Rozdział 29. Jordan
Czy to przeze mnie Hope trafiła do szpitala?
Czy prze mnie mógł zachorować Keller?
Czy to przeze mnie nie mogła złapać tchu?
Czy to przeze mnie miała HIV?
Obserwowałam siebie z boku, gdy szłam do samochodu ze swoimi rzeczami w rękach. Nawet nie pożegnałam się z Hope, bo nie pozwolili mi na to. Patrzyli na mnie, na każdy chociażby najmniejszy ruch. Jedne, co mogłam zrobić, to odwrócić głowę, spojrzeć na moją ukochaną. Na szczęście spała. Oddychała w równym rytmie, spokojnie. Leki jej pomogły chociaż trochę. Wciąż słyszałam ciche charczenie, jakby coś utknęło jej w gardle, ale i tak było dużo lepiej. Blond włosy zmatowiały, a skóra poszarzała. Na piegowatych policzkach oraz rękach wyskoczyła wysypka. Sporo schudła w tak krótkim czasie. Była taka malutka w tym białym łóżku, przypięta do maszyn.
— Ciesz się, że tego gdzieś nie zgłosiliśmy — powiedziała na odchodne Elizabeth.
Czułam się tak, jakbym skazała Hope na śmierć. Wiedziałam, że pocałunek będzie ryzykowny, ale nigdy nie pomyślałabym, że miała zachorować przeze mnie. Myślałam, że najgorsze, co mogłoby się zdarzyć, to odrzucenie. Bolesne słowa. „Nie chcę cię więcej widzieć, Jordan". To nic w porównaniu widoku mojej ukochanej w szpitalu. Zasłużyłam na ten ból, na to odrzucenie, bo byłam kimś obrzydliwym, kimś, kto nie zasługiwał, by żyć. Choć zabicie się, to zbyt mała kara. Zasłużyłam na wszystkie nieszczęścia, które mnie spotkały w życiu: na rodziców alkoholików, na śmierć siostry, na nieszczęśliwą miłość. Ale to wciąż za mało. Potrzebowałam większego cierpienia. Potrzebowałam kary. Potrzebowałam krwi. Potrzebowałam...
Obserwowałam szpitalne okno, siedząc we własnym samochodzie. Ledwo cokolwiek widziałam. Oczy stały się malutkimi szparkami przez ciągłe płakanie. Bolało mnie w klatce piersiowej. Czułam jedynie cierpienie i pustkę tam, gdzie powinno znajdować się serce.
Hope, gdybym tylko wiedziała, do czego miał nas zaprowadzić nasz pocałunek, nigdy bym tego nie zrobiła. Wiesz przecież, że kocham cię najmocniej na świecie. Jesteś moim życiem. Bez ciebie moja egzystencja nie ma sensu. Tak, egzystencja, Hope, bo bez ciebie nie mogę nazwać to coś „życiem". Nie mam celu. Nie mam nikogo kogo kocham. Nie mam do kogo otworzyć ust, bo nikogo nie obchodzę. Jesteś dla mnie jedyna. Najpiękniejsza, nawet gdy masz wysypkę na policzkach i założoną maseczkę. Nawet wtedy, gdy twoje włosy zmatowiały i poplątały się. Odkąd pierwszy raz cię ujrzałam, wiedziałam, że będziesz w mojej historii kimś ważnym. I stałaś się. A ja nie mogę być przy tobie w ciężkich chwilach. Nawet nie wiem, jak zareagowałaś na wiadomość o swojej chorobie. Nawet nie wiem, czy ktokolwiek ci powiedział. Nie wiem, czy płakałaś. Nie wiem, czy ktoś cię przytulił. Nie wiem, co się z tobą dzieje. Jesteś na badaniu? Płaczesz? Krzyczysz? Śpisz?
Położyłam dłonie na kierownicy, biorąc głęboki, uspokajający oddech. Cała drżałam. Wytarłam oczy i nos wierzchem dłoni. Ohyda. Spojrzałam na swoje odbicie w lusterku. Wyglądałam po prostu okropnie. Prawie nie widziałam swoich oczu, bo spuchły przez ciągły płacz. Nawet w tamtej chwili drżałam przez szloch. Z nosa mi kapało. Cała twarz spuchła. Czy tak wyglądało załamanie nerwowe? Czy tak wyglądała osoba, której świat się zawalił?
