Rozdział 25. Jordan
Kiedy weszłam do swojego domu, nic nie poczułam. To dziwne. Spodziewałam się wszystkiego, nawet nienawiści, smutku, żalu, nadziei... Ogromnej palety uczuć, którą trudno opisać słowami. A spotkało mnie ogromne nic. Zwykła pustka w sercu i głowie. Nie poczułam nawet tęsknoty za przytulnym pokojem Kellera. Rozejrzałam się, szukając czegoś, ale sama nie mogłam powiedzieć czego. Wzrok sam powędrował po zniszczonych meblach, rozbitej szklance i butelkach ustawionych pod drzwiami. I dopiero na ten widok, pustych szklanych naczyń, coś jakby ukuło moje serce. Dlaczego? Zmarszczyłam czoło, zastanawiając się nad tym. Może dlatego, że nigdy tego nie robili? Nie zbierali swoich śmieci, a ustawianiu ich przy wejściu mogłam tylko pomarzyć. Łatwiej je zebrać, gdy wszystkie stały w jednym miejscu. Zostawiłam swoje rzeczy i wyjęłam z szafki kuchennej worek na śmieci. Wzięłam jedną z butelek do ręki i wtedy to zauważyłam. Spodziewałam się wódki, jakiś mocnych alkoholi, którymi szybko mogli się upić. W ręku jednak trzymałam piwo i to jedno z tych słabszych. Chwyciłam kolejne. Oranżada. Co do cholery? Upadłam na kolana, przyglądając się kolejnym śmieciom. Nie znalazłam whisky, wina ani wódki. Zostawiłam worek przy drzwiach, gdy wszystko znalazło się w środku.
Chwyciłam swoje rzeczy, odgarniając włosy z twarzy. Może ten dzień mógł okazać się lepszy? A może nie, upomniałam się szybko, bo nieraz dawałam sobie nadzieje, a nigdy nic z tego nie wychodziło. Albo na bardzo krótko, przez co moje serce łamało się na tysiące kawałków. Sklejałam je, ostrożnie dobierając kawałki. Dopieszczałam każdą część. Z kolejną myślą, że może będzie lepiej, rozsypywało się na coraz mniejsze fragmenty. Po pewnym czasie, po kolejnych próbach, nie mogłam odnaleźć niektórych odłamków albo źle sklejałam, nie wiem, gdzie leżała wina. W tym wywodzie chodzi mi o to, że moje serce stawało się coraz zimniejsze, oddalałam się od wszystkich oprócz Hope. Nie chciałam powtórki z tej zabawy, bo czułam, że nie dałabym sobie z tym rady.
Poszłam do swojego pokoju i wtedy po prostu mnie zamurowało, a do oczu napłynęły łzy. Szybko je otarłam, starając się udawać przed samą sobą, że moje wzruszenie nie miało miejsca. A miało. Łóżko, moje cholernie skrzypiące łóżko, załamujące się pod moim ciężarem ze starości, zostało wymienione na nowe. Było prawie identyczne, ale... nowe. Czułam zapach świeżego drewna. Poczułam się, jak... Sama nie umiałam tego określić. Ten nowy mebel dał mi nadzieję. Na co? Tego również nie wiedziałam. Farba wciąż odłaziła od ścian, tak samo jak tynk, ale to się nie liczyło w tamtym momencie. Patrzyłam z zapartym tchem na nowy materac, bielutki, nie ukryty pod prześcieradłem i poduszką. Zrobiłam niepewny krok, wyciągając dłoń. Musiałam wyglądać tak, jakbym chciała pogłaskać krokodyla, a nie martwej rzeczy. Mojej martwej rzeczy.
— Zauważyłem, że łóżko się popsuło — usłyszałam za sobą głos ojca. Podskoczyłam, odwracając się w jego stronę. Nie uśmiechałam się. Twarz jakby mi zdrętwiała. Mogłam się jedynie na niego gapić.
Widziałam go jako nastolatka na tysiącach fotografii. Był bardzo zaangażowany w życie sportowe szkoły. Brał udział w prawie każdych zawodach, nie ważne czy było to pływanie, skakanie wzwyż czy bieganie. Po prostu brali go do wszystkiego. Mogłam się założyć, że dziewczyny, które zobaczyły go, spoconego czy nie, wzdychały przy każdym jego ruchu. Uśmiech miał zabójczy, nawet w tamtej chwili pochwalił się równymi, lekko pożółkłymi zębami. Miał zaledwie dziewiętnaście lat, gdy mama zaszła w ciążę, więc wciąż nie należał do starych ludzi. Alkoholizm jednak go postarzył, tak samo jak praca biurowa. Siwizna zaczęła się pojawiać na skroniach, przeplatając się z jasnobrązowymi włosami. Ciemne oczy wydawały się wręcz czarne, bo miał je głęboko osadzone. Krzywy nos, który ponoć miał złamany raz za razem, gdy trenował boks. Ogolił się niechlujnie. Mięśnie zostały zastąpione przez piwny brzuszek. Strasznie się na niego patrzyło przez pryzmat starych zdjęć.
