Rozdział 12. Finn
— Chcesz się spotkać w kawiarni? — zapytała nagle Hope, pojawiając się znikąd. Mimo ogromnego tłumu ludzi na korytarzu, wiedziałem, że te słowa skierowała do mnie. Po prostu przystanęła przy mojej szafce i to powiedziała. Od tak.
— Czemu nie idziesz tam z Jordan? — dopytywałem jak głupek. Miałem kłódkę na wysokości swoich oczu. Zacząłem wpisywać szyfr.
— Ma chłopaka.
— Kellera — to stwierdzenie, nie pytanie, ale i tak odpowiedziała:
— Tak.
— Ale to nie znaczy, że nie możecie się spotykać.
Spojrzałem na nią i od razu pożałowałem tych słów. Na chwilę cała się spięła, a następnie jakby kazała swoim mięśniom się rozluźniać, jeden po drugim. Objęła się ramionami i pociągnęła nosem, wpatrując się w swoje stopy. Włosy ześlizgnęły się po ramieniu, tworząc coś w rodzaju muru między nami, zasłaniający jej twarz. Odwróciłem wzrok.
— Sorry — przeprosiłem.
— Nic się nie stało. Po prostu to dla mnie trochę dziwne, Finn. Ta cała sytuacja. Nie byłam na nią przygotowana. Wiedziałam, że wychowywała się z Kellerem, czasem gadali, ale nigdy nie byli ze sobą blisko. Po prostu nic nie zapowiadało tej sytuacji. Jestem trochę w szoku i skołowana. Chyba rozumiesz...
— Taa... Keller też mi nic na ten temat nie mówił.
— Dodatkowo chyba coś mnie rozkłada — ciągnęła, jakbym się nie odezwał. Próbowała rozgrzać ramiona, pocierając je dłońmi. Odgarnęła włosy, a na jej ustach pojawił się uśmiech. — A nic tak nie rozgrzewa jak gorąca czekolada Theusa.
Położyłem plecak na kolanach i otworzyłem, żeby do szafki pochować zawartość. Niepotrzebne książki, podręczniki, zeszyty. Upchałem je i zatrzasnąłem szafkę, rozmyślając nad swoimi kolejnymi słowami.
— Theus? Kto to?
— Barista. To idziesz ze mną, czy nie?
Bez pytania sięgnęła po rączki wózka i skierowała nas ku wyjściu. Chciałem zaprotestować, ale zamknąłem usta, układając się wygodniej. Objąłem plecak, by mi nie spadł z kolana. Ludzie przepuszczali nas, oglądając się na mnie z litością w oczach. Wiedziałem, że starali się to ukryć, odwracając się nagle w drugą stronę. Spuściłem wzrok, udając, że to nie na mnie się gapili. Chyba Hope to zauważyła, bo przyspieszyła. Wózek podskakiwał. Sapała ciężko, gdy musiała mnie przenieść nad progiem.
— Teraz... Musisz... Ze... Mną iść... Do kawiarni — wysapała.
— Hope, czekaj — usłyszałem za sobą znany głos. Ashley. Podbiegła i złapała wózek pode mną i przeniosły nad schodami chwiejnym krokiem. Oddychały ciężko po zrobieniu tego. — Dzięki wielkie za zajmowanie się Finnem.
— Nie ma sprawy. Chciałabym go zabrać do kawiarni. Mogę?
Dlaczego mówiły o mnie jakbym nie siedział tuż obok?
Ashley przez chwilę milczała, wpatrując się w Hope. Szukała jakiś słów. Otwierała usta, by po chwili je zamknąć. Spojrzała na mnie, ale nie odezwałem się ani nie wykonałem żadnego gestu. Spuściłem głowę, wpatrując się w swoją stopę. Jedną. Cholerną. Stopę.
— Tak... Tak sądzę. Ale muszę zapytać się mamy. Dzisiaj idziemy do sklepu i... Czekaj, zaraz wrócę.
