Rozdział 26. Finn

W opowieściach denerwowało mnie wiele rzeczy, zauważyłem to dopiero, gdy straciłem nogę i całe dnie spędzałem w łóżku. Niektóre wątki, które mnie ciekawiły, nagle znikały, zapomniane przez redaktora i autora. Czytałem cierpliwie, odwracając stronę za stroną, szukając zaginionego skarbu, ale często go nie odnajdywałem. Niekiedy pisarz robił to celowo, chcąc zostawić otwarty wątek, by czytelnik mógł sam sobie dopisać końcówkę, ale najczęściej to porzucał. Dlaczego? Nie umiałem na to odpowiedzieć, jedynie mogłem się domyślać. Jednak w prawdziwym życiu także tak bywało. Interesujące nas rzeczy rzucaliśmy po prostu w kąt i o tym zapominaliśmy albo nie chcieliśmy o tym pamiętać. Sam byłem idealnym przykładem na to. Nie pozwalałem sobie myśleć o sytuacji, wypadku, gdy straciłem nogę. To zbyt bolesne. Jednak były dni, gdy nie mogłem myśleć o czymś innym. Obrazy, dźwięki, a nawet zapachy z tamtego dnia mnie prześladowały i nie dawały spać. Mogłem wtedy jedynie czekać... Czekać na co? Na sen, którego nie dostawałem? Na święty spokój? Nie. Po prostu patrzyłem przed siebie, marząc o czymś, czego nie mogłem dostać. Wtedy starałem się pokierować myśli w innym kierunku i często było to moje dzieciństwo. Tak było i tym razem, dzień po wizycie Kellera.

W domu była cicho. Wszyscy spali, nawet Theresa, która uczyła się do nocy. Nie słyszałem nawet cichej muzyki z pokoju Ashley. Nie mogła ukryć podniecenia na myśl o tym, że Jordan z nim zerwała. Uśmiechała się i nawet przebierała, pytając mamy i starszej siostry w czym lepiej wyglądała. Ja milczałem i po prostu czytałem. Nie odezwałem się słowem przez całe popołudnie, które spędziliśmy w jednym pokoju. Rzadko spędzaliśmy tak czas. W starym domu oznaczało to jedno — mama pokłóciła się z ojcem i chciała nas uspokoić. Albo starali się za bardzo nam udowodnić, że wszystko w porządku i zmuszali nas do siedzenia w jednym pomieszczeniu, mimo że nikt nie miał na to najmniejszej ochoty. O dziwo dokładnie pamiętałem jedno takie wydarzenie.

Nigdy im się nie przelewało. To były na tyle poważne problemy, że nawet ja i Theresa o nich wiedzieliśmy. Ashley była za mała, by to zrozumieć. Jak zwykle pokłócili się w swojej sypialni, za zamkniętymi drzwiami. Nie słyszeliśmy krzyków, co nas przerażało. Nie baliśmy się podniesionych głosów. Najgorsze kłótnie odbywały się szeptem. Któreś z nas włączyło głośniej radio albo telewizję, by to zagłuszyć. Theresa przytulała małą Ashley, a ja patrzyłem na nie, nie mogąc oderwać wzroku od nich. Ojciec nagle wyszedł z sypialni, trzaskając drzwiami na tyle mocno i głośno, że miałem wrażenie, że odpadną od framugi.

— Nawet drzwi nie umiesz dobrze zamknąć! — krzyknęła mama. Tylko przez chwilę ją widziałem, gdy wejście się nie zatrzasnęło. Siedziała na łóżku. Dłońmi zasłaniała twarz. Wydawała się taka krucha... Delikatna... Jednak w jej głosie nie dało się tego wyczuć.

Ojciec odwrócił się, jakby chciał coś powiedzieć, ale nagle machnął ręką, ominął nas, wziął portfel i kluczyki do samochodu i wyszedł z domu. Miałem nadzieje, że nie wróci.

Mama po jakimś czasie wyszła z pokoju, z przyklejonym uśmiechem na twarzy. To było sztuczne, ale jako dzieci jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Ashley wyciągnęła ku niej ręce, by ją przytuliła. Zrobiła to.

— To co chcecie na obiad? — zapytała radośnie.

Tak nam wynagradzała stres. Naszym ulubionym jedzeniem.