— Kupiłem nowe — powiedział tak jakby chciał się usprawiedliwić. — Dla ciebie.
Już miałam odpowiedzieć, że chyba nie dla mojej siostry. Nie użyłabym jej imienia, bo sobie tego zakazałam. Wolałam o niej myśleć jak po prostu małej dziewczynce, a nie prawdziwej, namacalnej postaci, która nagle zniknęła z naszych żyć. Pozwalałam sobie na tyle i aż tyle, by nazywać ją „siostrą".
— Dzięki — odpowiedziałam oschłym tonem. To łóżko powinniśmy wymienić wieki temu. Chciałam się cieszyć z tego, że przynajmniej zauważył, ale po takim czasie ślepy by zauważył.
— Podoba się? — zapytał niepewnie. Wydawał się chcieć ciągnąć rozmowę, ale sama nie wiedziałam dlaczego. Nie musieliśmy rozmawiać. Nie czułam potrzeby. Od lat tego nie potrzebowałam.
— Tak. Dzięki.
Zrobił krok w moją stronę, a ja odruchowo się cofnęłam. Nogami dotknęłam materaca. Mimo że należałam do wysokich dziewczyn, on był wyższy i to o ponad głowę, a i tak się garbił. Patrzył mi prosto w oczy, a ja robiłam to samo, zaciskając zęby i buntowniczo wysuwając podbródek. Wyprostowałam się, by wydawać się wyższa. Pierwszy raz poczułam się mała. Przywykłam do postury Hope, a nie ojca.
— Martwiłem się o ciebie — powiedział łagodnie.
Odruchowo przestałam oddychać. Cała się spięłam.
— Nie masz o co się martwić.
— Tyle czasu cię nie było...
— I nawet nie ruszyłeś tyłka, by mnie szukać — warknęłam.
— Wiedziałem, że wrócisz.
Otworzyłam usta, by mu odszczeknąć, ale szybko je zamknęłam, bo zdałam sobie sprawę, że miał rację. Do toksycznej relacji się wraca. Tylko nielicznym udaje się ją pokonać, zrywając kontakt. Ale ja nie byłam wystarczająco silna.
— Jestem niepełnoletnia — odpowiedziałam zamiast tego. — Gdzie miałabym pójść? Nie mam nikogo więcej z rodziny.
Zamyślił się, by po chwili skinąć głową.
— Chcę być lepszym ojcem, Jordan — szepnął.
— Na to trochę za późno.
— Widziałaś butelki. Ja z matką...
— Proszę, wyjdź — przerwałam mu najłagodniej jak mogłam. — Szanuję, że nie chlejecie już wódy, nie rozwalacie wszystkiego dookoła, ale trochę wam zajęło ogarnięcie, że nie tylko Lila była na tym świecie. Że kiedyś, przy okazji przelotnego, niezobowiązującego seksu, zrobiliście mnie.
Widząc jego minę, pożałowałam tych słów. Skrzywiłam się, czując do siebie nagłe obrzydzenie. Starał się. Jak dziecko pragnął pokazać mi swoje starania, a ja po prostu na nie naplułam. Powinnam... Właśnie, co powinnam? Nikt nigdy mnie nie nauczył, nie pokazał mi jak powinnam się zachowywać w takiej sytuacji. Nikt mnie nie uprzedził, że rodzice mogą być alkoholikami i w jaki sposób im pomóc. Ani jak radzić sobie z bólem ojca, z ciosem, który sama zadałam.
— Bardzo dziękuję za łóżko, tato — dobierałam ostrożnie słowa. Mówiłam spokojnym tonem, wręcz wdzięcznym. — Bardzo dziękuję za nowe łóżko. Dziękuję, że się staracie. Brawo. — A na końcu wymusiłam uśmiech, który nagle zamienił się w grymas.
— To ja... Powinienem iść... Spać. Dużo pracy przede mną.
— Powodzenia w pracy.
Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Udawaliśmy, że na zegarku nie wybiła dopiero osiemnasta.
Kiedy ojciec zniknął, poczułam się tak jakby do pokoju wróciło powietrze. Mogłam spokojnie odetchnąć, rozluźnić, poczuć się przez moment normalnie. Dopiero wtedy poczułam, że podczas całej rozmowy, która trwała dosłownie chwilę, byłam cała spięta. Słabo wychodziło mi udawanie, że wszystko okay. Postanowiłam nad tym popracować, by lepiej mi to wychodziło w przyszłości.