— Pójdziemy z tobą, co ty na to, Finn?
Wzruszyłem ramionami, bo i tak wiedziałem, że nie miałem prawa głosu.
Hope popchnęła wózek, oddychając już spokojniej. Przechodziliśmy obok przeróżnych samochodów, w niektórych siedziały nastolatki, małe grupki rozmawiały, śmiały się. Spuściłem wzrok i zacisnąłem powieki, modląc się, żeby jak najszybciej znaleźć się przy mamie. Kiedy otworzyłem oczy, dostrzegłem nasze auto. Mama wstała tuż obok niego i uśmiechała się, przyglądając się nam. Musiała się domyślić, że to jedna z moich nowych znajomych.
— Dzień dobry. Jestem Hope Walsh. Jestem nową koleżanką pani syna — przedstawiła się i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że do tamtej chwili nie znałem jej nazwiska. A Jordan?
— Och, witam, witam. Finn mi o tobie opowiadał, Hope.
— Hope ma do ciebie pytanie, mamo — odezwała się Ashley, pakując się na przednie siedzenie. — I Finn też.
— Tak? O co chodzi?
— Chciałabym zabrać pani syna do kawiarni. Jest dwie ulicę dalej, o tam. Budynek z cegły. Łatwo go znaleźć.
— Em... Jasne. Oczywiście. Tylko nasz dom jest daleko... Odbiorę ciebie i Finna za jakieś czterdzieści minut stamtąd, dobrze? Zrobię z córką zakupy i... — plątała się we własnych słowach.
— Oczywiście. Będę bardzo wdzięczna, proszę pani. Baro dziękuję. Obiecuję się zająć Finnem.
— Nie, to nic takiego... On od wypadku prawie nigdzie nie wychodzi... Cieszę się, że mu to zaproponowałaś. Myślałam, że Keller go będzie wyciągać za uszy... Pewnie tak zrobi.
— Tak, Keller jest bardzo towarzyską i miłą osobą, ale znalazł sobie dziewczynę. Są ze sobą od wczoraj, więc pewnie będzie wyciągać Finna, gdy nacieszy się nią.
— O, nie wiedziałam o tym... Mam nadzieję, że to miła dziewczyna, jak on.
— To także wspaniała dziewczyna. Jordan. Moja najlepsza przyjaciółka.
— Jordan jest okay, mamo. To ta dziewczyna, która pomogła mi z wózkiem pierwszego dnia — dołączyła się Ashley. — I chodź już! Miejmy te zakupy z głowy. Mam trochę nauki.
— Ach, tak. Jasne. Już idę. Bardzo mi miło, Hope.
— Jeszcze raz dziękuję, pani...
— Evans.
— Dziękuję, pani Evans. Do zobaczenia za czterdzieści minut.
Już miała wsiadać do samochodu, gdy nagle się odwróciła z portfelem w ręku. Z uśmiechem, nachylając się nade mną, wsadziła mi do dłoni banknot i szepnęła:
— Bądź dla niej miły, synku. Postaw jej co tam będzie chciała.
I wsiadła do auta, a ja nie miałem nic do gadania. Znowu.
Nie musiałem patrzeć na mamę, by wiedzieć, że Hope ją zachwyciła i zapewne wpatrywała się w jej plecy, gdy popchnęła wózek ku prostej drodze. To totalnie jej typ i Theresy. Grzeczna, ułożona, skromna, z cudownym uśmiechem. Właśnie takiej synowej oczekiwała przez całe życie. Zapewne już planowała w myślach coś więcej i liczyła, że miałem pocałować Hope w kawiarni. Niedoczekanie. Odwróciłem się i dostrzegłem nasz samochód. Pokazała mi dwa uniesione kciuki i szybko nas minęła, by dziewczyna niczego nie dostrzegła. Westchnąłem. Boże, ona się nigdy nie nauczy... Nie miała na co liczyć w tamtej chwili. Szczerze nawet sam nie byłem pewien, czy chciałem się znaleźć sam na sam z nią... To krępujące. I niestosowne. Żałowałem, że przy nas nie było ani Ashley ani Kellera, ani Jordan. Nigdy nie należałem do rozmownych osób, a znalezienie się z nią sam na sam...
