Rozdział 27. Jordan
Nigdy nie lubiłam Finna, jednak wcześniej nie miałam powodów. To było coś w rodzaju czucia niechęci do jakiejś osoby, mimo że ona nic nie zrobiła. Jednak to się zmieniło, tak samo jak moje uczucia. Po prostu poczułam ból w piersi, na tyle silny i niespodziewany, że mnie sparaliżowało. Mózg pracował na podwójnych obrotach, starając się to wszystko ogarnąć na tyle, żebym mogła odpowiedzieć. Życie mnie skrzywdziło wiele razy, ale także nauczyło, by nie pozostać głuchą i ślepą na takie zachowanie. Należało zareagować, bo może wtedy zauważyłby swoje błędy. Liczyłam na to, choć wątpiłam. Widział jedynie czubek własnego nosa, własnego cierpienia. Nie miał zamiaru oglądać się na innych. Uważał, że skoro został kaleką, to więcej mu można nić mnie, zdrowej, wysportowanej osobie. On miał blizny na ciele, ja w duszy. Nie widział ich, nie chciał zauważyć, dlatego łatwiej mu było mnie oceniać, oczerniać. Myślał, że wiedział wszystko, ale się mylił. Nawet Hope wszystkiego o mnie nie wiedziała, najbliższa mi osoba. Kryłam pewne rzeczy, by nie poczuła do mnie odrazy albo współczucia, żebym nie była ciężarem...
Pognałam korytarzem, zostawiając za sobą Ashley, Finna i Kellera, mimo że w duchu liczyłam, że chłopak poszedł za mną. Albo... Sama nie wiedziałam. Nie mogłam liczyć na Hope, bo wciąż siedziała w domu, pochłaniając lek za lekiem, bo duszności i gorączka nie przechodziły. Starała się być dzielna, ale wiedziałam, że czuła się paskudnie. Dlatego skupiłam całą swoją uwagę na Kellerze, który był dla mnie tak dobry przez te wszystkie ciężkie miesiące. Potrzebowałam jego pomocy, nawet po „zerwaniu". Potrzebowałam kogoś stabilnego, kogoś pomocnego, kogoś... Na kogo mogłam liczyć w każdej trudnej sytuacji. Nawet jak ta z Finnem.
Pociągnęłam klamkę do przebieralni dziewczyn. Oczywiście, było otwarte, nikogo w środku, nawet jednego plecaka czy torby, mimo tego śmierdziało potem. Rzuciłam swoje rzeczy na długą, drewnianą ławkę, która leżała wzdłuż ściany i poszłam otworzyć okno. Od razu lepiej, pomyślałam, gdy świeże powietrze do mnie dotarło. Usiadłam. Chciałam odpocząć, przemyśleć to wszystko. Jednak nie w samotności. Pragnęłam, żeby przy mnie pojawiła się Hope, mimo że wiedziałam, że leżała zapewne w swoim łóżku. Może spała? Tak jak ostatnio, kiedy ją odwiedziłam. Prawie przez całą wizytę spała. Przytuliła się do mnie, leżąc na boku, nogę położyła na mojej, a rękę podłożyłam jej pod głowę. Ta pozycja nie należała do najwygodniejszych, dlatego tylko przekręciłam się na bok, by ją objąć. Głaskałam blond włosy, całowałam piegowatą twarz, muskałam policzki. Pod palcami poczułam jedną przerażającą rzecz. Schudła. Nie mogłam uwierzyć, że tego nie dostrzegłam wcześniej. Już nie miała tak pucowatej twarzy, przypominającej dziecko. Zebrałam w sobie odwagę i dotknęłam jej brzucha. Po prostu przyłożyłam dłoń do nagiej skóry, bo koszulka się podwinęła. Była chłodna i miałam więcej niż sto procent pewności, że straciła na wadze i to nie kilka kilogramów. Szybko zrzuciłam to na winę leków i choroby. Kiedy powiedziałam o tym jej rodzicom, powiedzieli:
— Lekarz, który opiekował się Hope w szpitalu, powiedziała, że może nagle stracić na wadze. Ponoć ma wrócić wszystko do normy, kiedy wyzdrowieje. Nie przejmuj się tym, Jordan.
Ale ja się martwiłam i nie mogłam przestać o tym myśleć.
Do pomieszczenia nagle wszedł Keller. Podniosłam głowę i spojrzałam na niego. Zacisnęłam wargi, jakbym oczekiwała ciosu od niego, słów, że przesadziłam, że Finn nic złego nie zrobił. Że... Czegoś po prostu złego. Jednak tego nie zrobił. Popatrzył na mnie, lekko rozchylając usta. Odruchowo sięgnęłam do jego dłoni, zapominając, że sama z nim zerwałam. Po prostu go potrzebowałam, na chwilę, na moment. Potrzebowałam jego bliskości, a wciąż wiedziałam, że mógłby mi ją dać. Szybko jednak odsunęłam ręce od niego, myśląc o tym, jak mógłby się poczuć w tej sytuacji. Spuściłam głowę zażenowana własnym zachowaniem, Usiadł obok mnie, ale na tyle daleko, że się nie dotykaliśmy. To dziwne.