Rozpuściłam włosy, odgarniając je z twarzy. Usiadłam na łóżku, rozpinając stanik, zdjęłam go nawet nie ściągając z siebie bluzki i rzuciłam go w kąt pokoju, zapominając o nim na czas weekendu. Nie miałam ochoty się ruszać. Nie miałam ochoty na cokolwiek. Nie miałam ochoty nawet, by oddychać. Poczułam ciężar wydarzeń tego dnia. Nagłe zmęczenie, co przytłumiło radość z nowego mebla. Żałowałam tego, że powiedziałam prawdę Kellerowi. Mogłam to zrobić inaczej, w bardziej odpowiednich warunkach. Musiałam go cholernie zranić, mówiąc to tak nagle i niespodziewanie. „Hej, dziewczyna, która u ciebie waletowała przez wiele nocy, całowałeś się z nią, to tak naprawdę lesba! Fajnie, co?". Równie dobrze mógł ode mnie dostać w twarz. Nie mogłam sobie wyobrazić, co musiał poczuć, jakie upokorzenie, ból. Dlatego zapewne się do mnie nie odzywał przez całą drogę. Zapewne tak reagował na stres. Ciszą. Dlaczego? Równie dobrze mógł się na mnie wydrzeć, byłoby mu lżej. Mógłby się na mnie wkurzyć, mógłby podnieść głos, zrozumiałabym to. Cisza była jednak gorsza.
Widziałam tylko dwie jasne strony tego dnia: Hope czuła się lepiej i dostałam nowe łóżko. Nie pozwoliłam sobie na radość ze zmiany rodziców. Jeszcze nie. Musieli to jakoś pokazać, bo słowa alkoholików mało co znaczą. Musieliby coś zrobić, jakoś przekonać, że naprawdę zauważyli swoje błędy, że w końcu zrozumieli, że nie mieli tylko jednej córki. Jednak ja też dostrzegłam swój błąd. Ojciec, jak dziecko, pokazał mi swój mały sukces, a ja na niego naskoczyłam. Moja reakcja nie była adekwatna do sytuacji.
Upadłam na miękki, mój własny, nowy materac. Ugiął się pod moim ciężarem, ale po chwili ułożył się do mojego ciała. Pasowaliśmy do siebie idealnie. Zdjęłam z siebie spodnie, skarpetki i rzuciłam je tam, gdzie leżał stanik. Wzięłam kołdrę z ziemi i się okryłam. Nie potrzebowałam poduszki. Podłożyłam sobie rękę pod głowę i po prostu zamknęłam oczy. Chwila minęła i zasnęłam.
Pierwszy raz od wieków w swoim domu, nie budziłam się tysiące razy w nocy. Nie otworzyłam powiek, wystraszona z Bóg wie jakiego powodu. Po prostu wstałam, jakby moi rodzice nie byli pogrążeni w żałobie i nie pili nałogowo alkoholu. Zegarek pokazywał dziewiątą rano. Spałam... W cholerę długo. Chyba mieszkanie u Kellera mnie do tego przyzwyczaiło.
Ledwo zwlekłam się z łóżka i ubrałam się w świeże ubrania, które parę tygodni temu sama uprałam. Nie związałam włosów. Nie miałam na to ochoty. Kiedy wyszłam z pokoju, by zjeść jakieś małe śniadanie, w kuchni zobaczyłam ojca. Zmywał naczynia, stojąc tyłem do mnie. Miał na sobie swoją starą koszulkę z logo jakiegoś starego zespołu oraz dresy. Chodził boso. Tak odzwyczaiłam się od tego widoku, że przystanęłam z wrażenia i przyglądałam mu się. Wydawał się nie na miejscu. Niebieska kuchnia nie należała do największych. Białe szafki z niebieskimi wykończeniami poszerzały od starości, niektóre wymagały naprawy. Lodówka pracowała z szumem. Malutki stolik miał postawiony pod nogą jakąś książkę. Dlaczego miałam nadzieje, że miał się zabrać za prace domowe?
— Cześć — odezwałam się niepewnie, rozglądając się po pomieszczeniu. Jeszcze bardziej się zdziwiłam, dostrzegając miskę pełną świeżych owoców jak banany, gruszki i jabłka. Wzięłam gruszkę i się w nią wgryzłam. Sok poleciał mi po brodzie. Słodka i miękka. Taka jaką uwielbiałam. Ciekawe czy o tym wiedzieli.
— Cześć, Jordan — odezwał, patrząc na mnie przez ramię. — Masz jakieś plany na dzisiaj?
Dlaczego rozmawialiśmy jak ojciec i córka?
— Chcę pojechać do Hope około południa — wymamrotałam, przeżuwając owoc.
— To mogłabyś pojechać do sklepu po kilka rzeczy?
Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia.
— Em... Jasne. Co mam kupić?