To randka?
Hope mówiła coś na temat tej kawiarni. Chwaliła ich kawę, ciasteczka i tysiąc innych rzeczy. Nie mogłem się jednak skupić na jej słowach, bo żołądek z nerwów związał się w kokardkę. Zrobiło mi się niedobrze i słabo. Boże, sam na sam z dziewczyną... I to nie byle jaką dziewczyną. Najfajniejszą jaką do tej pory poznałem. Sam na sam... I moja mało rozgadana gęba... Jak mieliśmy spędzić ten czas? Rozmowa odpadała. Zapewne miało się skończyć na wpatrywaniu się w siebie w milczeniu i myśleniu o tym, że chciałoby się być w domu, szkole, gdziekolwiek indziej, by nie czuć tej napiętej atmosfery. Zaczęły mi się pocić dłonie, a w ustach zrobiło się sucho. Język przyklejał się do podniebienia. Cholera. Przechlapane. Nie przemyślałem tego.
— I jesteśmy na miejscy!
Mam przerąbane.
Kawiarnia była bardzo miła. Ledwo weszło się do wnętrza, uderzał zapach świeżo mielonej kawy. Dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał. Bariści spojrzeli na nas z uśmiechem, ale po chwili wrócili do robienia napojów. Nie mogłam oderwać wzorku od ścian z czerwonej cegły. Wisiało na nich kilka lamp i obrazów narysowanych przez ulicznych artystów. Kilka z nich poznałem. Niektórzy chodzili do naszej szkoły. O tej porze nie było zbyt dużo ludzi, ale kilka okrągłych stolików zostało zajętych. Klienci rozmawiali, pijąc ciepłe napoje i zajadając ciastka. Hope pomachała do jednego z baristów — wyglądał na kilka lat starszego od nas, miał gęsty, ciemny, zadbany zarost i włosy związane w kucyk.
To kawiarnia marzeń. Drewniana podłoga lekko skrzypiała przy każdym kroku. Z wielkiego radia leciała cicha muzyka. Był nawet kominek, nie palił się, ale czerwona, wyblakła kanapa, stojąca niedaleko kominka, kusiła mnie, ale siedziała tam już dwójka nastolatków. Na randce. Pochylali się ku sobie z kubkami w rękach. Speszyłem się i szybko odwróciłem wzrok, szukając innego wygodnego miejsca.
— Gdzie chcesz usiąść? — zapytała Hope, nachylając się nade mną. Jej włosy załaskotały mnie w twarz.
— Obojętnie. Wybieraj.
Rozejrzała się, szukając wzrokiem idealnego miejsca. Nie mogła się zdecydować. Dlatego podeszła, pchając mój wózek przed sobą, do obrazów i szkiców w ramach i wybrała ten, który najbardziej mi się spodobał. Narysowała go Alice M. Ledwo mogłem rozczytać podpis, wyglądało jakby złożyła go w ostatniej chwili, jak najszybciej. Przedstawiał portret chłopaka, troszkę starszego ode mnie. Uśmiechał się całą twarzą, mimo że oczy skierował na dół, a w dłoniach, tuż przy ustach, trzymał wielki kubek. Włosy, lekko za długie, opadały mu na twarz. Miał przepiękne, gęste rzęsy, które rzucały cień na kości policzkowe. Zęby, które pokazywał w uśmiechu, były idealnie proste, kły ostre jak u dzikiego zwierzęcia.