— Jak ci się dziś spało? — zapytał nagle, niespodziewanie.
Spojrzałam na niego, unosząc brew. Uśmiechał się, patrząc na mnie. Dopiero wtedy zrozumiałam. To pytanie zadawał mi codziennie, gdy wstawałam z łóżka.
— Całkiem dobrze. Przyzwyczajam się do nowego łóżka, które dostałam od ojca. A to wyczyn, dla niego...
Skinął głową na znak, że mnie rozumiał.
— Mamy inne sytuacje w domu, ale coś o tym wiem. Cieszę się twoim szczęściem, Jordan.
Moim szczęściem? Jakim szczęściem? Miałabym je, gdybym go nie odrzuciła, gdybym mogła mu oddać swoje serce, a nie Hope...
— Tak, to fajne łóżko — stwierdziłam smutnym tonem.
— Tak samo fajne jak moje?
Prychnęłam, widząc jego figlarny uśmiech.
— Twoje jest najlepsze, Keller.
Nagle, niespodziewanie, chwycił moją dłoń. Zrobił to tak naturalnie, że sama się zdziwiłam. Splótł nasze palce razem, a ja udawałam, że serce wcale nie podeszło mi do gardła.
— To czemu nie wrócisz?
— Keller, to nie tak, że nie chcę... — wyjąkałam, szukając odpowiednich słów, które miały go nie zranić. Najbardziej na świecie nie chciałam zranić jego i Hope. Kiedy zaczęłam stawiać ich na równi?
— To jak jest? — zapytał, patrząc mi w oczy. Przysunął się, nie puszczając mojej dłoni ze swoich objęć. — Chcę zrozumieć, Jordan...
Napięcie w pomieszczeniu stało się do niewytrzymania. Zaczęłam lekko drżeć, czując dotyk jego palców na skórze. Przyciągał mnie, a ja nie mogłem się opanować, by nie zrobić tego samego. Nie mogłam się zmusić, by go odepchnąć, by powiedzieć, że to po ludzku złe. Wiedzieliśmy o tym, ale dlaczego żadne z nas nie zareagowało? Dlaczego on wciąż naciskał, świadomy tego, co czułam w tamtej chwili?
— Wiesz, że kocham Hope — wydusiłam z siebie.
Po kłótni z Finnem nie było śladu. Liczył się tylko Keller, jego słowa i dotyk, którego tak desperacko potrzebowałam, pragnęłam... To chore, stwierdziłam w myślach. To chore, ale jakże tego pragnęłam. Więcej i więcej...
— Ja cię nie proszę o rękę — zaśmiał się.
— Prosisz, żebyśmy znowu byli „parą", prawda?
— Jeśli nie chcesz, możemy być po prostu przyjaciółmi. Nie będę cię dotykał — po tych słowach puścił moją dłoń. Miałam ochotę go prosić, by znowu ją złapał, ale szybko przegryzłam wargę, nakazując sobie spokój, choć przez chwilę. — Nie musisz ze mną mieszkać, bo rozumiem, w twoim domu się poprawiło. Jednak chcę, żebyś wiedziała, że na świecie masz kogoś więcej na świecie niż Hope. Masz mnie. Kellera. Swojego przyjaciela, który tęskni za tobą, Jordan. Jesteś naprawdę wspaniałą osobą. A ja cię potrzebuję. Naprawdę cię polubiłem i myślę, że z wzajemnością. Chcę po prostu być twoim przyjacielem.
Zapadła cisza. Musiałam przemyśleć jego słowa, przetrawić je. Były tak piękne, ale czułam, że czegoś ode mnie chciał, a nie mogłam określić, co to takiego było. Moje przemyślenia jednak przerwał dzwonek na lekcję. Keller wstał, chwycił swój plecak i wyciągnął do mnie rękę, z moim ulubionym uśmiechem na twarzy.
Zaczęłam się śmiać.
— Czemu się śmiejesz? — zapytał zdezorientowany.
— Czy ty właśnie zaproponowałeś mi przyjaźń? Jakby to było chodzenie?
Przez moment się nie odzywał, ale po chwili zaczął się śmiać. Kochałam jego śmiech.
— Chyba tak. Chyba właśnie to zrobiłem.
Uśmiechnęłam się szeroko, ujmując jego wyciągniętą dłoń.
— Tak! Będę twoją przyjaciółką.
Ale chciałabym być kimś więcej.
