Rozdział 30. Finn
Tęskniłem za Hope. Tęskniłem za jej uśmiechem. Tęskniłem za jej łagodnym głosem, który koił moje serce oraz śmiechem, dzięki czemu sam miałem lepszy humor. Tęskniłem za jej skupieniem, gdy rysowała, przegryzając wargę i brudząc się węglem. Chciałbym to jeszcze raz zobaczyć. I widzieć przez wiele lat.
Myślałem o niej nawet, gdy byłem sam w swoim pokoju. Wyobrażałem sobie, jakby to było, gdybym zaprosił ją do siebie, jakby to było, gdybym chodził... Zjedlibyśmy całą rodziną przy stole, śmiejąc się, uśmiechając, a mama zadawałby jej pytania, by upewnić się, czy brałaby mnie na poważnie. Thesa prawie by się nie odzywała, przeżuwając kęs za kęsem, powolnymi ruchami szczęki, obserwując bieg rozmowy. A Ashley myślami byłaby w zupełnie innym miejscu, zapewne przy Kellerze. Hope pomogłaby zebrać mamie talerze i zaniosłaby je do kuchni, proponując asystę przy zmywaniu. Oczywiście, mama z zachwytem by się zgodziła, wychwalając ją pod niebiosa. Rozmawiałyby. Obie by siebie pokochały. Następnie poszedłbym z Hope do swojego pokoju. Usiadłaby na moim łóżku, poprawiając tę piękną sukienkę, którą miała podczas domówki. Pastelowo-różowa. Zarumieniłaby się w tej samej chwili, co dotknąłbym jej dłoni, delikatnie, przelotnie, by nie wiedziała, czy zrobiłem to celowo czy nie. Zapewne moja twarz płonęłaby ze wstydu, ale nie chciałbym tego przyznać przed samym sobą. Usiadłbym obok niej, rozkoszując się tym, że była obok mnie, zaledwie kilka centymetrów, ale wciąż zbyt daleko. Pragnąłbym, żeby z uśmiechem na swojej pięknej twarzy, przysunęła się bliżej i mnie pocałowała, obiecując kolejne piękne chwile, których miałem w życiu nie zapomnieć. Nasze życie stałoby się pasmem czystego szczęścia.
Gdybym tylko nigdy nie stracił nogi...
Musiałem przyznać przed samym sobą, że zakochiwałem się w Hope. Gdyby to wszystko się nie wydarzyło, ciekawe, co by się stało. Jak wyglądałaby nasza przyszłość? Nieraz wymyślałem piękne scenariusze. To dziwne, ale nigdy nie pomyślałem, że mogłaby nie być mną zainteresowana. Wszystkie pomysły, wszystkie fantazje, miały ten jeden schemat — Hope należała do mnie. Do nikogo więcej. Jednak, po dłuższym zastanowieniu, nie mogłem znaleźć jeszcze jednego ważnego dla niej elementu. W moich marzeniach nie było Jordan. Po prostu nagle znikała, gdy okazywało się, że oddała mi swoje serce. Przyjaciółka znikała we mgle, odtrącona. Cudowna myśl, wydawało mi się. Po prostu znikała, jak niepotrzebna postać trzecioplanowa w książkach, bez większego huku, bez płaczu, bez rozmów. To idealne wyjście, myślałem wtedy, nie wiedząc, że największe tragedie działy się po cichu.
Gdybym tylko nigdy nie miał wypadku, a Hope nie pojawiała się w szkole, pojechałbym do jej domu najbliższym autobusem albo nawet pobiegł. Tak, to dobre, romantyczne, prawda? Zziajany wpadłbym do jej ogrodu i zapukał w drzwi. Otworzyłaby jej mama. Od razu by mnie poznała, uśmiechnęłaby się. Zaprowadziłaby do pokoju mojej ukochanej. Przez cały dzień bym się nią zajmował. A co z Jordan? Chyba nic. Po prostu by się nie pojawiła. Miałbym spokój i nie musiałbym walczyć o uwagę swojej ukochanej, dzięki Bogu, bo nie byłem pewien, swojej wygranej.
