Rozdział 20. Finn
Kiedy zobaczyłem Hope, wiedziałem, że coś się stało. Blada, niechlujnie umalowana, zapuchnięte oczy. Wydawało się, że nie spała ani minuty zeszłej nocy. Patrzyła na przechodzących ludzi pustym wzrokiem. Poruszała się mechanicznie. Mimo że uczniowie chodzili po korytarzu, przepychali się, ona stała jak wrośnięta i nawet nie starała się ich ominąć. Szła powolnym krokiem, szukając swojej szafki. Krok za krokiem. Skuliła się, przez co wyglądała jakby się garbiła. Kilka osób na nią wpadło, popchnęło. Zachwiała się, ale nie upadła. Spojrzała tylko na nich, nie otworzyła ust, by coś powiedzieć. Odwracała się pomału i szła w swoja stronę.
— To jest Hope? — zapytała Ashley, pchając mój wózek.
— Tak. To Hope.
Nagle zakręciła i skierowała się w jej stronę. Dziewczyna spojrzała na coś za sobą i opuściła głowę, jakby nie zobaczyła tego, co chciała. Nawet z tych parunastu metrów widziałem łzy w jej oczach. Czemu była taka smutna? Nie chciałem nigdy widzieć Hope w takim stanie. Chciałem ją pocieszyć. Ale jak?
— Ja z nią pogadam — powiedziałem stanowczym tonem, chwytając kółka wózka, by się zatrzymać.
— Jesteś pewien, Finn? Ona naprawdę jest załamana i nie potrzebuje więcej twojego pesymizmu.
Spojrzałem na nią karcącym wzrokiem.
— Wiem, nie jestem ślepy.
Popchnąłem koła. Toczyłem się w stronę Hope, zostawiając Ashley za sobą. Dziewczyna co chwilę w bok, najwidoczniej kogoś szukając, wypatrując. Miałem nadzieje, że mnie. Nie mógłbym znieść myśli, że wolałaby kogoś innego w tej sytuacji, kogoś takiego jak Keller. To ja zaraz za Jordan byłem jej najbliższą osobą. To ja chciałem być potrzebny w takiej sytuacji. To ja chciałem ją pocieszyć. To ja chciałem ją przytulić. To ja chciałem...
— Hope — szepnąłem, gdy znalazłem się tuż przy niej. Podskoczyła, najwyraźniej ją przestraszyłem. Odwróciła się w moją stronę i zamrugała. Jej oczy choć na moment odzyskały blask. Na usta przywołała blady uśmiech.
— Finn. Cześć. Co u ciebie?
— Wyglądasz... — przerwałem, by znaleźć odpowiednie słowa.
— Jak wyglądam?
Być szczery? Nie potrzebowała mojego pesymizmu, to prawda, ale czy potrzebowała mojej szczerości? Realizmu? Nigdy nikogo chyba nie pocieszałem... A jeśli nawet, robiłem to tak dawno temu, że nie pamiętałem zasad. Jak ją pocieszyć? Co zrobić? Nie przemyślałem tego.
— Jak... Źle. Po prostu źle. — Postawiłem na szczerość. — Jakbyś przepłakała całą noc i w ogóle nie spała. Dodatkowo co chwilę się odwracasz. Nawet na mnie nie patrzysz, Hope.
Spięła się i wbiła we mnie wzrok. Wiedziałem, że się zmuszała, żeby się nie odwrócić.
— Przepraszam. I o dziwo masz rację. Nie spałam tej nocy prawie w ogóle. Źle się czuję... Chyba się rozchorowałam.
— Pochyl się.
Zrobiła to. Położyłem rękę na jej policzku. Chłodna, gładka skóra. Przeszły mnie ciarki oraz coś... Dziwnego. Nowego dla mnie. Jakby prąd. Przełknąłem głośno ślinę i przyłożyłem do jej czoła. Było cieplejsze niż policzki, ale nie na tyle, żeby powiedzieć, że miała temperaturę. Może dopiero miała ją dostać?
— Chyba po prostu jesteś zmęczona. Nie wydaje mi się, żebyś miała temperaturę.
— A szkoda... Poszłabym do domu — wysiliła się na żartobliwy ton. Nagle spoważniała. — Chyba muszę usiąść...
— Chodź do klasy. — Odruchowo chciała chwycić rączki wózka. — Nie. Dam radę.