Czy byłam gotowa, by ruszyć się spod szpitala? Nie. Moje serce zostawiłam przy Hope.
Nie mogłam złapać głębokiego oddechu. Cała się trzęsłam, mimo że starałam się uspokoić. Jednak to niemożliwe, gdy ma się na sumieniu swoją ukochaną. Jeszcze wtedy nie wiedziałam tak wielu rzeczy... Jednak jedno było pewne — Hope umierała i to była jedynie moja wina.
Chciałam umrzeć. Naprawdę. Chciałabym, żeby ziemia się pode mną otworzyła i po prostu mnie zjadła, zrzucając prosto do piekła, do najgorszego koszmaru. Wtedy chciałam, żeby Diabeł istniał. Nie potrzebowałam wiary w Boga, bo miałam Go nigdy nie ujrzeć. Ciągłe męki, tortury, bicia, obdzieranie ze skóry, wrzaski bólu, wydawały się odpowiednią karą dla mnie. Za to, co zrobiłam. Za to, że dałam się zwieść emocjom. Za to, że posłuchałam się swojego serca. Mogłam się powstrzymać. Mogłam. Ale wtedy nie znałam ceny, którą miałam zapłacić.
Czułam, że nie byłam gotowa do powrotu. Rozbiłabym się, a ta śmierć to zbyt łagodne, za mało brutalne.
Boże, dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego ukarałeś mnie w najbrutalniejszy sposób, jaki zna świat — krzywdząc najbliższą mi osobę? Zrozumiałam, że to, co zrobiłam, to obrzydliwe. Dlaczego nie mogłeś czegoś mi zrobić? Dlaczego nie mogłeś mnie zabić podczas samotnej jazdy samochodem? Zbyt mało krwi? Zbyt mało cierpienia? Byłam gotowa podciąć sobie żyły i patrzeć, jak sączy się krew, jak życie przepływało między palcami. Mogłabym zrobić to nawet we własnym samochodzie, tuż przed szpitalem. Kupiłabym żyletki. Zamknęłabym drzwi, by nikt nie mógł się dostać do środka. To nic, że ktoś by mnie w końcu odnalazł, ale zapewne martwą. Mogłabym to zrobić, Boże. Mogłabym iść do Piekła — nie obchodzi mnie mój ból, tylko nie sprawiaj go więcej Hope ani jej rodzinie. Rozumiem, czemu mnie wygonili ze szpitala. W takiej sytuacji także bym nie chciała widzieć takiej osoby. Mordercy. Zrobiłabym wszystko, gdybyś mi obiecał, że nic jej nie będzie. Że wyzdrowieje. Że ktoś pomylił się podczas testu i przekazał zły wynik, a ona tak naprawdę miała zwykłe zapalenie płuc. Tylko tyle, by mi wystarczyło, by podciąć sobie żyły.
Jaka jest najboleśniejsza śmierć?
Tak łatwo się zabić. Istniało tyle sposobów. Powieszenie, zastrzelenie, podpalenie, utonięcie, skoczenie z dużej wysokości, porażenie prądem, wzięcie zbyt dużej ilości lekarstw i popicie ich alkoholem, podcięcie żył, głodówka, brak picia... Tyle sposobów, a który jest najboleśniejszy? Czy to wystarczy, by Bóg zobaczył moje błagania? Czy wtedy, dostrzegając moją bolesną śmierć, uratowałby Hope? Nie wierzyłam w Boga, ale w tamtej chwili, modląc się w swoim samochodzie o pomyłkę lekarzy, nigdy tak bardzo nie pragnęłam, by On istniał. Pragnęłam Go przekupić, a na szali położyłam swoje gówno warte życie, dodając cierpienie. Byłam naprawdę gotowa zrobić wszystko, dosłownie. Gdyby ktoś podszedł do mnie, dał mi pistolet do ręki i kazał się zastrzelić, w zamian za jej zdrowie, zrobiłabym to bez chwili wahania. Nie byłam gotowa na świat bez Hope. Bez jej dobra, naiwności, uśmiechu, głosu, rysowania, przesiadywania u niej w pokoju...
Dostałam swoje cierpienie, ale nie dostałam niczego w zamian.