Tak jak wspomniałem wcześniej, po naszym malutkim miasteczku, plotki roznosiły się z prędkością światła. Jedna osoba przekazywała drugiej, po chwili całej osiedle aż wrzało od nowych, niepotwierdzonych informacji, które wyssali sobie z palca, zadowoleni z rezultatu. I w taki sposób dowiedziałem się, że Hope wylądowała w szpitalu. Ponownie. Powiedziała mi o tym mama, gdy wróciła z zakupów, niosąc ciężkie siatki. Miała smutną minę. Spojrzała na mnie i powiedziała takim tonem, jakby to była jej wina:
— Kochanie, usłyszałam w sklepie, że Hope jest w szpitalu. Nie mogła oddychać, miała pewne problemy... Nie znam szczegółów, ale jest tam od kilku dni.
Żadna zła myśl nie przeszła mi po głowie. Przyjąłem te informację ze spokojem. Po prostu spodziewałem się, że to ten sam problem, co ostatnio. Zapalenie płuc, nic wielkiego. Normalna choroba, która mogła spotkać każdego. Jeszcze wtedy nie przeczuwałem tragedii.
— Chcesz do niej pojechać? Zawieziemy trochę jedzenia, bo pewnie źle karmią w tym szpitalu... — zaczęła myśleć na głos. — Wiesz może, co Hope lubi? Ugotowałabym coś, co lubi. Powiedzielibyśmy, że to od ciebie...
Przestałem słuchać. Po prostu wziąłem swoje rzeczy i byłem gotowy do drogi. Mama jednak miała inne plany — zaczęła krążyć po kuchni, pakując jakieś rzeczy do pojemniczków. Wymieniała je, sprawdzając, czy na pewno wszystko wzięła. Pomogła mi wejść do auta i pojechaliśmy do szpitala, który mnie przerażał.
Nie pamiętam zbyt dobrze tego dnia, dlatego nie mogę opowiedzieć, co czułem, co robiłem, czym zajmowałem ręce. To miał być normalny dzień, jak poprzedni, jak kolejny. Tak myślałem, w to wierzyłem. Jednak go nie dostałem, mimo że tak bardzo chciałem. Może byłby normalny, gdybym nie pojechał do tego szpitala? Może nigdy bym się nie dowiedział o tym? Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej? Gdybym mógł, zrobiłbym inaczej. Chciałbym, żeby mniej osób przeze mnie cierpiało. Żeby Keller i Jordan się nie odwrócili, zatracając się w swoim cierpieniu. Ale byłem zbyt głupi, za bardzo mnie bolało, żebym myślał o kimś innym niż o siebie. I chyba, myśląc tak, chciałem usprawiedliwić, to co zrobiłem. I to co zrobili rodzice Hope, gdy zobaczyli mnie na korytarzu, ze spakowanym jedzeniem dla mojej ukochanej, na kolanach. Gołym okiem dostrzegłem zmęczenie jej rodziców, siedzących na plastikowych krzesłach, pogrążonych w ciszy. Ojciec obejmował kobietę i coś do niej mówił. Nagle, jakby ktoś ich zawołał, podnieśli powoli głowy i dopiero wtedy zobaczyłem ich łzy, świeże oraz stare.
— Dzień dobry, przyniosłem trochę jedzenia — powiedziałem, bo nie miałem wyjścia. Mama kazała mi to zrobić. Czekała przed szpitalem, żebym mógł sam przywitać się z Hope.
— Dziękuję... — odpowiedziała wolno Elizabeth. — Przyszedłeś do... do mojej córki, prawda?
— Tak.
— Przykro mi — szepnęła łamiącym się głosem. — Ale nie możesz jej zobaczyć...
— Dlaczego?
— Bo... — Po policzkach pociekły łzy. Zaczęła spazmatycznie szlochać, wbijając paznokcie w koszulkę ojca. On również powstrzymywał się, by nie płakać. Oczy się zaszkliły, zrobiły całe czerwone, zacisnął usta.
— Bo Hope ma HIV.
A ja, słysząc te słowa, wydałem wyrok śmierci na niewinną osobę.