Zacząłem pchać kółka. Nie było łatwo, bo mięśnie wciąć słabo pracowały, ale stawały się wyraźniejsze pod bladą, cienką skórą dzięki rehabilitacji. Nie męczyłem się tak szybko. Bez problemu utrzymywałem rytm kroków Hope, która prowadziła. Znała tę szkołę i wiedziała, która sala stała dla nas otworem. Przed jedną nikt nie stał. Pchnęła drzwi i przepuściła mnie w progu. Musiała mi pomóc jedynie w tamtej chwili. Lekko pchnęła rączki wózka. Zamknęła za nami wejście i ciężko usiadła w pierwszym rzędzie, najbliżej okna. Zatrzymałem się naprzeciwko niej. Rozejrzałem się po klasie. Jeszcze w niej nigdy nie byłem. Na tablicach korkowych, które wisiały wzdłuż ściany, znajdowały się cytaty z angielskiej literatury klasycznej. Od razu rozpoznałem niektóre fragmenty z "Romea i Julii". "Drwi z blizn, kto nigdy nie doświadczył rany". Prawdziwe. "Jako obcego za wcześnie ujrzałam! Jako lubego za późno poznałam! Dziwny miłości traf się na mnie iści, Że muszę kochać przedmiot nienawiści". Nienawidzę tej historii... To nie jest tragedia, tylko komedia. Dwoje całkiem obcych sobie ludzi się w sobie "zakochuje" i umiera z własnej głupoty. Dwójka idiotów umarła, bo myśleli, że poznali smak miłości. Tej jedynej, prawdziwej miłości. Skąd mogli to wiedzieć, skoro tak młodo umarli? Tyle rzeczy ich jeszcze czekało na tym świecie...
— Czemu płakałaś? — zapytałem nagle, bez zastanowienia.
— Każdy czasem płacze — próbowała mnie zwieść.
— Ale nie całą noc.
— Nie mów, że nigdy nie płakałeś całą noc.
— Płakałem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
— Dlaczego?
— Bo straciłem nogę. Dlaczego płakałaś? Co się takiego wydarzyło? To przed Jordan? To za nią się tak rozglądałaś?
Hope spojrzała w okno. Nie chciała rozmawiać. Wydawała się jeszcze bardziej zmęczona niż chwilę wcześniej, jakby jeszcze bardziej zbladła. Zacisnęła usta oraz palce. Chyba zgadłem i nie byłem z tego powodu zadowolony.
— Myślałem, że się pogodziłyście...
— Bo tak było — przerwała mi. — I znowu się zepsuło... I... — Do jej oczu naleciały łzy. — I jest jeszcze gorzej. Nigdy nie było tak źle między nami...
— Jesteście przyjaciółkami — zauważyłem. — Od lat, jak sądzę. Myślę, że to nie pierwsza wasza kłótnia.
— To nie była kłótnia, Finn. — Spojrzała mi w oczy. Po policzkach ciekły jej łzy. Pociągnęła nosem, wytarła ja wierzchem dłoni. — To coś znacznie gorszego od kłótni.
— Co to było?
— Prawda.
— Dlaczego prawda jest gorsza od kłótni? — zdziwiłem się.
— Złe słowa, błędy, można sobie wytłumaczyć nerwami, wyprowadzeniem z równowagi. A prawda to... prawda. Nie możesz jej wytłumaczyć. Po prostu tak jest i już.
Wciąż nie rozumiałem.
— Ale dlaczego płaczesz przez prawdę? To chyba dobrze, że powiedziała ci, co naprawdę myśli, co nie?
— Nie.
— Dlaczego?
Zaczęło mnie to już irytować. Z jednej strony chciała mówić, widziałem to w jej zachowaniu. Chciała się wygadać, powiedzieć wszystko, co leżało na jej sercu. Z drugiej strony nie patrzyła na mnie, spoglądała na wszystko tylko nie w moją stronę. Ciągnęła swoje palce, łamała je, przegryzała wargę. Wolałbym, żeby zamilkła niż mówiła w taki sposób. Chciałem być jej oparciem, ale najwidoczniej nie z wzajemnością.
— Bo tej prawdy nigdy nie chciałam słyszeć.