Przez cały dzień myślałam o swojej przyszłości. To dziwne. Dawno przestałam o tym myśleć, uważając, że... Sama nie umiałam ubrać tego w słowa. Po prostu miałam wrażenie, że nic mnie nie czeka w przyszłości. Może sądziłam, że skończyłabym jak rodzice? A może po prostu nie chciałam myśleć o swoim dalszym życiu, gdy dowiedziałam się, że Hope mnie nie kochała? Że nie będę przy jej boku? Uważałam, że jakoś się potoczy i tyle. Nic więcej. Przyszłość stała się ciemnym, wręcz czarnym tunelem, a ja w nim nie widziałam chociażby promyczka nadziei. Jednak weszłam do tego mroku, rozglądając się za słońcem, za czymś żywym, za czym, co mogłoby mi dać nadzieję. I zdałam sobie sprawę, że ktoś tam żył i chwycił mnie za rękę. Splótł moje palce ze swoimi. Nie musiałam go widzieć, żeby wiedzieć kto to. Po chwili pojawiła się druga dłoń i poprowadzili mnie ku wyjściu, do samego początku. Wtedy zrozumiałam, że nie wszyscy mieli plan. Ja go nie miałam, ba, nawet nie zapowiadało się, by to uległo zmianie. Musiałam się z tym albo pogodzić, albo postarać się i coś wymyślić, co do łatwych zadań nie należało. Chciałabym być podobna do Hope i wiedzieć, co chciałabym robić w swoim życiu.
— Gdzie będziesz pracować? — zapytałam Kellera podczas przerwy obiadowej. Siedzieliśmy w jego samochodzie. Chłopak buszował na tylnym siedzeniu i podał mi plastikowe opakowanie. Podziękowałam mu skinieniem głowy. Otworzyłam to i moim oczom ukazały się chipsy Pringles. Moje ulubione. Cebulka ze śmietanką.
— Co masz na myśli? — spytał, przepychając się na przednie siedzenie.
— W przyszłości.
— Chcesz znać moje plany na przyszłość? — zaśmiał się.
— Jestem ich ciekawa — przyznałam zgodnie z prawdą.
Zamyślił się, otwierając swoje pudełko śniadaniowe. Zdziwiłam się, widząc moją ulubioną sałatkę z rukolą, pomidorami i skwarkami z sosem czosnkowym. Aż mi ślina naleciała do buzi, gdy nakładał sobie zieleninę na widelec.
— Szczerze? Myślałem o tym, by zostać rehabilitantem.
— O... Chcesz pracować z takimi dziećmi jak twój brat?
— Coś w ten deseń.
— Musiałbyś się użerać z Finnami — zażartowałam, ale zauważyłam, że Kellerowi ten żart się nie spodobał. Zamknęłam usta, żałując, że to powiedziałam.
— Strasznie się nie dogadujecie. A szkoda...
— Jest dla mnie niemiły, a ja nie widzę powodu, by być inna dla niego. Wózek to nie jest wymówka, by być ciągle wkurzonym i obrażonym na świat. Ja powinnam się na wszystkich obrażać ze względu na to co się stało w mojej rodzinie? Powinnam się tak samo zachowywać?
Ostrożnie włożył widelec do ust. Obserwowałam każdy jego ruch, nawet najmniejszy, czekając na odpowiedź. Przeżuwał pomału... Boże, on to robił mi na złość? Robił to tak wolno... Czułam, że zestarzejemy się w tym aucie.
— Wy siebie nawzajem nie rozumiecie — powiedział po wiekach milczenia, wpatrując się w przednią szybę.
— Co masz na myśli? — dopytałam, gdy zdałam sobie sprawę, że nie miał zamiaru tego dokończyć z własnej woli.
— Oboje macie ciężko, ale jakbyście się starali przegonić w tym cierpieniu. Takie zawody pod tytułem „kto ma w życiu gorzej?". I oboje strasznie nie chcecie przegrać. Dodatkowo, mam wrażenie, że czujesz się zagrożona, bo zbliżył się do Hope. Mam rację?
Ile on zdań powiedział? Dwa? Trzy? Może pięć? Kilka zdań. Kilkanaście słów, za którymi kryła się jedynie prawda. Zobaczył to wszystko, co miałam z tyłu głowy za każdym razem, gdy widziałam Finna. Po prostu nie umiałam tego ubrać w słowa, a on zrobił to z taką łatwością... Chciałabym umieć mówić o swoich uczuciach jak on.
Pod koniec zajęć prawie wybiegłam z budynku, by znaleźć się jak najszybciej w aucie i pojechać do Hope. Zapaliłam silnik, zanim drzwi za mną się zatrzasnęły. Pomachałam jedynie Kellerowi, który akurat wyszedł i ruszyłam, mocno dociskając pedał gazu. Włączyłam muzykę i zaczęłam kiwać się w rytm muzyki. Nawet zaczęłam śpiewać w chórkach Michaela Jacksona. Ręką stukałam w kierownicę.
