Rozdział 22. Finn
Ręce zaczęły mi drżeć, gdy dostrzegłem Jordan, która biegła do auta. Bosa, w domowym stroju, z rozpuszczonymi włosami. To dziwne, ale nigdy nie widziałem jej w takim stanie, nawet na treningu. Otworzyła szeroko drzwi i szybko zajęła miejsce. Patrząc na to przez pryzmat czasu, zrozumiałem, że ta cała sytuacja musiała ją przytłoczyć jeszcze bardziej niż mnie. Jednak w tamtej chwili mnie to nie obchodziło. Widząc dziewczynę, po prostu nie mogłem się powstrzymać. Dłonie mi drżały z gniewu. Zaciskałem palce, by nie zdradzić swoich emocji. Starałem się nabierać powietrze nosem, a wypuszczać ustami. Nawet nie wiedziałem czemu, ale coś nagle pękło i zanim zdążyłem zareagować, słowa wymsknęły się z moich ust. Dlaczego nie starałem się ich powstrzymać, mimo że widziałem łzy w jej oczach? Te cierpienie wypisane na twarzy? Ten cały smutek, wręcz rozpacz? Poprawiłem wsteczne lusterko, by lepiej widzieć Jordan. Kiedy w aucie pojawił się Keller, zdążyłem tylko zauważyć, że skuliła się na tylnym siedzeniu, zanim poprawił lusterko. Wyprostowałem się i skupiłem na drodze przed nami.
Szpital znajdował się w sąsiednim mieście, nieco większym niż nasze. Prawie niczym się nie różniły: te same niskie domki jednorodzinne, malutkie ogródki pełne warzyw i kwiatów, biegające dzieci po wąskich dróżkach między ogrodzeniami, masa drzew, nastolatkowie szli powoli, zaciągając się papierosami. Gdyby nie znak, że porzuciliśmy nasze miasteczko, nie wiedziałbym, gdzie się zaczęło, a nasze zakończyło. Nawet ludzie zbytnio się nie różnili. To mnie przerażało.
Keller wydawał się nie móc skupić na drodze. Co chwilę poprawiał lusterko, by spojrzeć na milczącą Jordan. Wydawał się być myślami przy niej. Kilka razy go szturchnąłem, żeby uważał, by nie spowodować wypadku. Ignorował mnie, bo ważniejsze od naszych żyć, stało się samopoczucie dziewczyny.
Szpital nie wyglądał jak szpital z Amerykańskich filmów. Niski, długi budynek zrobiony z białej cegły. Brązowy dach. Przed wejściem była wiata, a pod nią kilka osób paliło papierosy, rozmawiając. Zauważyłem, że niektórzy mieli białe kitle na sobie. Zaledwie dwa ambulanse stały na parkingu. Wątpiłem, że jakiś pojechał do nagłej sprawy, bo lekarze wydawali się być spokojni, wręcz zrelaksowani. Ciarki mnie przeszły, gdy pomyślałem o mojej ostatniej wizycie w szpitalu. To wtedy straciłem nogę. Na moje szczęście te budynki nie było do siebie podobne.
Keller zaparkował przy mało ruchliwej ulicy, zaledwie jednopasmowa. Koła ledwo przestały się kręcić, a Jordan odpięła pasy i wyskoczyła z auta. Zaczęła biec w stronę szpitala. Keller chciał pognać za nią, ale spojrzał na miejsce, tuż obok siebie i przypomniał sobie o mnie. Potrzebowałem pomocy, sam nie miałem szans wydostać się z pojazdu, rozłożyć wózek, który znajdował się w bagażniku i jeszcze pokonać drogę do szpitala, znaleźć odpowiedni pokój. Ze zwieszoną głową, pomógł mi. Podziękowałem mu i to tyle z naszej rozmowy.