Wytarł dłonie w spodnie i podał mi kartkę, która leżała na blacie. Przeczytałam, z lekkim trudem, listę zakupów. Ogórki, śmietana, mięso z kurczaka, ryż i kilogram marchewki. Typowe rzeczy na obiad. Postanowiłam pojechać do najbliższego sklepu.
— Kup coś sobie, jeśli chcesz — powiedział podając mi kilka banknotów zwiniętych w rulon.
Uśmiechnęłam się, chowając pieniądze do kieszeni.
— Jasne. Dzięki.
Chwyciłam kluczyki i poszłam do samochodu, zamykając za sobą cicho drzwi. Dlaczego cicho? Coś z tyłu głowy wręcz krzyknęło, że mama zapewne jeszcze spała. Przed wypadkiem uwielbiała wylegiwać się w łóżku do południa. Wskoczyłam do auta i pojechałam do sklepu.
Był naprawdę ładny poranek. Wyciągnęłam ze schowka okulary przeciw słoneczne i założyłam je na nos. Słońce grzało, oświetlając wszystko jasnym blaskiem. Niektórzy kręcili się po swoich ogródkach, zasadzając kwiatki lub inne rzeczy. Dzieciaki biegały, śmiejąc się. Miałam ochotę dołączyć do tej pięknej pogody, bo pierwszy raz od wieków dobrze się czułam. Chciałam zostawić wszystkie problemy za sobą. Pojawiła się nadzieja, że rodzice w końcu się ogarną, że w końcu staniemy się rodziną. To cholernie miłe uczucie.
Czy Hope mnie potrzebowała? Zapewne nie. Może zjadłabym z rodzicami obiad...?
Myślałam nad tym, parkując przed osiedlowym sklepem, oddalonym od mojego domu o kilka kilometrów. Mogłabym na spokojnie się przejść, ba, nawet przebiec, by rozprostować kości, ale śpieszyłam się, by znowu wylądować w łóżku. W moim nowym, pięknym łóżku.
— Dzień dobry — odezwałam się do sprzedawczyni, nie zdejmując okularów z nosa. Zatrzasnęłam drzwi do samochodu.
— O, dzień dobry — ucieszyła się na mój widok. To starsza kobieta, była po sześćdziesiątce, co można było zauważyć gołym okiem, ale wciąż młoda duchem. Nie mogła usiedzieć w domu. Przed wypadkiem chodziłam do tego sklepiku prawie codziennie, po szkole, by zrobić rodzicom zakupy. Pomagałam w domu na każdy możliwy sposób, bo chciałam być dobrą córką. — Dawno cię nie widziałam, Jordan! Ale z ciebie piękna dziewczyna! Pewnie chłopcy się za tobą uganiają.
Wolałabym, żeby jedna dziewczyna się za mną uganiała, ale nie mogłam tego powiedzieć. Zamiast tego uśmiechnęłam się szeroko.
— Mamy w szkole piękniejsze dziewczyny. Jak się pani czuje?
— Kości już nie te, tak samo jak kręgosłup, ale nie zostawię sklepu. Za bardzo bym się w domu wynudziła.
— Syn wciąż tutaj pracuje?
— Nie, przeprowadził się do Nowego Jorku, do pracy i do jakiejś dziewczyny. Baba w ciąży, a ślubu nawet nie biorą pod uwagę!
Udawałam, że mnie to zaskoczyło i rozgniewało.
— O matko! Bez ślubu?! Chociaż pani zostanie babcią.
— To prawda... Z tego się cieszę.
— No, koniec pier... — odchrząknęła. Zawsze tak robiła, nawet jak byłam mała. — Czego potrzebujesz, moja śliczna?
Podałam jej kartkę, a pani założyła okulary, które trzymała na głowie. Zniknęła w środku na minutę i powróciła z siatką z zakupami. Podałam jej odliczone pieniądze.
— Dziękuję. Do widzenia!
Wsiadłam do samochodu i zaczęłam wracać do domu.
To normalny dzień dla innych. Dla mnie był niezwykły.
Kiedy zaparkowałam samochód niedaleko domu Hope, czułam, że coś jest nie tak. Nie mogłam tylko zrozumieć, co takiego. To dziwne uczucie, które przeszywało całe moje ciało, umysł... Wszystko. To jakby ktoś do mnie nagle podbiegł i krzyknął mi prosto do ucha, żebym się nie zbliżała do tego miejsca, bo zginęło tam kilka rodzin. Nie zostało to udowodnione, ale prawdopodobnie zostali zamordowani. Ale jak to bohater z kiepskich horrorów i tak zrobiłam krok na przód, by przekonać się o tym na własnej skórze.