Ulice świeciły pustkami. Dosłownie widziałam kilka osób, które wracały ze szkoły albo kierowały się do dopiero co otwartego super marketu. Postanowiłam któregoś razu się tam wybrać. Kobiety pieliły w swoich ogródkach, klęcząc i nachylając się ku kwiatom. Mężczyźni zapewne ciężko pracowali w biurowcach, w sklepach, na budowach czy innych miejscach. Lubiłam patrzeć na pracujące matki w swoich ogródkach. To mnie uspokajało i napawało nadzieją, że kiedyś moja również taka będzie. Uśmiechnęłam się szeroko, dojeżdżając do domu Hope, spodziewając się zobaczyć Elizabeth. Jednak szybko ten uśmiech zniknął tak samo jak mój dobry humor. Serce zatrzymało się w piersi. Nie mogłam złapać oddechu. Panika zacisnęła swoje lodowate ręce na mojej szyi.
Drzwi do ogrodu pierwszy raz od wieków były zamknięte na ogromną kłódkę. Wszystkie okna zamknięte i zasłonięte. Ani żywej duszy, nikogo. Nawet cienia. Nie musiałam pukać, by wiedzieć, że mojej Hope tam nie było.
Zatrzymałam się tylko po to, by złapać oddech, by spróbować się wyrwać z tego uścisku paniki. Oparłam głowę o kierownicę, nakazując sobie spokój. Może Hope spała? W końcu była chora, a oni musieli polecieć do sklepu. Nie, wtedy by jedno z nich zostało w domu. Byłam akurat tego na sto procent pewna. Nawet kiedy nie miała gorączki niechętnie ją zostawiali samą. A może babcia Hope przyjechała? Nie, nie, to niemożliwe. Wtedy by nie pozamykaliby wszystkich okien oraz drzwi. Z tyłu głowy zaczął pojawiać się ten cholerny powód, a on wcale mi się nie podobał. Nie chciałam go. Nie...
Drżące palce zacisnęłam na klamce drzwi i wyskoczyłam z samochodu. Nie obchodziła mnie ta głupia kłódka. Przeskoczyłam drzwiczki jednym odbiciem. Potknęłam się, ale to nic. Szybko o tym zapomniałam. Zaczęłam biec do drzwi. Odbiłam się od nich, uderzając barkiem. W moich oczach pojawiły się łzy i zaczęłam walić ręką w drewno, wykrzykując imię Hope oraz jej rodziców. Nikt nie otwierał. Właśnie się zaczął mój najgorszy koszmar.
— Włamywacz! — krzyknęła jakaś kobieta. Odwróciłam się. Stara, pomarszczona kobieta o rozmytych rysach. Wydawało mi się, że stała pod wodą. Dopiero po chwili zrozumiałam, że tak bardzo powstrzymywałam łzy.
— Nie jestem włamywaczem — powiedziałam, starając się, by głos za bardzo nie drżał. Otarłam oczy wierzchem dłoni. Pociągnęłam nosem. — Jestem przyjaciółką Hope.
— Ah, kojarzę cię! — stwierdziła, zbliżając się do ogrodzenia. — Nie ma ich.
— Wie pani, gdzie pojechali? — zapytałam z nadzieją w głosie. Brzmiałam jak małe dziecko, jak desperat, ale mnie to nie obchodziło.
— Tak. Pojechali w stronę sąsiedniego miasteczka.
Do szpitala?
Przeskoczyłam ogrodzenie i w mgnieniu oka znalazłam się w swoim samochodzie, na ulicy, prowadzącej do szpitala.
Zaczął się mój najgorszy koszmar.
Nie było dla mnie przyszłości.
Nawet nie zadzwoniłam do domu z informacją, że nie miałam zamiaru wrócić do domu. Nie przeszło mi to przez głowę. Za to, gdy Hope wzięli na RTG, poszłam do samochodu, by wyjąc swoje rzeczy z bagażnika. Czyste ubrania, szczoteczka do zębów, dezodorant, bluza i trochę pieniędzy. Wtedy poszłam do budki telefonicznej. Skrzywiłam się. Śmierdziało moczem, starym człowiekiem oraz alkoholem. Zapewne pijaki spali w takich miejscach, by zapewnić sobie choć trochę ciepła. Wyjęłam z tylnej kieszeni spodni drobniaki. Z obrzydzeniem sięgnęłam po słuchawkę. Wtedy dopiero sobie przypomniałam, że miałam chusteczki. Nie chciałam dotykać tego brudnego plastiku, dlatego dotknęłam jej dopiero przez chusteczkę. Wybrałam numer. Zapatrzyłam się na stojące karetki, czekając na połączenie.
— Halo? — usłyszałam jakiś damski głos. Był ostry, nieprzyjemny... Ale znajomy. Spięłam się. Czy ja pomyliłam numer?
— Emm... Dzień dobry, chyba pomyliłam numer... — wydusiłam z siebie.