Przez cały dzień chodziliśmy na paluszkach. Nawet po tylu latach nie mogłem odpowiedzieć dlaczego. Po prostu tak reagowaliśmy na zły humor mamy. Baliśmy się, że nagle mogłaby wybuchnąć i na któreś z nas nakrzyczeć. Nie zrobiła tego. Umiała skierować swój gniew na tego, kto go wywołał, czyli na ojca. Czekała na niego ze swoim gniewem, ale nikt nie wiedział, o której wróci. I czy w ogóle miał w planach, by wrócić.

Kiedy kładłem się spać, nie było go.

Kiedy poszedłem do szkoły, nie było go.

Kiedy wróciłem ze szkoły, nie było go.

Kiedy wybiła godzina obiadu, nagle się pojawił. Był w świeżej koszuli, pachnący perfumami, z teczką w ręku. Wyglądał normalnie, jakby dopiero, co z pracy nie wrócił. Dopiero kiedy podszedł, poczułem lekki zapach alkoholu. Mama również, mogłem to poznać po jej wyrazie twarzy. Wykrzywiła usta, zmarszczyła brwi. Nie dała się pocałować. Odwróciła głowę tak, że jedynie, gdzie mógł ją cmoknąć, to w policzek.

— Siadajcie do obiadu — powiedziała chłodno, patrząc na niego. To gorsze niż krzyk.

Jedliśmy w zupełnej ciszy. Napięta atmosfera odebrała nam głosy i chęć jedzenia. Grzebaliśmy w ziemniakach i pieczeni. Ojciec zajadał ze smakiem, chwaląc umiejętności kulinarne mamy. Wzdychała na te dźwięki, zagniewana. Nagle nie wytrzymała i wypaliła:

— Szkoda, że wczoraj nie pamiętałeś jaka jestem wspaniała.

Spojrzeliśmy na siebie z rodzeństwem. Chcieliśmy uciec, gdziekolwiek, nawet, by odrabiać lekcje, ale nogi miałem jak z ołowiu. Nie mogłem nimi poruszyć, wstać z krzesła. Mogłem szybko wpakować jedzenie do ust i powiedzieć, że skończyłem. Mógłbym uciec. Ale nie zrobiłem tego. Dopiero po latach zrozumiałem, że ojciec robił mamie krzywdę i byliśmy pewnym rodzajem osłoną. Wtedy uważał na swoje czyny i słowa. Wtedy był spokojniejszy, chociaż trochę. Nie uderzyłby przy nas mamy ani nie nazwał jej tak, jak miał w zwyczaju, gdy wypił. Mimo że nam o tym nie powiedziała, czuliśmy to i dlatego się nie ruszyliśmy z miejsca.

— Wczoraj było wczoraj. Dzisiaj jest nowy dzień — oznajmił, wkładając kolejną porcję ziemniaków do buzi. — Stare czasy.

— „Stare czasy" to były wtedy, gdy jeszcze nie zrobiłeś mi brzucha — odbiła piłeczkę. — Tylko dzieci mnie powstrzymują, by nie odejść.

A po kilku latach byłem pretekstem, by go zostawić.

Wymiana zdań zakończyła się tak nagle jak się zaczęła. Wszyscy powrócili do jedzenia, ale nikt więcej się nie odezwał. Tylko Ashley cicho pociągała noskiem, ale wszyscy to ignorowaliśmy, tak samo jak przemoc, którą odczuwała jedynie mama.

Wieczorem usłyszałem stłumiony krzyk mamy, jej protesty, ale byłem zbyt przerażony, by zareagować. Po chwili cisza i jedynie rytmiczne skrzypnięcia materaca. To trwało zaledwie minutę, może dwie, a następnie jeszcze bardziej przerażająca cisza. Bo największe tragedie dzieją się po cichu.


Weekend minął na czytaniu i oglądaniu telewizji. Theresa włączała odbiornik i oglądała z zapartym tchem wiadomości na temat AIDS — chorobie homoseksualistów oraz ćpunów. Nie rozumiałem czemu aż tak bardzo ją to interesowało, ale z czasem zrozumiałem. To coś nieznanego, a ona, jako przyszła pielęgniarka, musiała mieć podstawową wiedzę na ten temat. W końcu mnie to zaciekawiło i odłożyłem książkę, by posłuchać o nowej katastrofie, która na nas spadła.