Obudziłam się przerażona. Nie wiedziałam, gdzie się znajdowałam ani co działo się przez ostatnie parę godzin. Zasnęłam oparta o kierownicę. Jakimś cudem nie włączyłam klaksonu. Wytarłam ślinę z policzka, rozglądając się po wnętrzu samochodu. Podskoczyłam, widząc w oknie Kellera. Stał, uśmiechając się nieśmiało. Pomachał mi. Od razu otworzyłam mu drzwi, pozwalając, by wszedł do środka.
— Cześć — przywitał się, siadając na miejscu obok mnie.
— Cześć — odpowiedziałam, odsuwając się od niego jak najdalej. — Co tu robisz?
— Nie zadzwoniłaś do mnie, jak co wieczór. Martwiłem się.
Wyjrzałam przez okno. Było ciemno. Na niebie pojawiły się gwiazdy. Nie wiedziałam nawet, która godzina. Szpital pogrążył się w ciemności, jedynie w kilku oknach tliło się słabe światło.
— Która godzina? — zapytałam słabym, cienkim głosem.
— Po dwudziestej trzeciej.
— Jest późno. To prawie niemożliwe, byś mnie spotkał, więc czemu przyjechałeś?
— A jednak się spotkaliśmy — zignorował moje pytanie.
Ponownie wyjrzałam przez okno. Nie dostrzegłam jego samochodu. Jak on przyjechał? Po co? Dlaczego? Aż tak się martwił? To nie miało najmniejszego sensu. Od lat byłam samodzielna. Musiałam się tego nauczyć, gdy siostra umarła. Jedynie na kim mogłam się opierać w trudnych sytuacjach, to na Hope, mimo że nie mówiłam jej prawdy. Ale więcej nie będę mogła jej zobaczyć, co łamało mi serce. Rodzice by na to nie pozwolili.
— Hope ma HIV — powiedziałam nagle, niespodziewanie, zaskakując samą siebie.
Keller zamilkł. Patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczami. Uchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Skuliłam się, myśląc, co mogło się dziać w jego głowie. Pewnie mnie nienawidził. Chciał uciec, ale zapewne dobre wychowywanie zabraniało mu wybiegnięcie z auta. Mógł to jednak zrobić. Nie miałabym mu tego za złe. To normalna reakcja, prawda? Siedział w zamkniętym samochodzie z morderczynią. Tak o mnie zapewne myślał. Obrzydliwa lesba, która zabiła swoją ukochaną.
Niespodziewanie znalazł się przy mnie. Znalazłam się w jego ramionach. Policzek opierałam o jego klatkę piersiową, a ręką podbierałam się, by nie spaść z fotela. Pachniał... świeżo. Jak deszcz, jak dopiero co skoszona trawa, jak morze. Uspokajająco, łagodnie.
— Tak mi przykro — szepnął, a ja poczułam jak jego pierś poruszyła się pod wpływem tych słów. — Tak mi przykro, Jordan.
Do oczu naleciały mi łzy, ale tym razem nie przez Hope. To były łzy ulgi. Spodziewałam się zupełnie innego zachowania. Spodziewałam się nawet naplucia mi w twarz. Naprawdę wszystkiego, co najgorsze. A on po prostu mnie przytulił. Współczuł mi, mimo że na to nie zasługiwałam. Zasługiwałam na całe te cierpienie, które odczuwałam, a nie na ulgę, gdy zrozumiałam, że miałam go po swojej stronie. Nieważne co. Zaczęłam płakać jak małe dziecko, przytulając się do Kellera. Usiadłam na jego fotelu. Wtuliłam twarz w jego pierś. Pozwoliłam sobie na łzy smutku, cierpienia i ulgi. Głaskał mnie po włosach, nic nie mówiąc. Nie chciał mi kłamać. Kochałam go za to.
— To nie jest twoja wina — powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu. — To nie jest nawet pewne, czy ty jesteś chora. Nawet jeśli, to nie jest twoja wina, Jordan. To jakbyś chciała się obwiniać za to, że ktoś się od ciebie zaraził katarem. Ale ty nie wiesz nawet, czy jesteś chora.
— Jestem! — sprzeciwiłam się, szlochając. Mocniej wbiłam paznokcie w jego koszulkę. — Jestem ohydną lesbijką. Muszę być chora. To choroba gejów, lesbijek, ćpunów... A ja jestem najgorsza!
— Nie mów tak. Nie masz prawa tak mówić, Jordan. Teraz porozmawiajmy logicznie. Znasz jakiś ćpunów?