Zadzwonił dzwonek. Hope uniosła wzrok, by spojrzeć na zegar. Pierwsza lekcja się zaczynała. Z trudem wstała i skierowała się w stronę wyjścia. Zagryzłem wargę, żeby na nią nie wrzasnąć, choć mnie korciło. Musiałem ciągnąć ją za język, by czegokolwiek się dowiedzieć. Cierpiała, a ja nie mogłem pomóc Hope, bo tego nie chciała. Nie, chciała. Nie mogła tego po prostu zrobić. Dlaczego?
— Dlaczego milczysz, Hope? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się stało? Co Jordan ci zrobiła?
— Jordan mi nic nie zrobiła. To ja zrobiłam Jordan.
Zostawiła mnie w klasie z tą prawdą, której nie rozumiałem.
Rozumiałem, że życie to gówno, najgorsze w jakie można wpaść, z jeszcze bardziej gównianymi ludźmi, którzy będą próbować wepchnąć cię w jeszcze większe gówno, jakby życie nie było wystarczające. Jednak nie wiedziałem, że przyjaciele, ludzie, którzy powinni sobie pomagać, mogą poprowadzić prosto na samo dno tego łajna. Zrozumiałem to dopiero, gdy porozmawiałem z Hope. Czy relacja z Jordan była toksyczna? Co tam się stało? Kiedy przyszła mnie poinformować, dzień wcześniej, żebym na nią nie czekał, bo miała czekać na przyjaciółkę, na zakończenie treningu, miałem nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Że więcej nie zobaczę smutku na twarzach dziewczyn. Myślałem, że to przyjaciółki do grobowej deski. Przestałem wierzyć w przyjaźń, bo ich rozpadała się na moich oczach. Chciałem wpakować sobie Hope na kolana, zaprowadzić do Jordan i zamknąć je w jednym pokoju, żeby porozmawiały. Chciałem to zrobić, więc dlaczego coś we mnie krzyczało, że to nie miało najmniejszego sensu? Dlaczego ręce nie chciały popchnąć tych kół, skierować je w tamtą stronę...? Właśnie. W którą stronę?
Nie widziałem Jordan, mimo że każdą przerwę spędzałem z Kellerem. Wydawał się niczego nie zauważać. Był wesoły, pogodny i nas zagadywał, jakby nieszczęśliwa Hope nie mogła zepsuć mu humoru. Śmiał się z własnych żartów, opowiadał anegdotki, które nikogo nie obchodziły. Chciał podzielić się kanapką z dziewczyną, ale ta tylko pokręciła głową i kontynuowała wgapianie się w ścianę. Nie mogłem na to patrzeć. Ta kłótnia, czy cokolwiek to było, wyrwała jej kawałek serca, rzuciła na ziemię i zdeptała ją. Czy wtedy też po prostu się w to wpatrywała? Bez ruchu? Bez grymasu? Bez uczuć? Bez najmniejszej reakcji?
Nie mogłem przestać myśleć o tym, co się stało. "Jordan mi nic nie zrobiła. To ja zrobiłam Jordan". Najbardziej pasowała mi teoria z kłótnią, która wymknęła się spod kontroli. Obie powiedziały parę słów za dużo, a Hope po prostu wzięła to na siebie, aż za bardzo. Wiedziałem, że Jordan umiała być brutalnie szczera, więc przy sprzeczkach ta zła natura musiała być jeszcze bardziej widoczna, prawda? Jednak mogłem się tylko domyślać o co poszło, bo nie chciała mi powiedzieć, a zmusić jej nie mogłem. Ciekawość mnie zżerała na tyle, że po zajęciach specjalnie nie czekałem na Ashley. Zebrałem swoje rzeczy, wrzuciłem je do plecaka byle jak, nie martwiąc się, że zeszyty po wyjęciu miały wyglądać jak zgniecione kartki. Pchałem koła z całej siły, by znaleźć się na korytarzu jak najszybciej. Rozglądałem się, poszukując Kellera. Musiałem się prostować, wyginać, by go rozpoznać w tłumie ludzi. Kiedy dostrzegłem jego podarte dżinsy, charakterystyczną koszulę, skierowałem się w jego stronę. To znaczy próbowałem. Nie mogłem wykręcić, coś się zacięło. Starałem się ruszyć, nawet wykręcić tyłem, ale nie dałem rady. Chłopak mnie dostrzegł i bez słowa zaczął pchać wózek.