Co chwilę powtarzali dwa słowa: homoseksualiści i hipisi, co łączyli z ćpunami. Pokazywali dzieci kwiatów w kolorowych strojach, palących zioło, całujących się, dotykających drugą osobę z uśmiechem. Nie widziałem tam tego, co chcieli mi wmówić, że widziałem. To po prostu zwykła fizyczność, a nie zarażanie siebie nawzajem, skazywanie „normalnych ludzi" na śmierć. Następnie pokazali gejów, dwóch mężczyzn, którzy się całowali namiętnie w jakimś klubie, w najciemniejszym rogu jaki w życiu widziałem. Po chwili przestali i skierowali się w stronę łazienki, co wytłumaczył nam reporter. Kolejne przejście i masa strzykawek, igieł, zapalniczek, łyżek porozrzucane na podłodze. Kilka osób spało, opierając się o ścianę.

— Pewnie się naćpali — skomentowała sucho Theresa, nie odrywając wzorku od ekranu.

Pokazywali od skrajności w skrajność: ćpuny, hipisi, geje, którzy pragnęli jedynie seksu jak zwierzęta, żyjące tylko po to. Nie rozumiałem czemu, ale na samą myśl się wzdrygnąłem, gdy w moim umyśle pojawiła się myśl, że Keller mógł być jednym z nich, a ja go dotykałem. Szybko odsunąłem od siebie tę myśl. W końcu miał dziewczynę. To niemożliwe, by lubił chłopców, pocieszałem się.

Pokazali szpital, gdzie leżeli chorzy. Zdziwiłem się, widząc normalnie wyglądające osoby. Większość to mężczyźni, których podłączono do wielu piszczących maszyn. Kaszleli głośno, zasłaniając usta dłonią. Kilka razy widziałem krew na ich bladej skórze, wręcz przezroczystej. Okropny widok. Musiałem odwrócić wzrok, bo czułem, że nie dałbym rady oglądać tego dalej. Theresa tylko prychnęła i słuchała dalej.

Podczas wywiadu jedna z kobiet powiązana z kościołem, mówiła, że to kara od Boga. Nie wyobrażała sobie jak to mężczyzna z mężczyzną może robić. Mi też się to nie mieściło w głowie. Jak sobie to wyobrażałem, robiło mi się niedobrze. Używała też takich określeń jak „selekcja naturalna". Powtarzała, że geje oraz ćpuny nie mają prawa żyć, dlatego Bóg wymyślił na nich sposób, by sami się wykończyli.

Choroba ta wciąż była dla nas tajemnicą. Nazywali to „rakiem homoseksualistów", bo parzyli się jak króliki i zarażali siebie nawzajem, a następnie umierali. Nikt z tego powodu nie płakał. Odkryto niewiele rzeczy. Pracowano nad testami, ale nie mówili za dużo na ten temat. Skupili się na śmierci oraz jak rozpoznać tę chorobę bez testów. Niektórzy przechodzili to bezobjawowo, a nagle tracili odporność, zaczęli często chorować, nadchodził rak, nie mogli oddychać i tak kończyła się ich historia. Okropne, ale sami siebie skazali na to cierpienie, będąc czymś nienaturalnym.

Idąc w poniedziałek do szkoły, patrzyłem na wszystkich, szukając czegoś w ich twarzach, co mogłoby mi powiedzieć o ich orientacji. O tym, czy są dla mnie zagrożeniem, czy nie. Przestałem o tym myśleć, gdy dostrzegłem Kellera i Jordan. Rozmawiali ze sobą, jakby nie przyszedł kilka dni temu, by poskarżyć się na zerwanie. Ashley też to dostrzegła, bo nagle zatrzymała się w półkroku i przyglądała im się.

— To oni jednak...? — zapytała prawie szeptem.

— Nie, na pewno nie — odpowiedziałem z przekonaniem, mimo tego, że sam nie wiedziałem, co się właściwie stało. — Podejdźmy tam.

Jordan uśmiechała się do niego, gdy coś opowiadał. Spijała każde słowo z jego ust. Nie mogłem uwierzyć, że to ona z nim zerwała. Patrząc na ten obrazek, wciąż uważałem, że ze sobą byli albo przynajmniej coś do siebie czuli. Odwrócili się w naszym kierunku. Dziewczyna zrobiła krok w tył, z Bóg wie jakiej przyczyny. Spojrzała na coś za Ashley.