— Mamo! — usłyszałam w słuchawce głos chłopca. Był na tyle głośny, że byłam prawie pewna, że zagłuszył moje słowa. — Patrz, co Keller zrobił na obiad!
— Już idę, skarbie — jej głos nagle stał się łagodny i miękki jak jedwab. — Mogłabyś powtórzyć?
— Jestem Jordan — przedstawiłam się. — Mogłabym poprosić o Kellera?
— Jordan? — zdziwiła się, ale nic więcej nie powiedziała. Usłyszałam szmer, zawołała syna, a następnie ciche szepty.
— Halo? — od razu rozpoznałam ciepły głos Kellera, na dźwięk którego zachciało mi się płakać.
— Tutaj Jordan — wydusiłam przez ściśnięte gardło.
— Co się stało? — Spoważniał.
Nie mogłam się odezwać. Nie mogłam wydobyć z siebie chociażby najcichszego dźwięku. Łzy zakuły w oczy. Czułam się tak jakby ktoś mi wyrwał serce z piersi. Nigdy tak bardzo się nie martwiłam, nawet przy śmierci siostry. Wtedy po prostu wiedziałam, że będzie źle, ale tutaj chciałam mieć nadzieję, ale coś krzyczało, że to dopiero początek. Nie mogłam się pozbyć tego wrażenia. Nie mogłam przestać mieć przed oczami bladą Hope, podłączoną do tych maszyn. Czułam się, że nie mogłam nic zrobić. Bezradność mnie dobijała. Nienawidziłam jej.
— Jordan? — cichutki szept.
Jedyne, co mnie powstrzymywało, by nie upaść na kolana, to ten okropny smród.
W towarzystwie rodziców Hope starałam się być silna, bo rozumiałam, że nie chcieli mnie mieć jeszcze na głowie. Wystarczył im ich smutek, bo córka po raz drugi w ciągu tygodnia wylądowała w szpitalu. Starałam się być silna, choć wszystko mnie bolało od powstrzymywania łez. Miałam ochotę już się nie powstrzymywać i rozsypać się na tysiące, miliony, miliardy kawałeczków, na tyle malutkich, że nikt nie byłby w stanie mnie złożyć. Wiedziałam, że głos Kellera mnie mógł powstrzymać od załamania się. Jedynie on albo Hope. Nikt więcej.
— Hope jest w szpitalu — wydusiłam z siebie.
Chwila ciszy. Nie dziwiło mnie to. Sama nie wiedziałam, po co do niego zadzwoniłam. By mnie pocieszył? Przecież nie uwierzyłabym w ani jedno jego słowo. By zaczął mówić o swoim dniu? Miałam go gdzieś. By przyjechał? Nie chciałam tego. Nie był tutaj potrzebny. Więc dlaczego do niego zadzwoniłam? Co takiego mógł zrobić? Czego oczekiwałam?
— Co jej jest? — zapytał.
Wrzuciłam kolejną monetę do automatu.
— Prawdopodobnie zapalenie płuc. Lekarz jednak myśli, że nie tylko. Zrobili jej masę badań. Teraz jest na RTG.
Głośne wypuszczanie powietrza.
— Nie powiem ci, że będzie wszystko dobrze, bo mi nie uwierzysz, prawda?
— Prawda.
— Więc powiem ci, co sam chciałbym usłyszeć, gdy mój brat jest w szpitalu: są tam lekarze. Ktoś wykształcony. Ktoś kto wiem, co robi. Zaopiekują się Hope, bo od tego są. Taka jest ich praca. Nie możesz nic innego zrobić niż im zaufać, Jordan. Wiem, że to trudne, ale musisz to zrobić. Musisz wierzyć, że będzie lepiej niż myślisz. Może po prostu ma zapalenie płuc, ale bardziej... Pochrzanione niż zazwyczaj? Zaufaj lekarzom i leć do Hope, by po RTG nie była sama. Może jej rodzice potrzebują czegoś ze sklepu? Wspieraj ich, Jordan. Wiem, że twoja ukochana jest w szpitalu, ale to ich córka. Przepraszam, że tak powiem, ale spadasz na drugi plan. Pomagaj im jak możesz.
Skinęłam głową, mimo że nie mógł mnie zobaczyć. Jak zwykle miał rację. Czasem mnie to denerwowało, ale tym razem byłam mu wdzięczna. Potrzebowałam go i dostałam to, co chyba chciałam. Prawdy.
— Dziękuję — wyszeptałam słabym głosem.
— Mam przyjechać?
— Nie trzeba. Wszystko mam. Powinnam iść do rodziców Hope, by im pomóc...
— Jasne. Jak coś dzwoń, Jordan. Pamiętaj, jestem dla ciebie.
— Dziękuję.
Nawet nie zapytałam o jego brata.
