pieniądze, które zapewne mieli w planach wydać na wódkę.
— Zostaw to! — krzyknęła mama z salonu. Nawet jej nie zobaczyłam.
Weszłam na blat, by zabrać zwinięte banknoty. Wrzuciłam je do kieszeni.
— Nie masz prawa głosu, gdy jesteś pijana — odwarknęłam, zeskakując z blatu, kierując się w stronę swojego pokoju.
— Gdzie ty idziesz? — wydusił ojciec, starając się zachować pion.
— Do siebie, by zabrać swoje rzeczy.
— Zabieraj je wszystkie! — krzyknął nagle, idąc za mną. — Zabieraj, bo nie chcę cię więcej widzieć. Nie mamy córki. Nie mamy dzieci!
Wzięłam torbę z podłogi. Keller przecisnął się obok ojca i pomógł mi zbierać rozrzucone rzeczy. Co oni zrobili z tym pokojem? Moje nowe łóżko, które tak uwielbiałam, zostało zniszczone. Z szafek wyjęli szuflady i powyrzucali rzeczy, które się tam znajdowały. Te nieliczne ozdoby, jak figurki, miały urwane głowy, połamane ręce. Z książek powyrywali strony, a niektóre nie posiadały okładki. Zapewne znowu imprezowali i uznali to za bardzo śmieszne. Kilka koszulek pocięli. Zrobiło mi się przykro, ale nie skomentowałam tego. Nie chciałam kłótni tylko po prostu się wynieść i nigdy nie wracać. To okropne, ohydne i... Najgorsze.
— To dobrze, bo nie chcę być córką alkoholików, którzy umieją jedynie chlać — warknęłam, nie patrząc w stronę ojca.
— I któż to powiedział? Morderczyni?
Zacisnęłam zęby, by się nie rozpłakać. Jak mógł tak powiedzieć o własnej córce? Jak mógł mnie tak bardzo skrzywdzić? A ja jedynie pragnęłam mieć normalny dom, normalną, kochającą rodzinę... Kogoś, na kim mogłam polegać w każdej sytuacji. Tacy powinni być rodzice, prawda? Powinni stać za mną murem, mimo przeszkód. A on, zamiast mnie nieudolnie pocieszać, po prostu powiedział prawdę, która mnie raniła jak nic innego na tym świecie. Równie dobrze mógł do mnie podejść i po prostu uderzyć w twarz. Zamiast tego Keller podszedł do mojego ojca i go uderzył pięścią w twarz. Jedyne, co zauważyłam to krew, która trysnęła mu z nosa. Keller rozmasował sobie kostki w dłoni i wrzucił kilka rzeczy do torby, chwycił mnie za rękę i wyprowadził z domu. Sama nie rozumiałam dlaczego, ale odwróciłam się, by spojrzeć, czy ojciec wstał. Siedział oparty o ścianę, wyklinając chłopaka i dłonią tamując krwawienie. I tak pewnie to zbyt mały ból.
Kiedy weszliśmy do samochodu, przez długo moment się nie odzywaliśmy. Masował obolałe kostki, kulistymi ruchami. Oddychał ciężko, patrząc na ulicę.
— Ojciec o tym wie... — uświadomiłam sobie nagle, a ja zaczęłam łkać. — Czyli wszyscy już wiedzą o HIV... O tym, że jestem lesbijką... Czyli... Wszyscy mnie nienawidzą...
— Zapewne — nie starał się mnie pocieszyć. Nawet na mnie nie spojrzał. Wydawał się nad czymś myśleć, gdy ja zalewałam się łzami.
— Myślą, że ja ją zabiłam... Że jestem mordercą... Bo nie myślą jak ty... Jestem...
— Wyjedźmy stąd. Z tego miasteczka i zamieszkajmy razem.
Spojrzałam na niego, szukając oznak, że żartował. Ale ich nie znalazłam. Wpatrywał się we mnie z uporem, z powagą, której się nie spodziewałam. Jego oczy błyszczały. A ja jedyne, co mogłam zrobić, to otworzyć wargi, spomiędzy których nie wydobył się żaden dźwięk.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top