— Co tam? — zapytał jakby nigdy nic.
— Mam sprawę — strzeliłem prosto z mostu, bo nie miałem ochoty owijać w bawełnę.
— Sprawę? Do mnie? No to chyba źle trafiłeś, stary.
— Nie. Trafiłem idealnie.
— To o co chodzi? — Wydawał się szczerze zainteresowany.
To dziwne, ale ludzie chyba przywykli, że jeździłem na wózku. Kilka grupek specjalnie się zatrzymało tuż przy progu, by nas przepuścić. W tłumie dostrzegłem także Ashley. Wpatrywała się we mnie zdziwiona. Odwróciłem się w jej stronę i bezgłośnie powiedziałem "Hope". Skinęła ze zrozumieniem głową. Wskazała na parking. Także zrozumiałem. Skinąłem głową. Keller podziękował nastolatkom miłym uśmiechem, podniósł mnie parę centymetrów nad ziemię i przeniósł. Znowu to powtórzył, gdy mieliśmy zejść po schodach.
— O Jordan.
— To dobrze jednak trafiłeś — wysapał. Jednak umiał się zmęczyć. — Ale musisz mi podać szczegóły, żeby móc ci odpowiedzieć.
— Widziałeś dzisiaj Hope. Jak wygląda?
Delikatnie położył wózek, ale mimo tego podskoczyłem na siedzeniu. Przeprosił miłym uśmiechem. Zaczął pchać, szukając samochodu mojej mamy.
— Źle. A co ma do tego Hope? — zdziwił się.
Mocniej ścisnąłem plecak. Dlaczego zrobiłem się tak mało pewny siebie?
— Od wczorajszego spotkania z Jordan taka jest. Nie powiedziała mi szczegółów. Nie chce mówić. Jedyne co wiem, to to, że to ma związek z Jordan.
— Skąd ta pewność?
— Bo o tym mi powiedziała. I o jakieś prawdzie. I że Jordan jej nic nie zrobiła, tylko ona Jordan... To skomplikowane. I nie wiem, czy jest jakiś sposób, żeby ze sobą porozmawiały. Chciałem je zmusić, ale Jordan nie ma w szkole...
— Szczerze, od wczoraj się dziwnie zachowuje... Mówiła mi, że była u Hope po szkole. I coś się stało jeszcze, ale to musiało się stać przed albo podczas zajęć... Ale to nie twoja sprawa, więc wybacz, nie mogę ci powiedzieć co. Zabiłaby mnie, stary. Jordan przeżywa jedną rzecz, ale nie jest związana z Hope.
— Zazwyczaj dziewczyny są u siebie do nocy — stwierdziłem. Hope mi o tym opowiadała, w ten sam dzień, gdy zaprowadziłem ją do sali gimnastycznej. — Więc sądzę, że to musiało stać się w szkole, o czym mówisz... Zresztą, skąd to wiesz? Dzwoniła do ciebie?
— Nie. Wiem, że ma problemy w domu, a że u mnie nikogo nie ma i samemu jest mi smutno, nocuje u mnie. Proste i logiczne — mówił szybko, jakby nie chciał ciągnąć tego tematu.
— Sypiacie ze sobą? — zapytałem, zanim zdążyłem pomyśleć. Mogłem się ugryźć w język.
Nie musiałem widzieć Kellera, żeby wiedzieć, że to pytanie go zdenerwowało, dlatego mruknąłem:
— Przepraszam.
— To naprawdę nie twoja sprawa, Finn. Nie pytaj się mnie o to więcej, stary — upomniał mnie agresywnym tonem głosu. Nie zdałem sobie nawet sprawy, kiedy znaleźliśmy się przy samochodzie mamy. Chłopak szybko się zmienił i przywitał się z moją mamą. Uśmiechnął się tym swoim czarującym uśmiechem do Ashley, która spiekła raka i odwróciła głowę w drugą stronę. Pomógł złożyć wózek i wpakować mnie na siedzenie tuż obok mamy. Dziewczyny były mu wdzięczne. Pochylił się nade mną i szepnął mi do ucha: — Nie wiem o co poszło. Same muszą się pogodzić. — Wyprostował się. — Do widzenia! Miłego dnia!
Zanim zdążyłem chociażby otworzyć usta, Keller pognał do swojego samochodu.