W ręku trzymałam materiałową torbę napchaną różnymi słodyczami, które uwielbiała Hope. To w ramach przeprosin, tłumaczyłam sobie. Kupiłam ich zapas wieki temu, bo wiedziałam, że w końcu coś miałam schrzanić. Takie małe zabezpieczenie w moim przypadku. Czułam się głupio ze względu na kłótnię... Czy to była kłótnia? To ja krzyczałam. To raczej był głośny monolog o moim cierpieniu. Głupia ja.
Zapukałam do drzwi i odsunęłam się na krok. Po chwili usłyszałam kroki a następnie dźwięk kluczy. Otworzył mi ojciec Hope z miłym, ale smutnym uśmiechem na ustach.
— Dzień dobry — przywitałam się, odgarniając włosy z twarzy.
— Wejdź — powiedział, odsuwając się na tyle, bym mogła obok niego przejść. — Hope jest na górze. Nie czuje się najlepiej...
— Znowu gorączka? — zaniepokoiłam się.
Potrząsnął głową. Wydawał się wykończony całą sytuacją.
— Problemy z oddychaniem.
Zmarszczyłam czoło, nie wiedząc jak na to zareagować.
— Może... Czy jest taka możliwość, by było to przez leki?
— Nie wiem — odpowiedział tylko.
— Jordan? — usłyszeliśmy słabe wołanie dziewczyny.
Zaśmiałam się, mimo że nie miałam na to najmniejszej ochoty. Chciałam pokazać panu Thomasowi, że może to tylko reakcja na leki. Że to może nic strasznego. Że to może być coś normalnego. W głębi duszy wiedziałam jednak, że to kłamstwo, że to tylko moja głupia nadzieja. Nic więcej. Serce, mocno bijące serce ze zdenerwowania, mnie w tym upewniało.
Zdjęłam buty, starając się zapanować nad trzęsącymi się dłońmi. Nakazywałam im sobie spokój. Cholera. Nie chciałam, żeby ojciec to widział. Szybko zrzuciłam obuwie ze stóp, wzięłam torbę i poszłam do pokoju dziewczyny. Nawet się nie zainteresowałam, dlaczego nie zobaczyłam jej mamy. Jedyne, co się dla mnie liczyło, to to by dostać się do pokoju Hope, w jej objęciach... Otworzyłam szeroko drzwi i moje serce ścisnęło, by po chwili poczuć się trochę lepiej. Leżała na łóżku, na brzuchu, szkicując coś w swoim zeszycie. Oderwała wzrok od kartek, by na mnie spojrzeć. Uśmiechnęła się, odgarniając włosy z twarzy. Miała na sobie koszulkę swojego ojca z wyciągniętym dekoltem, więc bez problemu mogłam zobaczyć kawałek jej piersi. Dlaczego w męskiej koszulce był powyciągany dekolt? Spiekłam raka, odwracając głowę. Oddychała głośno, nierówno, ale wyglądała okay.
— Cześć — przywitała się, kładąc się normalnie na łóżku.
— Przyniosłam słodycze — powiedziałam, wskazując na torbę, którą wciąż trzymałam w ręku.
— Dzięki.
Spojrzałam na nią dopiero wtedy, gdy normalnie się położyła i okryła puchatą kołdrą. Przyglądała mi się, przekrzywiając głowę. Szybko wzięła szkicownik, malutki kawałek ołówka, otworzyła nową stronę i zaczęła coś szkicować, często na mnie spoglądając.
— Nie ruszaj się — nakazała mi.
— Co ty wyprawiasz? — zapytałam, śmiejąc się.
— Zapamiętuję ten moment.
Uniosłam brwi, zastanawiając się, co miała na myśli.
— A w tym momencie jest coś niezwykłego...?
— Masz rozpuszczone włosy i pierwszy raz od wieków wydajesz się zadowolona z życia, mimo że, znając ciebie, się strasznie o mnie martwiłaś, dlatego jesteś u mnie o jedenastej trzydzieści, a miałaś pewnie w planach przyjść popołudniu — powiedziała, wypluwając z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, jedyne co jej przerywało, to kaszel. Musiała odchrząknąć i ciągnęła dalej. — I dodatkowo trzymasz dla mnie torbę ze słodyczami. Czego chcieć więcej?
— Móc usiąść — zażartowałam, a może nie? Nie wiedziałam, ale wedle życzenia Hope się nie poruszyłam.
— Zaraz poleżymy razem — odparła, nawet nie odrywając spojrzenia znad zeszytu. Nagle zaczęła kaszleć. Zasłoniła usta dłonią. Brzmiało to koszmarnie, jakby rozrywało ją coś od środka. Serce mi się krajało. Chciałam do niej podejść, by pomóc, poklepać po plecach, na przykład. Zabroniła mi to gestem. Gdy napad się uspokoił, chwyciła szklankę, która leżała na stoliku nocnym i pociągnęła dużego łyka. Wtedy dostrzegłam coś na jej dłoni. Kilka czerwonych kropeczek. Co to? Znowu źle spłukała mydło? — Już jest okay — wychrypiała, powracając do rysowania.