— Zapewne mało osób umiało to dostrzec, ale rysowała ten portret dziewczyna, której się podobał ten chłopak. Dało się to zauważyć po sposobie zadbania o szczegóły. Lekkie zmarszczki w kącikach oczu, pieprzyk tuż nad grubą brwią, dołeczek w policzku, kieł zahaczał o dolną wargę. Takie szczegóły mogła zauważyć jedynie zakochana osoba — opowiedziała mi Hope.
— Chcę tutaj — powiedziałem ledwo tego świadomy, zadzierając głowę, by wciąż przyglądać się rysunkowi.
— Jasne.
Dziewczyna wzięła krzesło i postawiła je obok drugiego stolika. Popchnęła mój wózek tak, żebym znalazł się jak najbliżej blatu. Upewniła się, że w nic nie uderzyła i że mogłem spokojnie pić, zdjęła kurtkę, położyłam plecak na ziemi i usiadła. Krzesło skrzypnęło głośno, gdy je odsuwała. Żaden z klientów nie zwrócił na to uwagi tak samo jak na brzdęk dzwonka nad drzwiami. Chyba często przychodzili do tej kawiarni, skoro nie robiło to na nich wrażenia. Miałem także chęć wracać do tego miejsca, mimo że nawet nie spróbowałam żadnego napoju. Podobała mi się ta miła atmosfera. Wydawało mi się, że nikt nikogo tutaj nie oceniał. Było zupełnie inaczej niż w szkole czy na imprezach. Tutaj jedynie rzucali okiem na przybysza, myśleli "okay, ktoś nowy" i się uśmiechali, jakby zapraszali do swojego grona.
— Hej, Hope — przywitał się barista, który przed chwilą stał za barem. — Co chcesz dzisiaj?
— Hej, Theus. To mój przyjaciel. Finn. Finn, to ten barista, o którym ci mówiłam.
— Mhmm — mruknąłem, rozglądając się po ścianach, dostrzegając nowe obrazy i szkice.
— Mogłeś nie podchodzić. Zaraz bym coś zamówiła przy barze.
— To nic wielkiego. W końcu mogłem się ruszyć. Stanie tam i dreptanie po tak małej powierzchni jest męczące. Zauważyłem okazję, by się ruszyć, to to zrobiłem.
Czyli nigdy nie podchodził do klientów po zamówienie. Hope była zdziwiona. To coś niezwykłego. Czy zrobił to przez mój wózek? Na pewno tak.
— Dwie czekolady z mlekiem i wszystkimi dodatkami — zadecydowała za mnie.
— Jasne.
Spojrzałem na Theusa i wcisnąłem mu do ręki banknot, który przez cały czas trzymałem w dłoni. Był lekko wilgotny od potu i zgnieciony.
— I jakieś ciasto — burknąłem i znowu odwróciłem się do obrazów. Theus prychnął, co chyba miało być śmiechem i poszedł.
— Nie lubisz nowo poznanych osób, co?
— Ani trochę — odparłem, odwracając się w jej stronę. — Widzę ich współczucie i z drugiej strony to, że cieszą się, że to nie oni wylądowali na wózku. To okropne, ale myślę, że ty także tak pomyślałaś. To współczucie mnie dobija.
— Wózek to druga rzecz jaką w tobie zauważyłam, Finn.
— A pierwsza to jaka? — dopytałem naprawdę ciekawy. Zawsze o sobie myślałem w dwóch częściach: najpierw wózek a później ja, ta istota siedząca na nim, chuda, drobna, o ogromnych okularach na nosie.
— Smutek i to, że wydawałeś się, że nienawidzisz wszystkich dookoła, mimo że do nikogo nie otworzyłeś ust.
— Bo tak jest — odpowiedziałem bez chwili zastanowienia.
— Dlaczego? — Wydawała się naprawdę ciekawa mojej odpowiedzi.
— Bo macie coś, czego ja nie mam.
— Czego takiego?