Namówienie Kellera, by pojechał ze mną do szpitala, nie było trudne. Czekałem na niego przed klasą. Nikt mnie nie zaczepił, że powinienem wracać na lekcję. Wydawałem się być niewidzialny i mnie to jak najbardziej pasowało. Wpatrywałem się w drzwi, jakbym siłą woli mógł sprawić, że nagle miał wyjść. Dopiero kiedy usłyszałem dzwonek, opuścił klasę.
— Co jest, Finn? Kolejne niestosowne pytania o mnie i Jordan? — zapytał, krzywiąc się lekko na samą myśl o tym, co zrobiłem dzień wcześniej.
— Tym razem nie — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Ale mam złe wieści.
— Zakochałeś się w Jordan? — zażartował, chwytając rączki wózka. Zaczął nas prowadzić w stronę wyjścia ze szkoły.
— Hope trafiła do szpitala. Muszę do niej jechać. Chcę, żebyś mnie podwiózł.
Zatrzymał się, zaledwie na moment. Poczułem to jedynie dlatego, że koła zaskrzypiały. Gdybym obserwował tę sytuację z boku, na pewno bym tego nie dostrzegł. Po chwili przyspieszył.
— Wiesz jaki szpital? Kiedy to się stało? Musimy jechać po Jordan.
— Taki jest plan, tylko muszę powiedzieć mamie.
Na parkingu wyjaśniłem jej wszystko. Chciała nas zabrać, ale odmówiłem. Keller także ją przekonywał, że to on nas zabierze. Zgodziła się szybko i kazała dzwonić, jakby musiała nas zabrać albo coś innego nagle miało się stać. Dała mi pieniądze do budki telefonicznej oraz na jedzenie, upewniła się, że pamiętałem numer i kazała życzyć Hope zdrowia.
Minęliśmy palących papierosy lekarzy, którzy jak na rozkaz, zrobili nam przejście. Nie odezwali się słowem, dopiero kiedy znaleźli się za naszymi plecami, ponownie zaczęli rozmawiać. Przywykłem do tego, Keller pewnie nie. Przed nami pojawiła się półokrągła, wysoka recepcja. Przy komputerze, ukryta za stertą papierów, siedziała gruba pielęgniarka w czepku na głowie. Fartuch pokazywał każdą niedoskonałość jej ciała. Zbliżając się do niej, coraz wyraźniej czułem zapach pieczonego kurczaka zamiast detergentów i chorób.
— Dzień dobry — odezwał się Keller. — Szukamy koleżanki.
Pielęgniarka spojrzała na niego malutkimi oczkami.
— Nie jesteście rodziną — zgadła. Miała okropny akcent, który kaleczył uszy, dodatkowo wręcz basowy, męski głos. Niemka?
— Nie. Kolega ją ratował w szkole i...
Odwróciłem głowę w idealnej chwili. Na korytarzu, po mojej lewej, dostrzegłem kobietę, która wyglądała prawie jak Hope. Te same włosy i prawie identyczna twarz. Miała na sobie ogrodniczki i lekką kurtkę. Przed nią stała Jordan, trzymając ją za dłonie. Rozmawiały. Nagle się przytuliły.
— Keller. — Chwyciłem go za rękę, by zwrócił na mnie uwagę, bo wciąż rozmawiał z pielęgniarką. — Tam.
Od razu, bez słowa, ruszyliśmy w tamto miejsce.
Koła prawie nie stawiały oporu na śliskich, białych kafelkach. Kilka pielęgniarek, większość stare, zgarbione, wędrowały od drzwi do drzwi, przez długi korytarz. Kiedyś ściany mogły być białe, ale przez lata poszarzały i pożółkły. Dostrzegłem dwójkę chorych dzieci, które się do nas zbliżały na wózkach. Nie wydawały się zmartwione, ba, nawet wydawały się nie dostrzegać, że znajdowały się w szpitalu. Miały igły wbite w ręce, w dłonie. Ubrani w pidżamy, ścigali się. Śmiali się, gdy nas prześcignęli. Pielęgniarka ukryta za recepcją krzyknęła na nich, a wchodzący lekarze zawołali tylko, żeby sobie krzywdy nie zrobili. Oglądałem się za nimi, dopóki nie znaleźliśmy się przy mamie Hope.