— Scott — odpowiedziałam bez chwili wahania, co go rozbawiło. — Sabrina.
— Tak, to prawda. Lubią się najarać... Więc nawet jeśli, mają HIV. To równie dobrze Hope mogła się zarazić od nich na domówce. Kolejne pytanie: całowałaś się kiedyś z lesbijką albo gejem?
Mój mózg działał na zwolnionych obrotach. Starałam się sobie przypomnieć każdy swój pocałunek. Oprócz Hope, nigdy nie pocałowałam dziewczyny. Robiłam to z chłopcami, ale zaledwie kilka razy, krótko, bo nie sprawiało mi to przyjemności. Nawet z Kellerem podczas naszego „związku" nie robiłam tego wiele razy.
— Nie. Jedynie jaką dziewczynę całowałam, to Hope — odpowiedziałam, już nie szlochając. Bo miał rację. Pokazywał mi logiczne argumenty, które rozumiałam. — A geja wątpię...
— Więc jestem bezpieczny — zaśmiał się, całując mnie w czubek głowy. — A co do Hope... Myślę, że to naprawdę nie twoja wina. Pocałowałaś ją później niż mnie, prawda? Ja byłem pierwszy?
— Prawda.
Mimo że po policzkach leciały mi jedynie pojedyncze łzy, nie chciałam go puszczać.
— A ja czuję się dobrze. Sama widzisz. Chyba bym pierwszy zachorował, prawda? Szczególnie, patrząc na to, że całowaliśmy się więcej i częściej niż ty i Hope. Mieszkałaś ze mną. Chyba pierwszy bym zachorował, co nie?
Czemu on umiał mnie pocieszać w tak logiczny sposób? Dlaczego, dzięki niemu, zaczęłam widzieć jasny punkcik w czarnym tunelu, który powiększał się z każdym jego słowem? Ten płomyczek przedzierał się przez ciemność, oświetlając pomału moje demony, a one nie okazywały się takie straszne.
— Jeśli to jest kłamstwo, co mówisz, zabiję cię — wymruczałam mu w pierś.
Zaśmiał się. Nie musiałam na niego patrzeć, by wiedzieć, że się uśmiechał. Po prostu to czułam.
— Nigdy bym ci nie skłamał, Jordan. No... Może raz to zrobiłem.
— Kiedy? — zapytałam oburzona. Chciałam oderwać policzek od jego piersi, by spojrzeć mu w oczy, ale przytrzymał mnie. Pocałował w czubek głowy. Skrzywiłam się, przypominając sobie, że nie myłam włosów od paru dni.
— Później o tym pogadamy, okay?
— Okay.
— Siadaj tutaj — zaproponował, zdejmując moje nogi ze swoich kolan. Wysiadł z auta. Do środka dostało się zimne powietrze. Keller okrążył auto i usiadł na miejscu kierowcy. — Masz rzeczy na zmianę?
— Mam.
Odpalił samochód. Z deski rozdzielczej wziął chusteczki i mi je podał.
— Wytrzyj łzy, Jordan. Nie chcę ich więcej widzieć.
— Dziękuję — powiedziałam, biorąc je od niego. Wytarłam nos oraz oczy. Obserwował moje ruchy. — Jak tutaj przyjechałeś o tej godzinie?
— Autobusem. Miałem nadzieję wyciągnąć cię na noc do mojego domu. Żebyś się po ludzku wyspała. Wiesz, nakarmić cię. Myślałem, że po prostu zapomniałaś zadzwonić.
Zaczerwieniłam się.
— Dziękuję.
— Nie masz za co, Jordan. Wracajmy do domu.
Jazda na siedzeniu pasażera zawsze mnie usypiała, dlatego nie zdziwiłam się, gdy po kilku minutach podróży, powieki same zaczynały mi się zamykać. Obraz spokojnych uliczek, domków ze zgaszonymi światłami, dopieszczonych ogródków, huśtawek i drzew rozmywał mi się przed oczami. Nie mogłam się skupić. Przestałam walczyć i po prostu zasnęłam. Kiedy się obudziłam, samochód stał. Było na tyle ciemno, że nie mogłam dostrzec szczegółów otoczenia. Policzki miałam mokre od łez. W drzwiach auta stał Keller, uśmiechał się łagodnie. Byłam okryta kocem.