Hope umierała — zrozumiałem to, gdy odezwał się jej ojciec. Lekarze nie wiedzieli, jak walczyć z tą chorobą. Mogli jedynie walczyć z objawami, a nie skutkiem. Była zbyt nowa, nieznana dla nas, by wiedzieć, co z nią zrobić. A ona po prostu zachorowała i to nie była wina Jordan, jak dowiedziałem się dopiero po latach walczenia z HIV oraz AIDS. Wszyscy oskarżali o to Jordan, bo pocałowała Hope, a przecież przez ślinę nie da się zarazić. Zapewne dziewczyna gdzieś się skaleczyła, odkąd ją znałem na rękach nosiła plastry, co chwilę miała nowe zadrapanie. Mogła zarazić się wszędzie, nawet w sklepie. Ktoś mógł zaciąć się suwakiem, nie zauważył tego, a ona zrobiła to samo, przymierzając tą samą rzecz. Gdybym tylko o tym wiedział wcześniej, wiele rzeczy by się nie wydarzyło. Wiele słów by nie padło z moich ust. Nie zniszczyłbym paru lat życia Jordan. Wiedząc więcej o chorobie, mogłem jedynie usprawiedliwiać swoją głupotę, brak empatii gniewem, smutkiem oraz niewiedzą.
Nienawiść mnie oślepiała. Łzy ciekły mi ciurkiem przez całą drogę do domu a także przez całą noc, którą spędziłem samotnie w pokoju. Nie powiedziałem mamie, co się stało. Uparłem się, że nie chciałem nikomu o tym mówić i po prostu zacisnąłem mocno wargi, szlochając w poduszkę, tęskniąc za swoimi niespełnionymi marzeniami, by żyć u boku Hope przez resztę moich dni. Nawet nie mogłem siedzieć przy niej, obawiając się, że mogłem się od niej zarazić. Takie były realia początku epidemii tej choroby. Nikt nic o niej do końca nie wiedział, a jedynie, kto mógł siedzieć przy niej, to najbliższa rodzina, zakładając, że również zachorowali i uaktywnienie HIV, to tylko kwestia czasu. Jednak lekarze nadal niechętnie pozwalali na siedzenie rodziców. Najchętniej zamknęliby Hope w piwnicy i jej nie wypuścili. Nikt nie mógł nic z tym zrobić i to łamało mi serce...
Choroba Hope skazała ją na ból, cierpienie oraz osamotnienie. Nie mogła być przy Jordan, z najbliższą przyjaciółką. Po plotkach, które zaczęły krążyć po osiedlu jakiś czas później, dowiedziałem się, że ciągle pytała o dziewczynę, gdy odzyskiwała przytomność. Miała się nie dowiedzieć, że to rodzice zabronili jej przychodzić, obwiniając ją za chorobę, a ja poszedłem ich śladami, niszcząc życie biednej Jordan, nie świadomy, co miało się zdarzyć później.
Nie zdziwiłem się, gdy zobaczyłem, że ani jej ani Kellera nie było w szkole. Zaczęły się plotki na ich temat, w niektórych opowieściach znajdowała się także Hope. Sądzili, że mieli pewnego rodzaju związek i obie sypiały z chłopakiem. Niespodziewanie zaszły w ciąże i dlatego zniknęły. Zachwycali się tą historią, nie znając prawdy, która zamknęłaby im gęby. Była na tyle straszna, znając przyczynę choroby, niewinność Jordan, że przestaliby plotkować. Nieszczęśliwy wypadek i zbieg okoliczności, nic więcej ani mniej. Ale nikt tego nie wiedział, nikt nie mógł tego przewidzieć, nikt nie mógł mi powiedzieć, że oskarżona to tak naprawdę ofiara, którą skazałem na większe cierpienie niż mogłem sobie wyobrazić.
Ja, głupi egoista, myśląc o swoim bólu, zerwałem się z ostatniej lekcji tylko po to, by znaleźć się w autobusie, prowadzącym mnie do domu Kellera. Skoro nie było ich dwójki, znaczyło to jedno — spędzali czas razem. Ludzie musieli mi pomóc wsiąść. Kierowca trzymał mnie pod pachy i razem pokonaliśmy schodek. Jakiś młody mężczyzna, spieszący się do pracy, wniósł wózek. Usadowili mnie obok dziewczyny, która śpieszyła się do lekarza i pojechaliśmy. Wysiadłem, ponownie z pomocą, niedaleko jego domu, a następnie pchałem koła, gotując się z wściekłości, a po policzkach spływały mi łzy. Wycierałem je wierzchem dłoni, pociągając nosem. Pędziłem tam, myśląc o bólu Hope, o jej cierpieniu, samotności, śmierci, którą dostała przez Jordan. Ręce mi drżały, ale tym razem nie z wysiłku.