— Dzień dobry — przywitał się Keller, a ja mu zawtórowałem.
Kobieta siedziała na plastikowym krześle, ukrywając twarz w dłoniach. Miała identyczne włosy jak Hope, ale żeby nie przeszkadzały, zebrała je w luźny kucyk, tuż nad karkiem. Uniosła wzrok.
— Och... — miała miły dla ucha głos. Wydawała się zmęczona. — Keller i Finn, prawda?
Nie wiedziałem skąd nas znała, ale przytaknęliśmy.
Wstała.
— Jestem Elizabeth, mama Hope. Ona... Śpi. Chyba nie możecie jej na razie zobaczyć, dobrze? Ja... Mój mąż... — nie umiała znaleźć słów. Nagle zwróciła się do mnie. — To ty pomogłeś Promyczkowi, prawda?
Znowu skinąłem głową.
Nagle, bez uprzedzenia, mnie przytuliła. Nie wiedziałem co zrobić. Keller pokazał mi, za jej plecami, żebym ją objął. Posłuchałem się, mimo że czułem się strasznie niekomfortowo. Nie pamiętałem, kto ostatnio to robił. I dlaczego do oczu naleciały mi łzy? Odsunęła się tak samo nagle jak się przytuliła.
— Mąż... Pojechał po kilka rzeczy do domu. Chłopcy, bardzo mi głupio, ale moglibyście pójść do sklepu po kilka rzeczy? Nie chcę zostawiać Promyczka...
Już miałem się odezwać i zapytać, dlaczego Jordan nie mogła tego zrobić albo jej mąż. Ugryzłem się w język, bo przypomniałem sobie moją mamę, gdy to ja leżałem półprzytomny przez leki na łóżku. Nie chciała mnie zostawić ani na sekundę. Każdego prosiła o pomoc, by nie musieć ruszać się z miejsca.
— Oczywiście, proszę pani — zgodził się Keller bez chwili wahania. — Proszę tylko powiedzieć co.
Wymieniła najpotrzebniejsze rzeczy i dała Kellerowi pieniądze. Podziękowała nam, wędrując wzrokiem po naszych twarzach. Uśmiechnęła się blado i ruszyła do pokoju, gdzie znajdowała się jej córka. Z czystej ciekawości, wychyliłam się z wózka, by zobaczyć Hope. Widziałem ją przez ułamek sekundy. Leżała na łóżku, okryta białą kołdrą. W jej bladą skórę wbito masę igieł. Z jej klatki piersiowej prowadziły dziwne rurki, kabelki i różne rzeczy, których nie rozumiałem. Uśmiechała się ostatkami sił, trzymając dłoń w dłoni klęczącej Jordan. Wtedy pierwszy raz widziałem jak razem płakały. I nie ostatni.
Właśnie tak się zaczął początek końca Jordan.
W szpitalnym sklepiku nie było nawet połowy rzeczy, których potrzebowała pani Elizabeth, dlatego bez chwili wahania, Keller ruszył ku wyjściu, nie pytając mnie nawet o zdanie.
— Przecież nie znamy tego miasteczka — sprzeciwiłem się.
— Finn, naprawdę, nie obchodzi mnie to, stary. Potrzebuje rzeczy, więc je zdobędziemy, nawet jeśli miałbym cię wziąć na barana i szukać tego walonego sklepu, w czterdziestu stopniach! — krzyknął. Czemu był aż tak wkurzony?
— Co ci jest? — zapytałem, starając się odwrócić w jego stronę. Nic nie rozumiałem...
— Siedź spokojnie. Naprawdę, zaraz cię zostawię na środku korytarza i będziesz sobie musiał sam radzić. Albo odwiozę cię do domu, żebyś przestał w końcu gadać!