— Wyboru. Możecie chodzić, biegać, skakać, kierować autem, wchodzić po schodach, wspinać się na drzewo, przechodzić przez progi, ćwiczyć na w-fie. Ja jedyne co mogę, to siedzieć. Jeździć na wózku. Chodzę jedynie na rehabilitacji, na kulach. Mam jednak wciąż zbyt słabe mięśnie, by chociaż dłuższą chwilę pchać wózek, dlatego Ashley to robi. Jestem tak chudy, by choć trochę im pomóc. Muszą nosić mnie do łazienki, żeby się umyć. Przez długi czas mama mnie ubierała, a moja starsza siostra myła, nosiła do toalety, pomagała się podetrzeć. — Nie wiem skąd, ale w moich oczach pojawiły się łzy. Szczypały nieprzyjemnie. Wytarłem je najszybciej jak umiałem wierzchem dłoni. — To poniżające. Nie móc nic zrobić samemu. Wszyscy muszą ci pomagać. Ciągle leki, rehabilitacje, wizyty u lekarza. Mam tego po prostu dość.
Hope przez ten cały czas wpatrywała się we mnie, wysłuchując każdego słowa wypowiedzianego przeze mnie drżącym głosem, pełnym łez, pretensji do świata i tego niewyobrażalnego bólu. Widziałem szczerze współczucie i byłem pewien, że chciałaby zabrać to całe upokorzenie ode mnie, ten ból... Gdyby tylko mogła, zrobiłaby to bez chwili zawahania. Skąd to wiedziałem? Nie miałem zielonego pojęcia, ale dałbym sobie za to drugą nogę odciąć. Przysunęła się do mnie, bliżej, na tyle, że czułem jej waniliowe perfumy. Chwyciła moją dłoń, swoją drobną, ciepłą dłonią. Ścisnęła moje palce i zaczęła mówić, patrząc mi w oczy, głosem nieznoszącym sprzeciwu, pewnym, cudownym. Kochanym.
— To okropne, Finn. Jednak jesteś osobą, a twoja rodzina, ja, Jordan i Keller chcemy ci pomóc. Nie widzimy jedynie wózka. Oczywiście, musimy się do niego przyzwyczaić, bo w tym małym miasteczku, to nowość, ale wózek to nie jesteś ty. Po prostu na nim się poruszasz. Nic więcej. Ludzie się patrzą, ale jak my, przestaną, gdy się przyzwyczają. To musi być okropne, ale niestety ludzi spotkają nieszczęścia, a my nie mamy wyboru tylko je wziąć i zaakceptować. Nie możemy nic więcej zrobić.
Miała rację. Miała całkowitą rację. Wypadek nie był moją winą. Wózek nie jest mną, po prostu musiałem się tak poruszać, bo nie miałem tyle siły, by cały czas poruszać się na kulach. Nigdy nie należałem do wysportowanych osób, dlatego musieli mi pomagać. Musiałem to w końcu zaakceptować. Więc dlaczego nie mogłem?
Hope uśmiechnęła się i puściła moją dłoń, gdy przyszedł Theus z naszym zamówieniem. Postawił przed nami dwa ogromne kubki z czekoladą z mlekiem, piankami, bitą śmietaną i kolorową posypką i sernik z kajmakiem. Oddał mi resztę. Podziękowałem bez słowa i schowałem pieniądze do kieszeni.
— Dziękuję, Finn.
— Też dziękuję, Hope.
Hope. To imię do niej pasowało. Gdziekolwiek się pojawiła, dawała swoją radość, stawała się tym promyczkiem nadziei w ciemnym tunelu, pełnym miłości i dobroci. Nigdy nie poznałem i nie poznam lepszej osoby niż ona. Idealizowałem ją? Na pewno, bo się w niej zakochiwałem, stawała się kimś ważnym w tym moim okropnym życiu, które z każdym dniem miało stawać się coraz lepsze i lepsze... A później coraz gorsze, pełne bólu i cierpienia. I to ja, zawsze ponury chłopak jeżdżący na wózku miał ją zastąpić i stać się dla niej nadzieją. Pewnego dnia...