Przez kilka kolejnych dni nie chodziłam do szkoły. Siedziałam cały czas w szpitalu. Paręnaście godzin po telefonie do Kellera, zadzwoniłam do domu, by poinformować o sytuacji. O dziwo odebrał ojciec i wszystko zrozumiał. Obiecał pojechać do szkoły i to wszystko wyjaśnić z dyrekcją. Mimo że nie znał Hope, nawet o niej nie słyszał, zrozumiał, że to nagła, wyjątkowa sytuacja. Szybko się rozłączyłam, by uniknąć skrępowania oraz pytań o moją ukochaną. Nie chciałam słów pocieszenia, bo nie byłby one prawdziwe, niczym potwierdzone, a nie spodziewałam się, by umiał tak mówić jak Keller.
Rodzice nie odstępowali Hope na krok. Chodziłam do sklepu, by kupić dla nich rzeczy. Myli się w szpitalnych toaletach, a wszyscy spaliśmy na krzesłach, ojciec albo matka w łóżku z córką, uważając na kable i kroplówki. Lekarz starał się nas wygonić do domu, ale nikt się na to nie zgodził. Dziewczyna po chwili też się dołączyła do prośby lekarza, ale była zbyt zmęczona, by ciągnąć temat. Budziła się na paręnaście minut, by ponownie zapaść w niespokojny, kilkugodzinny sen. Nie chodziła do toalety. Założyli jej cewnik. Pielęgniarki przychodziły, by ją obmyć, ale po jakimś czasie zaczęła to robić Elizabeth. Ojciec ją przetrzymywał, a ja wtedy wychodziłam, by nie czuła się skrępowana. Wracałam, gdy było po wszystkim.
Pojawiały się kolejne rzeczy, które niepokoiły lekarzy. Bóle głowy. Biegunka. Wysypka na twarzy, rękach i nogach. Powiększone węzły chłonne. Zapalenie płuc nie odpuszczało, mimo antybiotyków i lekarstw. Z każdym dniem Hope czuła się coraz gorzej, ale starała się tego nie pokazywać, dopiero, gdy pojawiał się lekarz szczerze mówiła o swoim samopoczuciu. Wszyscy starzeliśmy się w tym szpitalu, ale wciąż najgorzej wyglądała moja ukochana.
Gdy rodzice wyszli, by porozmawiać z lekarzem, położyłam się z Hope w jednym łóżku. Głaskałam jej włosy, a ona spała na plecach, z maseczką na twarzy. Była tak chłodna... Czoło zalało się potem. Brudne kosmyki lepiły się do mokrej skóry. Skórę miała przezroczystą, tak cienką jak bibułka. Dotykałam ją ostrożnie, starając się nie zrobić jej krzywdy. Pocałowałam ją w policzek. Starałam się ogrzać jej chłodne dłonie.
Nagle wrócili i wtedy poczułam, że nic nie było w porządku. Nie wydawali się smutni. Coś zastąpiło tą rozpacz. Coś... Dopiero, gdy Elizabeth się odezwała, wiedziałam, co czuli.
— Jordan, musimy porozmawiać. Na korytarzu.
Wściekłość.
Ostrożnie zeszłam z łóżka, uważając na kabelki, rurki i kroplówki. Z mocno bijącym sercem, spełniłam ich prośbę. Zamknęliśmy za sobą drzwi. Na korytarzu była tylko jedna osoba, jakaś dziewczyna. Zignorowaliśmy ją.
— Chcemy, żebyś wyszła ze szpitala i już nie odwiedzała Hope — poinformował mnie Thomas.
Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Spodziewałam się naprawdę wszystkiego, ale nie tego. Nie... Nienawiści. Wściekłości. Bólu. Wygonienia mnie od mojej ukochanej. Naprawdę wszystkiego, ale nie tego.
— Mogę pojechać do domu — szukałam odpowiednich słów, ale mój mózg pracował na zwolnionych obrotach. Patrzyłam to na Elizabeth, to na Thomasa, szukając czegoś na ich twarzach, co powiedziałoby mi, że to zwykły, głupi żart. Ale nie znalazłam. — Ale... Czemu tak nagle? Czemu nie mogę jej odwiedzać?
— Hope nam mówi wszystko, wiesz o tym? — zapytała kobieta, głosem pełnym obrzydzenia i smutku. Równie dobrze mogła mnie uderzyć. Nawet na mnie nie patrzyła.
— Wiem... — odpowiedziałam po chwili wahania. O co im chodziło? Do czego zmierzali?
— Wiemy, że... Że jesteś lesbijką — ostatnie słowo Thomas wręcz wypluł jak robaka.
Zrobiłam krok w tył. Czułam się, jakbym traciła grunt pod nogami. Jakbym... Traciła wszystko. Jakbym... Spadała, a pode mną była tylko ciemność. Nie było nikogo, kto mógłby mnie złapać.