Pielęgniarka, stojąca przy recepcji, spojrzała na nas, marszcząc grube, czarne brwi. Keller jedynie zacisnął mocniej palce na rączkach wózka, najwidoczniej starając się odzyskać panowanie nad sobą. Przyspieszył kroku. Przez sekundę znalazł się przede mną, by otworzyć drzwi na dwór. Nie poprosił mnie o pomoc, mimo że mogłem to zrobić. Nie urwało mi rąk tylko straciłem nogę. Poczułem się przez ten mały gest jeszcze gorzej niż chwilę temu. Jakbym dostał w twarz. Stopę wsunął w przerwę i popchnął wózek, wyprowadzając nas na dwór. Zamruczał coś pod nosem, ale nie dosłyszałem co.
— Przepraszam — zwrócił się do palącego lekarza. Ten szybko rzucił papierosa w krzaki i szeroko otwartymi oczami, schowanymi za grubymi szkłami, spojrzał na Kellera. — Wie pan, gdzie mogę znaleźć najbliższy sklep?
— W tamtą stronę, zaledwie około pięć minut drogi.
— Dziękuję bardzo.
Wyprostowałem się, jakbym siedział na szpilkach, rozglądając się po malutkim parkingu. Czemu zrobiło mi się przykro? Dlaczego Keller tak zareagował? Dlaczego tak się tym przejąłem? Dlaczego...?
— O co ci chodzi? — odezwałem się, zanim zdążyłbym się rozmyślić.
— Naprawdę nie wiesz? Jaka szkoda, Finn... — warknął.
Zacisnąłem zęby i w tej samej chwili chwyciłem koła wózka, by zahamować. Musiał poczuć mój słaby opór, bo nagle się zatrzymał. Wykręciłem. Patrzyłem mu w oczy, wściekły z Bóg wie jakiego powodu.
— O co ci chodzi? — zapytałem ponownie, tym razem bardziej stanowczym tonem.
— Pomyśl, Sherlocku.
— Jakbym wiedział, to bym się ciebie nie pytał! — krzyknąłem, nagle żałując, że nie mogłem wstać. Że nie miałem drugiej nogi. Że nie mogłem stanąć naprzeciwko niego, zmuszając, by patrzył mi w oczy, jakbyśmy byli równi. Ile mógł mieć wzrostu? Był wyższy ode mnie? Niższy? Bylibyśmy równi? — O co ci chodzi, Keller, do cholery?
Spojrzał na parking szpitala, przegryzając dolną wargę. Zaplótł ręce na piersiach. Nagle z jego spojrzenia zniknęła cała złość. Stał się nagle kruchy, smutny. Zagubiony.
— Naprawdę, Finn, nie zrozumiesz tego. To skomplikowane, a mi się nie chce gadać. Po prostu daj mi święty spokój.
— To nie wyżywaj się na mnie — upomniałem go. — Nic ci nie zrobiłem.
Chwycił rączki wózka, kierując nas w dobrym kierunku.
— Mi nie, Jordan już tak — mruknął pod nosem.
Spiąłem się, bo zdałem sobie sprawę tego, co zrobiłem w samochodzie. Obwiniałem ją o całe zło, które wydarzyło się w szkole. Choroba Hope. Jaki mogła mieć w tym udział? Będąc chora, pocałowała ją? Zakasłała jej w twarz? Co mogła zrobić? Zachowałem się jak dupek, a ja nawet nie wiedziałem za co obwiniałem Jordan. Ale czy on to słyszał? Zamilkłem, gdy wszedł do samochodu. Czy na pewno o to mu chodziło? Mało prawdopodobne. Więc o co?
— Dokładniej? — zaproponowałem, zirytowany.