— Jednak ze sobą nie zerwaliście? — zapytałem prosto z mostu, patrząc to na jednego to na drugą.

— Co cię to obchodzi? — warknęła Jordan. — Powinieneś się zająć swoimi sprawami, Finn.

— Tutaj muszę ją poprzeć — powiedział Keller. — To nasze prywatne sprawy i szczerze...

— To jakoś nie były „twoje prywatne sprawy", gdy wlazłeś mi do mieszkania, by się wyżalić — zauważyłem. — Czym się różniła tamta wizyta od tej?

Jordan zrobiła zdziwioną minę i spojrzała na Kellera, szukając potwierdzenia albo zaprzeczenia, czegokolwiek. On jednak tylko zacisnął usta.

— Wtedy i tak powiedziałem ci tylko, co musiałeś wiedzieć. Nic więcej. Teraz nie chcę ci nic mówić.

— Czyli wróciliście do siebie — zaśmiałem się. — Brawo, jeszcze raz wpadłeś w to samo bagno.

Jordan spojrzała na mnie, mrużąc oczy. Podeszła do wózka i chwyciła jego oparcia. Ukucnęła i poparzyła mi prosto w twarz. Pożałowałem wszystkiego, co powiedziałem, widząc jej minę. Zaciskała mocno wargi. Gdyby spojrzenie mogło zabić, zginąłbym na miejscu.

— Szkoda, że ty nigdy nie mogłeś wpaść w żadne gówno — szepnęła groźnie, na tyle cicho, że ani Keller ani Ashley nie mogli jej słyszeć. — Chciałabym, żebyś wpadł w takie samo „gówno", co Keller. Wtedy zniszczyłabym ci życie, dosłownie. Wtedy naprawdę człowiek miałby się nad czym użalać. Ty też w końcu znalazłbyś jakiś sensowny powód na co miałbyś narzekać. Miałbyś pretekst, by być żałosnym dupkiem, jakim jesteś teraz. Myślisz, że jesteś uprawniony do mówienia morałów, ale tak nie jest. Dlatego jak jeszcze raz usłyszę coś na temat swojego „gówna", obiecuję, że zrobię ci krzywdę i to nie małą. Nawet Hope wtedy będzie czuć do ciebie odrazę.

Wstała i poszła w głąb korytarza, zostawiając naszą trójkę samych.

Jej słowa naprawdę mnie zabolały, ale niespodziewanie to przeszło, bo zdałem sobie sprawę, kto to powiedział. Nikt ważny. Jedynie postać poboczna w moim małym dramacie. Po co miałbym się nią przejmować, skoro jej nawet nie szanowałem?

Keller, spojrzał na mnie, mrużąc oczy. Był zły. I to bardzo.

— Co ci odwaliło, stary, co?

— Nie chcę, żebyś znowu cierpiał... Jordan na ciebie nie zasługuje.

— Nie mów tak o niej. Ostrzegałem cię, Finn. Nic o niej nie wiesz, więc nie masz prawa się tak wypowiadać, jasne?

— Zostawiła cię! A teraz udajecie, że to nie miało miejsca?!

— Tak! Bo nie mam innego wyjścia, do cholery! — krzyknął, robiąc się cały czerwony na twarzy. Kilka osób na nas spojrzało. — Nie wiesz, co się dzieje w jej życiu! A ty jeszcze tylko je bardziej utrudniasz! Czemu? Co ona ci zrobiła?

— Jak to „nie masz wyjścia"? — zapytała cichutko Ashley. Podskoczyłem na dźwięk jej głosu. Zapomniałem, że ciągle za mną stała.

Keller nie odpowiedział na jej pytanie. Zacisnął jedynie mocniej usta i westchnął głośno.

— Widzisz jedynie czubek własnego nosa, Finn — powiedział smutno. — Chciałbym, żebyś się w końcu w kimś zakochał, żebyś mnie zrozumiał.

Odwrócił się i zaczął biec w tą samą stronę, co pobiegła Jordan.

— Czyli... On kocha Jordan? — wyszeptała Ashley z bólem w głosie.

— Miejmy nadzieję, że nie. To obrzydliwe. Gorsze od tego całego AIDS.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top