Kiedy dotarłem przed drzwi, zacząłem walić w drzwi pięścią. Bolało, ale prawie tego nie czułem. Chciałem jak najszybciej zobaczyć Jordan, by jej wszystko wygarnąć, tą całą nienawiść, która potrzebowała ujścia, która...
Nie otworzyła mi Jordan, mimo że na podjeździe stał jej samochód, tylko Keller. Uśmiechał się na przywitanie, ale widząc moją minę, spiął się, a grymas zadowolenia zszedł z jego twarzy.
— Co się stało? — zapytał poważnym głosem.
— Muszę zobaczyć Jordan.
Chciałem wjechać do środka, ale zagrodził wejście. Patrzył na mnie przenikliwie, jakby szukając odpowiedzi na nie wypowiedziane pytania.
— Ona nie chce się z nikim widzieć.
— Ale ja MUSZĘ ją zobaczyć — warknąłem, odsuwając się od niego. — Jeśli mnie nie puścisz, po prostu przejadę ci po palcach.
— Finn, mówię ci — głos mu złagodniał, ale miałem to gdzieś. — Ona nie chce nikogo widzieć, ja również, więc proszę, daj nam święty spokój w końcu. Ona ma dużo więcej problemów, a sporo jest przez ciebie. Daj jej w końcu święty spokój.
— Skąd wiesz po co przyszedłem, do cholery?!
— Widzę, że nie chcesz się z nią pogodzić.
— To naprawdę nie twój zasrany...
— Interes? — przerwał mi, pochylając się nade mną. Zaczął groźnie szeptać, by nikt nas nie usłyszał: — Tak, to mój zasrany interes, Finn, bo mieszka ze mną, śpimy pod jednym dachem a ja ją, kurwa, kocham. Teraz cierpi. Nie chce nikogo widzieć, więc zadbam, żeby nikogo nie widziała. Zrozumiałeś?
Spojrzałem mu w oczy, starając się wytrzymać intensywność jego spojrzenia. Wysunąłem szczękę, mocno zaciskając palce na kołach, gotowy by po prostu go przejechać. Żałowałem, że jeździłem na wózku, a nie w jakimś tirze, by móc po prostu zrobić z niego naleśnik. Byłoby o wiele prościej. Zamiast tego, posłużyłem się słowami oraz tonem. Starałem się powiedzieć to jak najciszej, zmuszając go, by pochylił się jeszcze niżej, bliżej mnie.
— Hope ma HIV.
Nie był zdziwiony. Wyprostował się.
— Dzwonię po twoją matkę.
Zamknął za sobą drzwi, nawet nie wpuszczając mnie do środka.
Zacząłem przeklinać pod nosem, ale kolejne słowa stawały się głośniejsze i głośniejsze. Przeklinałem na całe gardło, zdzierając je sobie. Myślałem, że nie dałbym rady krzyczeć głośniej, ale krzyk przerodził się w wrzask, gdy zobaczyłem Jordan w oknie na piętrze. Patrzyła na mnie, marszcząc czoło. Gdy zobaczyła, że na nią patrzyłem, wycofała się. A ja zrobiłem coś, czego się nie spodziewałem. Wziąłem kamień i cisnąłem nim w szybę, która się rozbiła. Nazywałem ją morderczynią, lesbą, mówiłem te wszystkie brzydkie słowa, dając upust swoim emocjom, wyżywając się na niej. Sąsiedzi wyszli ze swoich domów i obserwowali mój napad szału, siedząc cicho. Zaczęli szeptać między sobą, dopiero wtedy, gdy mama wsadziła mnie do samochodu, czerwona ze wstydu i złości. Nawet na mnie nie nakrzyczała. Poznała prawdę o chorobie Hope.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top