— Na pewno?
— Tak. Przestań gadać, bo nie mogę cię narysować poprawnie. Stań normalnie!
Stałam tak przez dobre kilkanaście minut, wpatrując się w to, co Hope akurat robiła. Nudziłam się niemiłosiernie, bo nie mogłam nawet drgnąć, bo od razu na mnie krzyczała, co jej momentami przerywał suchy kaszel. Martwiłam się o nią, ale machała ręką i to tyle z mojej pomocy. Zacisnęłam wargi i pięści, starając się zachować spokój. To nic takiego, powtarzałam sobie. To tylko kaszel. Ale znowu przybiegł do mnie ten sam człowiek, krzycząc do mnie, że coś było bardzo nie tak. Wtedy jeszcze tylko nie wiedziałam co.
— Gotowe.
— To znaczy, że mogę w końcu się ruszyć?
— Tak.
Wskoczyłam do jej łóżka, zostawiając obok materaca torbę ze słodyczami. Z uśmiechem na twarzy pokazała mi szkic. Bez dwóch zdań byłam tam ja, z dziwacznym, ładnym uśmiechem na ustach. Tylko, że ja tak się nie uśmiechałam. Nie pokazywałam zębów ani nie przymykałam oczu, jakby mnie światło raziło. Dodatkowo włosy nie układały mi się pięknymi falami. Bardziej w swoim naturalnym ułożeniu przypominało gniazdo jakiegoś dzikiego ptaka po wypiciu trzech kaw. Dostrzegłam jednak największe kłamstwo. Na szkicu miałam piersi i to całkiem niezłe. Za dobrze wiedziałam, że moja klatka piersiowa należała do tych płaskich, wręcz wklęsłych.
— To nie jestem ja — powiedziałam prawie szeptem.
— To ty — wychrypiała.
— Nie jestem ładna.
— Jaja sobie robisz. Ja ciebie widzę tak i tak cię narysowałam — sprzeciwiła się. — Dam to do kawiarni, by każdy mógł cię podziwiać — zdecydowała.
— Nie jest za małe?
— Ani trochę. Jest idealne.
— Jeśli tak mówisz.
— Tylko muszę to skończyć, bo to tylko szkic.
Odłożyła szkicownik i położyła głowę na poduszce, czekając na mój ruch. Wiedziałam, o co jej chodziło. Ułożyłam się wygodniej i dałam jej rękę pod głowę. Przytuliła mnie. Policzek wtuliła w moją małą, kościstą pierś.
— Widzisz? Nic tam nie ma.
— Bo ci się rozlał, bo leżysz na boku. I nie masz stanika — wychrypiała.
— Masz gorszą chrypę niż zwykle — zauważyłam. — Nie chcesz pójść do lekarza? Bo brzmi koszmarnie momentami. Plus ten kaszel...
— Przestań zachowywać się jak moi rodzice. Lepiej mi powiedz, co tam u ciebie.
Otworzyłam usta, by jej odpowiedzieć, ale po chwili je zamknęłam. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny wydarzyło się tak dużo, że nie wiedziałam od czego miałabym zacząć. Od zerwania z Kellerem? Że w ogóle się do mnie nie odzywał? Że powinnam pojechać tam po resztę rzeczy? Może nawet mogłabym zrobić to po drodze... Że ojciec kupił mi nowe łóżko? Że postanowili przestać pić? Że zrobiłam zakupy na obiad? Za dużo tego.
— Trochę sporo się wydarzyło... — i zaczęłam opowiadać, starając się niczego nie pominąć. Hope słuchała, co jakiś czas mi przytakując. Oddychała wolno, z głośnym sykiem albo jakby coś jej utknęło w gardle. Starałam się to ignorować, wmawiać, że wszystko okay, ale to był dzień początku mojej śmierci.
— O, cieszę się, że z rodzicami lepiej, ale z drugiej... Biedny Keller.
— Wiedział, że to musi się zdarzyć — zauważyłam. — Taka była nasza umowa.
— Wiem, ale wielka szkoda...
— Przeżyjemy.
— Jordan?
— Tak?
— Bo mówiłaś, że około szesnastej pojedziesz do Kellera...
— Tak?
— Mogę pospać do tego czasu?
— Jasne.
Wtuliła się mocniej, a ja poczułam się z jednej strony szczęśliwa i zaniepokojona. I to drugie uczucie miało mnie nie opuścić przez kolejne kilka miesięcy.