Ashley jeszcze nie weszła do auta. Wpatrywała się w jego plecy z cichą czcią, jakby był bóstwem, które się jej objawiło. Policzki miała zaróżowione i szkliste oczy. Szybko odwróciła głowę i zajęła swoje miejsce. Przez wsteczne lusterko dostrzegłem, że z uporem wpatrywała się w swoje dłonie.
— To co, jedziemy, kochanie? — zapytała mama, zapinając pasy.
— Ta — mruknąłem, opierając głowę o zagłówek.
I znowu każdy wiedział więcej niż ja.
*
Czułem, że Hope potrzebowała pomocy. Nie mogłem ich zmusić, by porozmawiały, dlatego postanowiłem ją pocieszyć w inny sposób. Po rozmowie z Kellerem, gdy nie dowiedziałem się niczego szczególnego, postanowiłem spędzać z nią więcej czasu i choć na moment zastąpić Jordan. Mogła wypłakać mi się w ramię, opowiedzieć wszystko... Mogłem przez moment być kimś ważniejszym niż drugoplanowa postać w jej historii. Ba, czasem bywałem bezbarwnym tłem. Chciałem być kimś więcej, kimś, do kogo mogła się zwrócić z każdym problemem, nawet najmniejszym. Wiedziałem jednak, że z Jordan nie miałem szans. To ktoś, kogo nie mogłem zastąpić nawet jakbym bardzo się starał. Coś we mnie krzyczało, że nie poradziłaby sobie beze mnie. Potrzebowała kogoś, a ja zgłosiłem się jako ochotnik. Dlatego przed lekcjami uprzedziłem mamę, że miałem zamiar iść z Hope do kawiarni. Z dziwnym uśmiechem zachwytu, wyjęła z portfela pieniądze i mi je podała.
— Gdybyś nosił protezę, mógłbyś iść z nią za rękę... — rozmarzyła się, a mnie te słowa zabolały. Przed oczami stanęła mi Miley z założonymi rękami na piersiach, patrząc na mnie z góry.
— Ale nie noszę protezy — urwałem szybko, biorąc od niej pieniądze i kierując się w stronę auta.
Przez cały dzień stresowałem się, myśląc o tym, jak zaprosić ją do kawiarni. Uwielbiała to miejsce, a ja chciałem pokochać je równie mocno, co ona. Czy to tak wiele? Nie. Jednak potrzebowałem znajdować się częściej, by dać otoczyć się tej magii. Mogłem podziwiać obrazy, wybrać ten najlepszy, ten, który najbardziej do mnie przemawiał, by się w nim zakochać, tak samo jak w Hope.
Trudno było mi się przyznać przed samym sobą, bo nie znałem jej zbyt długo. Nie wytrzymałbym bez niej ani jednego dnia. Codziennie choć przez moment, musiałem usłyszeć jej głos, inaczej bym zwariował. Szukałem najmniejszego pretekstu, by ją zobaczyć. Każdego ranka budziłem się z myślą, że miałem ją zobaczyć na korytarzu. Zakochiwałem się w niej i nawet nie wiedziałem, kiedy się to zaczęło.
Może mama miała rację? Może powinienem chodzić w protezie? Wtedy naprawdę mógłbym zabrać ją na randkę, gdziekolwiek byśmy chcieli. Nie ograniczałyby nas schody, zły teren. Moglibyśmy robić wszystko, co by nam się zachciało. Pragnąłem tego, ale kiedy przypominałem sobie ćwiczenia, ten ból, zmęczenie, wątpiłem, że dałbym radę. To koszmarnie ciężkie. Moje ciało, ja byłem słaby. Szybko się poddawałem i po prostu nie chciałem więcej tego bólu. Jednak ze sztuczną nogą mogłem więcej, o wiele więcej. Musiałem jedynie zawalczyć. Tylko tyle. Tak samo jak o uwagę Hope.
Kiedy spotkałem ją na korytarzu, prawie najechałem jej na nogi. Zatrzymała się w idealnej chwili i pochyliła się, by spojrzeć mi w oczy. Wyglądała choć trochę lepiej, mimo że wciąż nie tak olśniewająco jak podczas naszego pierwszego spotkania. Blada, z zapuchniętymi oczami, z wypiekami na policzkach, pociągając nosem. Spojrzała na mnie i dostrzegłem w jej oczach łzy.