— Co to ma do rzeczy? Co to robi za różnicę? Znacie mnie od lat — starałam się usprawiedliwić. Starałam się to wszystko wyjaśnić. Starałam się zebrać myśli, ale mój mózg nie chciał pracować. Mój mózg nie chciał ze mną pracować. Moje ciało nie chciało ze mną pracować. — Spędzałam z wami czas... Z Hope...
— Pocałowałaś ją, prawda? — zapytał Thomas.
— To nasza sprawa...
— To nie jest wasza sprawa! — krzyknęła Elizabeth. Zaczęła płakać. Thomas ją objął. — To wszystko twoja wina! Wynoś się! Weź swoje rzeczy i więcej nam się nie pokazuj na oczy! Wynoś się!
Thomas, głosem pełnym bólu, powiedział:
— Hope ma AIDS. Ostatnie stadium HIV.
Równie dobrze mogłam umrzeć.
Wolałabym, żebym moi rodzice ciągle pili. Wolałabym, żeby moja siostra wciąż nie żyła. Wolałabym nie być z Kellerem. Wolałabym umrzeć. Wolałabym nie poznać Hope, bo to oznaczałoby, że nie czułabym tego bólu, że nie prowadziłabym auta, mając gdzieś moje zdrowie. Mogłam mieć wypadek, wpaść do rowu albo na drzewo. Mogłam zginąć, prowadząc nieostrożnie, myśląc tylko o niej. W tamtej chwili mnie to nie obchodziło. Patrzyłam Śmierci prosto w oczy i zachęcałam, by zrobiła swoje zadanie. Ale On poszedł gdzieś indziej, zostawiając mnie z bólem w klatce piersiowej, bo to wystarczająca kara. Gorsza od śmierci.
Przez łzy ledwo widziałam, co znajdowało się przede mną. Wszystko było rozmazane, niewyraźne. Musiałam wycierać mokre ślady wierzchem dłoni. Dodatkowo ciekło mi z nosa. Na czerwonych światłach, drżącymi dłońmi, spróbowałam wyjąć paczkę chusteczek ze schowka. Trzasnęłam drzwiczkami, gdy światła zmieniły barwę na zieloną. Szybko schowałam je do kieszeni.
Znowu ten sam szpital, znowu ci sami lekarze, których mijałam. Ambulanse stały na swoim miejscu. To miejsce mnie przerażało. Wydawało się, że świat w tym mieście się zatrzymał. A moja jedyna Hope leżała na szpitalnym łóżku, zapewne płacząc. Serce mi się łamało. Nawet na recepcji siedziała ta sama kobieta, co ostatnio. Widząc mnie, zapłakaną, roztrzęsioną, wstała nagle. Lekarze, który palili na zewnątrz, nagle znaleźli się przede mną.
— Jesteś ranna? — zapytała nagle.
— Przyjechała tutaj dziewczyna z rodzicami — wysapałam, starając się uspokoić oddech. — Blondynka.
— Kim dla niej jesteś?
— Rodziną — usłyszałam za sobą głos mamy Hope. Odwróciłam się. Była zapłakana, zgarbiona jakby musiała trzymać krzyż na swoich barkach. W ręku trzymała butelkę wody. Wydawała się dziesięć lat starsza niż zaledwie paręnaście godzin temu. Wtedy leżałam z Hope w jednym łóżku... Wtedy... Na tę myśl, w moich oczach pojawiły się nowe łzy. Nic mi nie powiedziała. Nie musiała. Wiedziałam, że jej mina, mowa ciała, nie wskazywały na nic dobrego. Czułam nadchodzącą tragedię, której nie mogłam zignorować. Czułam, że coś mnie wyżerało od środka, że umierałam, rozkładałam się, a nawet nie widziałam mojej ukochanej...
Elizabeth chwyciła moją dłoń i poprowadziła w głąb korytarza śmierdzącego środkami do czyszczenia i dezynfekcji. Białe korytarze, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Zgubiłabym się, gdyby nie ona. Ale gdyby nie ona, wiele rzeczy by się nie wydarzyło. Nie byłoby Hope. Chciałabym takiego świata? Chciałabym żyć normalnie bez jej córki? Chciałabym być z Kellerem, bo nigdy nie zakochałabym się w dziewczynie?
Weszłyśmy do sali łóżek. Hope leżała na końcu sali, zasłonięta parawanem. Miała na sobie maseczkę z tlenem. Nie otworzyła oczu. Oddychała spokojnie. Skrzywiłam się, widząc wbitą igłę w jej bladą skórę. Do klatki piersiowej miała podłączone kabelki. W białej pościeli wydawała się taka malutka... A jej twarz taka drobna... Włosy, rozrzucone na poduszce, stały się matowe. Piegi wydawały się bardziej wyraźne. Zachciało mi się płakać, gdy zobaczyłam, że jedną z jej dłoni obejmował ojciec, a drugą chwyciła matka. Siedzieli przy niej, a ja stałam jak sparaliżowana. Nie mogłam oderwać wzroku od jej biednej twarzy, pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu. Miałam ochotę ją dotknąć, ale wydawała się taka drobna, taka krucha... Zacisnęłam palce w pięści, a łzy same pociekły po policzkach.