Czułam się tak jakbym układała sobie życie od początku. Dwadzieścia cztery godziny temu, myślałam, że moje życie się zawaliło. Płakałam przy Hope, bo powiedziałam jej prawdę, bo chciałam umrzeć, zniknąć z tego świata na zawsze. Wciąż czułam to uczucie pustki w sercu. Zerwałam z Kellerem, jeśli mogłam to tak nazwać. Nie spodziewałam się, że jeden nowy mebel może poprawić mi humor i po tym wszystko miało być lepsze. Tak to sobie wyobrażałam. Tylko tyle. Miałam nadzieje, znowu. Po śmierci siostry miałam wiele takich sytuacji, a wszystkie kończyły się tak samo.
Gdy zaparkowałam przed domem Kellera, serce waliło mi jak oszalałe. Położyłam dłoń na piersi, jakby miało to pomóc. To głupie, stwierdziłam, odkładając okulary przeciwsłoneczne na deskę rozdzielczą. Po chwili znowu je wzięłam i założyłam je na nos. Nie rozumiałam czemu aż tak bardzo się denerwowałam. Nie chciałam się tak bardzo denerwować, ale z drugiej strony nie mogłam przestać. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, nakazując sobie spokój. Zacisnęłam palce, chciałam je zmusić, by przestały drżeć. Po prostu idziesz po swoje rzeczy, do cholery! To nic wielkiego. Jednak to było coś dużego. Bałam się jego reakcji, bałam się jego spojrzenia, gdy miałam zbierać swoje rzeczy z podłogi. Mogłam z nim zerwać w lepszych warunkach... Może wtedy bym nie musiała nas stawiać w tak krępującej sytuacji. W tak okropnym położeniu... Trzeba było pomyśleć. Pozbawiłam się tego wyboru niecały dzień wcześniej.
Zapukałam. Wytarłam spocone dłonie o spodnie, starając się udawać, że wszystko w porządku. Czułam, że nabranie Kellera, to trudna sztuka, której nie opanowałam. Upewniłam się w tym, gdy otworzył mi drzwi. Spojrzał na mnie i coś pojawiło się w jego oczach. Nadzieja? Szczęście? Trwało to na tyle krótko, że nie zdążyłam odczytać emocji, bo zniknęło bezpowrotnie, zastąpione bólem. Wykrzywił usta w grymasie. Miałam ochotę go przytulić, sama nie rozumiałam dlaczego. Po prostu objąć, zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Skłamać, że to był tylko i wyłącznie głupi żart. To by nic nie zmieniło. Prawda wciąż pozostałaby prawdą. Nie mogłam dłużej ciągnąć tego teatrzyku.
— Hej — przywitałam się krótko, bo poczułam się tak, jakby ktoś zacisnął mi dłoń na gardle. Więcej nie mogłabym z siebie wydusić.
— Cześć — odparł chłodno, zakładając ręce na piersi. — Co tutaj robisz?
Zdjęłam okulary z nosa, sama nie wiedziałam po co. Może dlatego, by zobaczył moją skruchę na twarzy? By zobaczył, że te wypowiedziane słowa także były dla mnie ciężkie? Przyznanie się chłopakowi, z którym się mieszkało, z którym naprawdę świetnie się żyło pod jednym dachem, że kochało się dziewczynę, a nie jego? Naprawdę, wiele bym dała, by moje serce należało do Kellera. Pragnęłam go jako nie mężczyzny, a człowieka. Chodzący ideał w cudownym opakowaniu. Czego chcieć więcej? Wiedziałam, że gdybym tylko się w nim zakochała z wzajemnością, to zrobiłby dla mnie wszystko. A ja nawet takiej głupiej rzeczy nie umiałam zrobić. Nie zasługiwałam na niego. Może i dobrze się stało...?
— Przyszłam na chwilę. Tylko po swoje rzeczy — powiedziałam najszybciej jak mogłam, bo bałam się ponownego ściśnięcia gardła. I jego reakcji. Chciałam mieć to za sobą.
Spojrzał na coś nad moim ramieniem. Odwróciłam się odruchowo, szukając wzrokiem, to na co patrzył. Nie znalazłam. Gdy się odwróciłam, Keller nagle się rozpromienił. Wyprostował się, ręce złożył wzdłuż tułowia, a co najważniejsze, na jego pięknej twarzy pojawił się uśmiech.
— Jasne. Spodziewałem się, że przyjdziesz. Właź.
Odsunął się na tyle, by przepuścić mnie w drzwiach. Zdziwiona, ale zadowolona, minęłam go. Zatrzymałam się, bo poczułam w powietrzu piękny zapach. Keller dobrze gotował, ale czułam, że tym razem przeszedł samego siebie. Ślina naleciała mi do ust. Głośno ją przełknęłam. Zdałam sobie sprawę, że nic nie jadłam prawie cały dzień. U Hope niczego nie dotknęłam, nie licząc kilku ciastek. Wyszłam zaraz przed posiłkiem.