— Cześć — przywitałem się.
— Hej — odpowiedziała słabym głosem.
Spiąłem się. Jak staliśmy naprzeciwko siebie, na korytarzu pełnym ludzi, złapała mnie trema. Patrzyłem na nią z mocno bijącym sercem. Jak miałem to powiedzieć? Jak miałem ją zaprosić? Co jeśli by mi odmówiła? Przełknąłem głośno ślinę. Hope rozejrzała się i chwyciła rączki mojego wózka i popchnęła mnie w bardziej ustronne miejsce. Wpatrywałem się w swoje dłonie, czując się po prostu głupio, że to robiła. Musiałem poćwiczyć. I to pilnie. Po kawiarni postanowiłem nie wymigiwać z rehabilitacji i ćwiczyć, by stanąć przy niej, trzymać za rękę i po postu się przejść. Gdziekolwiek.
— Co powiesz na kawiarnię? — nagle mi się wyrwało. Skrzywiłem się, bo tego nie przemyślałem. Nawet nie widziałem jej miny, by cokolwiek wywnioskować. Gdybym zaczął się odwracać, byłoby ciężej prowadzić wózek. Dlatego siedziałem, zaciskając palce na spodniach. Zacząłem masować kikut, sam nie wiedziałem dlaczego.
— Teraz — to nie było pytanie. To stwierdzenie faktu.
Wykręciła i zaczęła nas prowadzić w stronę wyjścia.
— Ale... Ale lekcje — zacząłem się jąkać, starając się ją powstrzymać.
— Nie dam rady. Słabo się czuję. Chcę... Potrzebuję czekolady. Czegoś słodkiego. Inaczej zwariuję.
Czy tak mogłem? Czy mogliśmy nagle opuścić szkołę, by pójść, miałem nadzieję, na randkę? Nastolatkowie! To nasze najlepsze lata. Mogliśmy. Raz by się nam nic nie stało. Mama nawet by to pochwaliła, bo domyślała się moich uczuć do Hope. Wow, świetna matka. Kamień z serca.
Dziewczyna gestem ręki przywołała kogoś i pomogli jej przenieść wózek. Podziękowała im chłodno i poprowadziła w stronę kawiarni.
— Daj mi plecak — zaproponowałem.
Zrobiła to. Położyłem go sobie na kolanach i przycisnąłem do piersi.
— Nie jest ci za ciężko? — zapytałem, wykręcając szyję, by spojrzeć jej w twarz.
— Ni-ee — wysapała, starając się ukryć zmęczenie.
Chwyciłem koła, żeby się zatrzymać.
— Powieś plecak o rączki, tak jak mój. Popcham wózek.
Zrobiła to. Zacząłem pchać wózek, a ona szła obok mnie. Musiałem zwolnić, by dopasować się do jej tępa. Szła powoli, ciągnąc nogę za nogą. Pochylona, wręcz skulona, wydawała się bezbronna. Miałem ochotę ją chronić przed całym złem tego świata. Nawet przede mną. Nie chciałem jej widzieć więcej w takim stanie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to początek czegoś gorszego niż złe samopoczucie. I to nie była wina Jordan, mimo że w tamtej chwili obwiniałem ją za każde zło całego świata.
— Finn... — wyszeptała, zatrzymując się, nawet nie w połowie drogi do kawiarni. Nie zdążyłem się zmęczyć, a ona ledwo stała na nogach. Wciąż widziałem za naszymi plecami szkolny parking. Mimo ładnej pogody, nie za ciepło, nie za zimno, na jej czole pojawiły się kropelki potu. Drżała.
— Boże, Hope...
Bez zastanowienia zdjąłem z siebie bluzę i zarzuciłem jej na ramiona. Miała gęsią skórkę. Musiała przetrzymać rękaw, by ubranie się nie zsunęło.
— Wracamy — postanowiłem.
— Źle się czuję, Finn.
— Wracamy. Zaprowadzimy cię do pielęgniarki. Trzymać się wózka.