— Dzisiaj rano miała problemy z oddychaniem — wyszeptała Elizabeth, głaszcząc Hope po włosach. — Dostała lekkiej gorączki. Próbowaliśmy ją zbić lekami. Po paru godzinach nie mogła złapać oddechu. Kaszlała... — głos się załamał. — To był mokry kaszel. Pojawiła się krew. Od razu pojechaliśmy do szpitala. Prawdopodobnie ma zapalenie płuc. I... Robili jej masę testów, ale ja nie znam się na medycynie. Większości rzeczy, o których mówili lekarze, są dla mnie tajemnicą. Nie rozumiem ich. Pobierali krew, wymaz z gardła, mocz także jest na badaniach...
Nagle podszedł do nas lekarz z maseczką na twarzy. Zdjął ją szybkim ruchem, odsłaniając usta oraz nos. Był dobrze przez pięćdziesiątką, siwe włosy, masa zmarszczek. Nic charakterystycznego. Wszyscy na niego spojrzeliśmy. Zdałam sobie sprawę, że stałam tuż obok niego, obejmując się ramionami. Wyprostowałam się, układając ręce wzdłuż ciała.
— Przenosimy do prywatnej sali — wyjaśnił, odłączając kabelki z piersi Hope. Nagle uniosła powieki i zatrzepotała rzęsami. Wykrzywiła usta w grymasie bólu albo zmęczenia, sama nie mogłam rozróżnić. Spojrzała na swojego tatę, mamę, lekarza, a na samym końcu na mnie. Miałam ochotę się popłakać i rzucić do jej nóg, błagając, by wszystko było w porządku. By lepiej się poczuła. Zmusiłam się do uśmiechu, wbijając sobie paznokcie w skórę. W oczach poczułam łzy. Na szczęście była na tyle zmęczona, że nie zwróciła na to uwagi. Położyła głowę na poduszce i ponownie zamknęła oczy.
— Dlaczego ją przenosicie? — odezwał się po raz pierwszy Thomas. Jego głos był tak strasznie smutny. Rozerwało mi to serce. Nie mogłam złapać tchu.
— Będzie jej tam wygodniej — odpowiedziała pielęgniarka, uśmiechając się blado. Nawet jej nie zauważyłam.
Popchnęli łóżko ku ogromnym drzwiom. Szłam za nimi. Pielęgniarka prowadziła obok siebie kroplówkę. Rodzice wciąż trzymali Hope za ręce. Ja natomiast szłam na końcu tego smutnego marszu, powstrzymując się przed rozpłakaniem.
Prywatna sala była malutka i biała. Postawili jej łóżko obok piszczących maszyn i zaczęli z powrotem podłączać je do jej klatki piersiowej. Skrzywiła się, nie otwierając oczu. Wymamrotała coś niewyraźnie. Zakaszlała nagle. Rodzice zadziałali natychmiastowo. Szybko, zwinnie, pomogli jej usiąść. Zdjęła maseczkę, zanosząc się jeszcze głośniejszym kaszlem. Z oczu pociekły jej łzy, gdy starała się coś wykrztusić. Lekarz i pielęgniarka to obserwowali. Hope zasłoniła usta dłońmi. Trwało to kilkanaście sekund, może piętnaście, dwadzieścia. Przez cały ten czas zaciskałam mocno palce, na tyle, że poczułam na palcach krew. Spojrzała na mnie nieprzytomnymi oczami i ponownie się położyła. Mama, łagodnym ruchem, założyła jej maseczkę i chusteczką zaczęła wycierać dłonie córki. Dopiero wtedy to zobaczyłam. Skamieniałam. Zobaczyłam krew.
— Co jest mojej córce? — zapytał szeptem Thomas, nie odrywając od niej wzroku. Był czystym smutkiem oraz miłością.
— Obawiamy się, że nie ma jedynie zapalenia płuc, ale czekamy na wyniki testów. Zrobimy również RTG płuc, by upewnić się, czy nie nowotwór. Sala na razie jest zajęta, więc musimy poczekać.
— Rozumiem — szepnęła Elizabeth. — Proszę... Proszę. Zajmijcie się naszą córką najlepiej jak potraficie. Podpiszemy wszystko, by tylko poczuła się lepiej. By było wszystko w porządku...
— Robimy wszystko, co w naszej mocy, proszę pani. Teraz musimy czekać aż leki zaczną działać i na wyniki badań.
Nic więcej nie mogliśmy zrobić.
Usiadłam na fotelu w rogu pokoju. Patrzyłam na obraz smutku, miłości i nadziei w czystej postaci, a ja byłam jego częścią.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top