— Opowiedz mi coś o sobie, czego nikt nie wie — poprosiła nagle.
Zastanowiłem się, biorąc kubek do rąk. Sięgnąłem po łyżeczkę i nałożyłem bitej śmietany, pianki i posypki. Wsadziłem tę mieszankę do ust. Cholernie słodkie i przepyszne. Napiłem się czekolady. Trochę gorzka, ale świetnie łączyła się ze słodyczami. Pycha.
— Co najmniej kilka razy w roku czytam książkę, której nienawidzę — przyznałem po długiej chwili myślenia.
Wsadziła kawałek ciasta do ust, rozkoszując się jego smakiem. Zrobiłem to samo. Puszyste, słodkie, najlepsze na świecie. Zakochałem się w tej kawiarni, tak samo jak w Hope.
— Jaką?
— "Romeo i Julia".
Zrobiła zdziwioną minę.
— Szekspira? Przecież do klasyk!
— I co z tego?
— Co o niej myślisz? — dopytywała.
— Więc — zacząłem słabym głosem. — Myślę, że ich miłość została opisana w bardzo barwny sposób. Chociaż, czy to miłość, to nie wiem, bo nigdy nie byłem zakochany, ale myślę, że takie ślepe podążanie za obiektem westchnień, to miłość. Byli gotowi dla siebie zrobić wszystko. Jak już mówiłem, nie byłam zakochany, ale wątpię, by to poczuć, wystarczy znać się jeden dzień. To troszkę za krótko, prawda? Można się komuś spodobać, a ta osoba tobie, ale o zakochaniu... O tej prawdziwej miłości... — zaciąłem się, ale mój głos był coraz pewniejszy. — Ona potrzebuje trochę czasu, by się rozwinąć. Nie widzieli się w wielu sytuacjach, więc mogli się nie zgadzać w jakiś ważnych sprawach, jak w ilościach dzieci czy ślubu, mimo że były to inne czasy. Romeo równie dobrze mógł chcieć jedynie dziewictwa Julii czy czegoś, co ona mogła mu dać. Ale nie rozumiem ich zachowania... Tej udawanej śmierci a później prawdziwej. To bez sensu umierać, bo druga osoba umarła. Myślę, że jakbym umarła albo była umierająca, chciałabym, żeby mój ukochany, czerpał życie garściami. Nawet beze mnie. Bo nie chcę, by żył tylko żałobą.
Rozważyła moje słowa, popijając czekoladę. Rozejrzała się po ścianach, najwyraźniej analizując słowo po słowie.
— To prawda. Ludzie robią dziwne rzeczy "ku miłości". Często są to głupie, nie przemyślane decyzje, które kończą się później katastrofą. Nie wiem, co musiałoby mi odbić, żebym się zabiła, bo mój ukochany się zabił. Gdybym to ja umarła, chciałabym, żeby ta osoba żyła, brała od życia tyle ile może. Ba, nawet żeby nie płakała, mimo że wiem, że to niemożliwe. Po prostu, żeby żyła za nas oboje.
Nie spełnię tego życzenia, Hope. Ale dla ciebie będę żyć dalej, zmuszać się do oddychania, wstania z łóżka, ubrania się i egzystencji. Ale będę żył dalej, bo tego chciałaś.
— A twoja tajemnica? — zapytałem.
— Moja? O wszystkim wie Jordan, ale powiem ci coś, czego nikt poza nią, nie wie. Pragnę mieć dzieci, młodo. Założyć dom i żyć, nawet jako kura domowa. Po prostu mieć dzieci i znaleźć miłość swojego życia. To mało, ale tego właśnie pragnę najbardziej na świecie.
Żyła.
Ja też tego chcę, Hope. Ja też.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top