— Przepraszam, że cię budzę — szepnął, wycierając łzy z mojej twarzy. — Ale jesteś za wysoka, żebym wziął cię na ręce.
Przetarłam powieki.
— Jasne. Rozumiem... Już wychodzę.
Podał mi dłoń, sama nie wiedziałam dlaczego. Wyglądałam tak słabo, że się przestraszył, że nie dałabym rady iść o własnych siłach? Przestało mnie to dziwić, gdy wstałam, a nogi ugięły się pod moim ciężarem. Keller mocniej mnie chwycił, pomagając się wyprostować. Poczułam się jak staruszka. Albo jak Finn. Obie opcje mi się nie podobały. Poprowadził nas w stronę drzwi, otwierając je przede mną. Zapalił światło, które mnie oślepiło. Zamrugałam, by pozbyć się mroczków przed oczami. Zdjęłam buty i poszłam prosto do pokoju Kellera. Poruszałam się po omacku, w ciemności, starając się odnaleźć łóżko. Pragnęłam jedynie wygodnego materaca i ciepłej kołdry. Chciałam, by ten dzień się zakończył. By nigdy się nie wydarzył. A jak spałam, nie myślałam o tym, że stałam się mordercą swojej najlepszej przyjaciółki. Swojej ukochanej...
Zaczęłam zdejmować ubranie, zostając w samych majtkach. Robiłam to automatycznie, jakbym w ogóle się nie wyprowadziła od Kellera. Mimo że drzwi były uchylone, nie myślałam o tym, że w każdej chwili mógł wejść i zobaczyć mnie prawie nago. Sięgnęłam do jego szafki i wyciągnęłam pierwszą koszulkę, która wpadła mi w ręce. Rozpuściłam włosy i zaczęłam je przeczesywać palcami. Nie miałam siły, by pójść się umyć. Postanowiłam zrobić to rano, gdy siły choć trochę powrócą.
Keller, cichutko, wszedł do pokoju z moimi rzeczami. Nie zapalił światła. Odłożył torbę i poszedł w moją stronę. Znowu ten uspokajający zapach... Chociaż chwilowe, sekundowe rozkojarzenie dało mi wytchnienie. Wciągnął rękę, podając mi lekarstwo.
— To na uspokojenie — wyjaśnił szeptem.
Bez chwili wahania, wzięłam lek i go połknęłam.
— Dziękuję.
Nie ruszył się z miejsca. Obserwowaliśmy siebie w ciemności. Latarnie na dworze choć trochę oświetlały pomieszczenie. Widziałam jego twarz, oblaną ciepłym światłem. Przegryzał wargę, patrząc mi w oczy. Po chwili pochylił się, by zdjąć skarpetki, które rzucił w róg pokoju, zdjął spodnie i koszulkę. Odwróciłam wzrok, nie wiedząc jak się zachować. Sięgnął po coś na łóżku i założył swoją piżamę, która składała się z długich, czerwonych spodni w kratę oraz wytartą koszulkę z wizerunkiem Elvisa Presleya.
— Przesuń się — nakazał mi, pakując się do łóżka.
— Co ty wyprawiasz? — Wrosłam w materac, starając się go nie puścić.
— Idę spać. Nie widać?
— Mam spać w innym pokoju? Przepraszam, że się tutaj wpakowałam, ale...
— Nigdzie się nie wybierasz, Jordan. Śpimy w jednym łóżku.
Zamurowało mnie.
— Chyba sobie żartujesz! — zaprotestowałam.
— Nie. Mówię szczerze. Nie zostawię cię dzisiaj, Jordan — odpowiedział spokojnym głosem, który miał powstrzymać mnie przed kolejnymi protestami.
— Keller, proszę, nie... — jęknęłam.
— Dlaczego nie? — zapytał, prostując się. Stał nade mną, patrząc mi prosto w oczy.
— Boję się, że ode mnie się zarazisz...
Zaśmiał się.
— Jakbym miał się zarazić, już by to dawno się stało, prawda? Całowaliśmy się, pamiętasz? Jedna noc w jednym łóżku nic nie zmieni.
Znowu miał rację, ale nie mogłam się pozbyć czarnych scenariuszy ze swojej głowy. Bałam się, że stanie się to samo, co z Hope, a tego nie dałabym rady przetrwać. To zbyt dużo. Potrzebowałam kogoś, a tylko on mi został. Na rodziców nie miałam, co liczyć. Jeszcze.