Oparła się. Poczułem, jak kółka ugięły się pod dodatkowym ciężarem. O wiele trudniej było wykręcić, ale po dłuższej próbie mi się udało. Poruszanie się w taki sposób było o wiele trudniejsze niż się spodziewałem. Po chwili zacząłem się pocić, a po kilku kolejnych minutach, sapać. Mimo tego się nie poddawałem. Rytmiczne ruchy, by bez problemu mogła się poruszać. Zajęło nam to kupę czasu, ale to nie był nasz główny problem. Schody. Cholera. Spojrzałem na Hope. Zgrzana, zasapana. Dotknąłem jej czoła. Chciała mnie odtrącić, ale zdążyłem poczuć jaka była rozpalona. Cholera. Bez chwili zawahania wstałem. Straciłem równowagę, ale tylko na moment. Chwyciłem Hope za ramiona, z mocno bijącym sercem i popchnąłem ją lekko w stronę siedzenia.
— Jesteś wysoki... — stwierdziła, patrząc na mnie zamglonym wzorkiem.
— Siadaj, Hope. Proszę. Zaraz przyjdę z... Kimś.
Pierwszy raz byłem wdzięczny Miley. Wskoczyłem na pierwszy stopień bez problemu. I kolejny. Kolejny. Sapałem coraz głośniej, ale starałem się to ignorować. Nie poddawaj się! Lekcje się zaczęły, dlatego korytarz stał pusty. Na szczęście pielęgniarka była niedaleko wejścia. Musiałem jedynie się dostać na górę... Potknąłem się. Upadłem, ale na wyprostowane ręce, więc szybko odzyskałem równowagę. To cięższe niż się spodziewałem, ale w moich żyłach krążyła adrenalina. Serce waliło szybko, mocno. Dawno tego tak wyraźnie nie czułem. Zacisnąłem zęby i kolejny schodek. I kolejny. Ostatni był najcięższy. Cały drżałem ze zmęczenia. Z głośnym sapnięciem go pokonałem i dłońmi uderzyłem w framugę. Nie oglądając się za sobą, poskakałem do kolejnych drzwi. Pot spływał strumieniami. Mocno zapukałem i otworzyłem drzwi. Na szczęście pielęgniarka siedziała przy stole. Grubsza kobieta po piędziesiątce o czarnych włosach.
— Finn? — wychrypiała. Musiała palić jak smok. — Gdzie twój...?
— Hope — wysapałem. Noga się pode mną ugięła, ale nie przewróciłem się. Trzymałem się mocno klamki. — Źle... Źle się czuje. Jest... Na... Schodach.
Bez chwili wahania, pomogła mi usiąść na kozetce i pobiegła ku wyjściu. Słyszałem jak z kimś rozmawiała i pognała po Hope. Szybko zmieniłem miejsce na krzesło naprzeciwko siedzenia pielęgniarki. Zamknąłem oczy i starałem się uspokoić serce i palący przełyk. Pochyliłem się. Chciało mi się rzygać ze zmęczenia, ale bardziej przejmowałem się Hope. Boże, co jej mogło być? Wyglądała okropnie. To przez Jordan się tak pochorowała...?
Ktoś podał mi wodę i przyprowadzili mi wózek razem z Hope. Dziewczyna spojrzała się na mnie zamglonymi oczami i uśmiechnęła łagodnie, strasznie zmęczona. Wyglądała gorzej niż chwilę temu. Całą sytuację pamiętałem jak przez mgłę, ale byłem pewny, że ten wzrok miałem zapamiętać, aż do śmierci.
— Hope, Boże... — wyszeptałem, łapiąc ją za dłoń. — Czemu nie mówiłaś wcześniej, że źle się czujesz?
— Nie chcę, żebyś się martwił. Będzie dobrze.
Pielęgniarka pomogła dziewczynie położyć się na kozetce. Kazali mi usiąść na wózku.
— Powinieneś iść na lekcje, Finn — odezwała się dyrektorka za moimi plecami. Nawet na nią nie spojrzałem, bo wpatrywałem się w kruchą Hope. Boże...
— Nie mogę jej... — chciałem protestować.
— Nie. Idź na lekcję — powiedziała dyrektorka i pielęgniarka chórem.
Wyjechałem z gabinetu, bo zrozumiałem, że nie miałem zamiaru siedzieć w klasie. Wybrałem korytarz. Czekałem, obserwując zamknięte drzwi.
Do Hope przyjechali rodzice. Nie widzieli mnie.
Po Hope przyjechała karetka.
Zignorowali mnie.
Pierwszy raz to nie mnie zabrała karetka.
Trzeba odwiedzić Jordan.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top