— Widać, że nie lubisz Jordan — odpowiedział bez chwili wahania. — Mimo że nie byłem w samochodzie, nie słyszałem was, wiem, że coś jej zrobiłeś. Nie wiem co. Nie znam jej na wylot, ale dało się to zobaczyć gołym okiem. Skrzywdziłeś ją, a ja z nią jestem. Nie życzę sobie, żebyś kiedykolwiek do niej coś takiego mówił, robił. Nie musisz jej lubić, nie rozkażę ci tego, nie zmuszę. Ale zaakceptuj Jordan. Nie wiesz nic o jej życiu. Już ma wystarczająco ciężko, nie potrzebuje więcej problemów.
Miał rację. Mało wiedziałem o Jordan. Nie wiedziałem nawet jak miała na nazwisko. Jedyne, co mnie w niej interesowało, to jej przyjaciółka. Jej najbliższa osoba. Jej... A je jedyne, co zrobiłem to szybko oceniłem. Dlaczego to zrobiłem? Czyżby miłość do Hope mnie do tego zmusiła? Nie chciałem jej krzywdy, nie chciałem przyjąć do wiadomości, że to ze mną nagle się tak źle poczuła i zrzuciłem całą winę na Jordan. Tak było prościej. Tak robiłem przez całe życie. Bo tak było prościej. Bo prościej jest kogoś znienawidzić niż zrozumieć. A ona do łatwych osób nie należała. Powinienem poświęcić choć minimum czasu, by postawić się w jej sytuacji. Cholera.
— Przepraszam — powiedziałem zgodnie z prawdą. Naprawdę było mi przykro. — Nie znam Jordan za dobrze. Nie wiem o niej za wiele. Ba, prawie nic o niej nie wiem. Łatwo jest ją ocenić, bo sam wiesz jaka jest. Mimo tego nie powinienem tak szybko oceniać. Przykro mi, Keller. Obiecuję, że postaram się być milszy.
Nie musiałem go widzieć, by poczuć, że się rozluźnił, ale wciąż było coś nie tak. Wtedy jeszcze nie zauważyłem, że żadnego z nich nie poznałem dobrze. Najlepiej Hope, ale to wciąż za mało. Potrzebowałem więcej i więcej, a nawet się o to nie starałem. Nie starałem się z nimi rozmawiać. Liczyłem się tylko ja i mój ból. A oni musieli go zaakceptować. Musieli go poznać, poczuć. Zmusiłem ich do tego, a nie zaoferowałem nic w zamian, mimo że byli tak dobrzy dla mnie... Pomagali mi, mogłem poruszyć każdy temat i mieć pewność, że mi pomogą. A ja nic nie robiłem, by poczuli to samo do mnie. Egoista ze mnie. Szkoda, że wtedy tego nie wiedziałem... To wiele by zmieniło.
— Dzięki, Finn — szepnął.
Wtedy nie wiedziałem, że nie chodziło jedynie o to.
W malutkim, osiedlowym sklepiku znaleźliśmy wszystko. A raczej Keller to zrobił, bo wejście było na tyle małe, że nie przecisnęlibyśmy się z wózkiem. Poczekałem na dworze. Za własne pieniądze, kupił także rzeczy dla Jordan. Spakował to wszystko w torbę i położył mi to na kolanach. Wróciliśmy do szpitala.
— Bardzo wam dziękuję, chłopcy — zachwyciła się Elizabeth. Nawet się uśmiechnęła, mimo że na jej twarzy dostrzegliśmy smutek i śmiertelne zmęczenie. — Hope wciąż śpi. Powiem jej, gdy się obudzi, że byliście. Jeszcze raz wam dziękuję, chłopcy.
— Te rzeczy, których nie było na liście, są dla Jordan — powiedział Keller, odgarniając włosy z twarzy. — Pewnie będzie chciała zostać...
— Zapewne. Spokojnie, Keller. Zajmę się nią. Obiecuję.
Dopiero wtedy wydawał się rozluźniony. Uśmiechnął się i podziękował.
Pojechaliśmy do domu, zostawiając dziewczyny same. Tak jak za dawnych lat była tylko Jordan i Hope.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top