— Boję się, Keller — wyszeptałam drżącym głosem.
— Nie masz czego. Ja rzadko choruję, wiesz przecież... Więc przestań wymyślać i przesuń się!
Nie wiem po co, miałam zrobić miejsce, bo zajął miejsce bliżej okna, po mojej lewej. Wślizgnął się pod kołdrę, z westchnięciem zadowolenia. Poszłam w jego ślady, cała spięta. Przesunęłam się na najdalszy kraniec łóżka, by go nie dotykać.
— Czemu tak daleko? — zapytał, przesuwając się do mnie.
— Nie chcę...
— Nie chcesz czy czujesz, że nie powinnaś?
Znowu trafił w dziesiątkę. Sama nie rozumiałam swoich emocji, a on umiał je pokazać i jeszcze nazwać. Z pewnej strony to cudowne, ale z drugiej przerażała mnie moja niewiedza na ten temat. Z tego wszystkiego nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Zauważył to, więc powiedział łagodnym głosem:
— Chodź. Nie bój się.
Zrobiłam to, bo poczułam nagłą potrzebę, by mnie przytulił. Przysunęłam się, a on podłożył mi rękę pod głowę, tak jak robiłam Hope, a drugą położył na moim biodrze, po sekundzie ją zsunął i mnie objął. Położyłam nogę na jego nodze. Wtuliłam nos do jego klatki piersiowej. Wsłuchałam się w jego oddech, zamykając oczy. Po policzkach popłynęła kolejne łzy. Nawet nie zadrżałam, a on zaczął gładzić moje plecy. Nie starał się mnie pocieszyć. Po prostu mnie przytulił i tkwiliśmy tak, aż leki zaczęły działać. Nagle, niespodziewanie, się uspokoiłam. Emocje stały się odległe, jakbym obserwowała swoje ciało z boku. Mózg wciąż pracował na spowolnionych obrotach. Myśli mi uciekały jak spłoszone ptaki. Starałam się skupić, ale nie mogłam. To zbyt trudne.
— Nie jesteś głodna? — zapytał szeptem.
— Myślałam, że mam zbyt ściśnięty żołądek, by jeść, ale leki zaczęły działać — powiedziałam powoli, ostrożnie dobierając słowa. — I chyba zgłodniałam.
— To chodź.
Wyszedł z łóżka, ale ja nie ruszyłam się z miejsca, mimo że wyciągnął do mnie dłoń. Dotarła do mnie jedna rzecz, która powinna mnie zawstydzić. Powinnam czuć się zażenowana, ale leki nawet na to nie pozwalały.
— Co się stało? — spytał.
— Odkąd... Odkąd się wyprowadziłam, nie goliłam nóg.
Z Kellera jakby całe napięcie spadło i zaczął się histerycznie śmiać, co brzmiało dziwnie i uroczo. Nie panował nad tym i wydawał z siebie dziwne dźwięki, raz piskliwe, raz podobne do chrumkania. To urocze. Gdy mój mózg zrozumiał dziwność tej sytuacji, dołączyłam do niego.
— Jutro je ogolisz — powiedział między napadami śmiechu.
— Chyba się ich wstydzę. Szczególnie jeśli mamy spać w jednym łóżku.
Bez chwili wahania ściągnął swoje spodenki i mi je podał, mówiąc:
— Inne dresy są w praniu. A ja zawsze mam owłosione nogi.
Założyłam je i sięgnęłam do jego wyciągniętej dłoni. Włączył światło na przedpokoju, żebyśmy nie spadli ze schodów. Obserwowałam jego nogi i bokserki, które miał na sobie. Usadowił mnie przy stoliku w kuchni, a sam włączył piekarnik i zaczął wyjmować zapakowane rzeczy z lodówki.
— Zrobiłem zapiekankę z makaronem, kurczakiem i sosem śmietanowym. Pasuje?
— Jasne, że tak.
Zrobił nam miętowej herbaty do kolacji. Jedliśmy w całkowitej ciszy, która nam nie przeszkadzała. Uwielbiałam jego kuchnię. Po posiłku podziękowałam, zostawiliśmy naczynia w zlewie, umyliśmy zęby i poszliśmy do łóżka. Dawno tak dobrze mi się nie spało. Nie wiedziałam tylko czy to zasługa Kellera czy leków.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top