— Wiesz, gdzie znaleźć swoje rzeczy — powiedział i poszedł do kuchni. Chciałam pobiec za nim, błagając, by pozwolił mi zjeść. Od wieków nie czułam nic tak smacznie pachnącego. Wiedziałam, że jeślibym poprosiła, zgodziłby się. Ale czy tak wypada...? Czy powinnam to zrobić? Sama z nim zerwałam, zabierając sobie prawo do wspólnych obiadów czy kolacji...
Otrząsnęłam się z tych myśli i poszłam do pokoju Kellera, by zabrać swoje rzeczy. Nie było ich wiele. Zmieściły się w reklamówce. Dwie koszulki, jedna para krótkich spodenek, kilka par majtek i skarpetek, a także stanik sportowy. Na wierzch położyłam szczoteczkę do zębów. I wtedy dostrzegłam na łóżku jedną rzecz, na której bardzo mi zależało. Koszulka Kellera, w której spałam. Leżała od tak, po prostu jakby ją chwilę ponosił i po prostu rzucił. Wyjrzałam, czy nie miał zamiaru przyjść. Nucił jakąś wesołą melodię w kuchni. Bez chwili wahania podeszłam i przyłożyłam materiał do nosa. Pachniała nim. Spokojem, morzem, falami, słońcem, piaskiem... Tym wszystkim, co działało na mnie kojąco. Równie dobrze mógł mnie objąć, a ja schowałabym twarz w jego ramionach, napawając się tym wszystkim. Chciałam, żeby zrobił to jeszcze raz...
Odłożyłam koszulkę na miejsce, rozprostowując ją. Byłoby szkoda, gdyby się pogniotła. W tamtej chwili zaczęłam tęsknić za spaniem w tej starej, spranej, kiedyś może białej, koszulce. Zaczęłam tęsknić za tym spokojem. Za tą błogą ciszą. Za posiłkami z Kellerem, który opowiadał o swoim dniu. Który pytał się o mój dzień. Który słuchał każdego mojego słowa... Musiałam to przyznać przed samą sobą, ale tęskniłam za Kellerem, mimo że był w pokoju obok. Pragnęłam jego uwagi, uśmiechu, dobroci. Dlaczego dopiero w takiej chwili dostrzegłam jaki to wspaniały człowiek? Dlaczego nie poświęciłam mu więcej czasu? Może wtedy moje serce należałoby do niego? Może wtedy nie zakochałabym się w Hope. Może wtedy pomógłby mi ze stratą rodziców i siostry? Może...?
Wzięłam swoją torbę i poszłam w stronę wyjścia, ze spuszczoną głową. Chłopak wyszedł z kuchni, wycierając dłonie w ściereczkę.
— Czekaj, sprawdzę, czy wszystko wzięłaś — powiedział i zniknął w swoim pokoju.
Gdy się pojawił, nawet nie zdążyłam zareagować, nawet na niego spojrzeć. Objął mnie mocno za szyję, chowając moją twarz w ramionach. Spokój, morze, fale, słońce, piasek... Ogarnął mnie błogi spokój z nutą goryczy. Wtuliłam nos w jego zagłębienie w szyi. Zamknęłam oczy i moje dłonie powędrowały ku jego plecom. Zacisnęłam palce na jego koszulce, pragnąc, by mnie nigdy nie puszczał. Nigdy przenigdy. Chciałam z nim tak tkwić w nieskończoność, pragnąc tego, by zabrał moje serce i mi go po prostu nie oddał. Ja bym o nie nie walczyła. Byłoby w najwspanialszych dłoniach mężczyzny na świecie.
— Zakochałem się w mieszkaniu z tobą — wyszeptał w moje włosy.
— Chciałabym się w tobie zakochać, Keller — powiedziałam z większym bólem niż się spodziewałam.
Odsunął mnie od siebie na wyciągnięcie ramion. Spojrzałam na niego. Uśmiechał się, ale był to smutny uśmiech. Najsmutniejszy jaki widziałam do tej pory. Odruchowo sięgnęłam do jego ust i zaczęłam gładzić miękką, ciepłą skórę w kącikach warg. Popatrzyłam mu w oczy i powtórzyłam:
— Chciałabym się w tobie zakochać, Keller.
Uśmiechnęłam się smutno i odwróciłam się na pięcie, bo wiedziałam, że z każdą chwilą byłoby to coraz trudniejsze, by odejść. Że nie zniosłabym więcej. Zamknęłam za sobą drzwi. Nie musiałam się oglądać, by wiedzieć, że na mnie patrzył z okna. Starałam się udawać, że wszystko w porządku, ale kogo chciałam oszukać? Siebie? Jego? Na pewno mi się to nie udało.
Kiedy weszłam do samochodu, spojrzałam do torby i wtedy moje serce się rozsypało się na milion małych kawałeczków, ale na moich ustach pojawił się uśmiech. Na wierzchu leżała koszulka Kellera.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top